Skocz do zawartości

MGH - wyjazd na Pomorze Gdańskie 28.04 - 3(4) maja 2006


Hubert
 Udostępnij

Rekomendowane odpowiedzi

zadzierzgnięciem prawdziwie siostrzano – braterskich więzi, przypieczętowanych przez Akera stosującego swój słynny trik pt. „ręce, które leczą” wobec Suzi Babyjagi.

...

No cóż... Suzi "puściła farbę" z wysiłku. Aker po prostu odprawił swoje "...adin, dwa, tri, cztyrie... otdychaj..." i Suzi odzyskała wiatr :icon_razz: . Swoją drogą wydaje mi się, że Suzi kokietuje Akera i czuje do niego... hhm "miętę"? :biggrin: .

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Vlaad, chyba nie chcesz powiedzieć, że jeśli zapomnę zamknąć garaż któregoś pięknego dnia, to suzi czmychnie ukradkiem do Akera ?!!!

Może tęskni za towarzystwem, a Akerowy garaż... no cóż: ST1100, Blady, Shadow'ka, XLR, Panonia, może AGOWA XJ... poza tym te ręce, no wiesz... które leczą :biggrin: .

Edytowane przez Vlaad
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Może tęskni za towarzystwem, a Akerowy garaż... no cóż: ST1100, Blady, Shadow'ka, XLR, Panonia, może AGOWA XJ... poza tym te ręce, no wiesz... które leczą :buttrock: .

 

Shadow'ka to juz przeszlosc. Teraz firmowym znakiem Akera jest xlv. No i blady oczywiscie. W 2OO juz kraza o nim historie. ja tam slyszalem, ze Aker to co swiatla stopala wali. Totez "z nim nie pojezdzisz, kolego" :buttrock: .

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

ja tam slyszalem, ze Aker to co swiatla stopala wali. Totez "z nim nie pojezdzisz, kolego" :icon_mrgreen: .

To jakaś ściema... pewnie ma pod silnikiem kółko na sprężynie, które po wciśnięciu hebli podnosi tył do góry :icon_twisted: . Jak dobrze zagadamy to niedługo całe MGH będzie walić stopa na światłach (nawet mar95 Intruzem, że o ADZE nie wspomnę :icon_mrgreen: ).

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Uważajcie albowiem ręcę, które leczą, mogą równie dobrze siać destrukcję i dotyk może stać się ZŁYM dotykiem :notworthy:

Powiedz to Ojcu Dyrektorowi, bo coś zaniedbał dokonczenie relacji. Czyzby demencja starcza odebrała pamięć :D :buttrock: .

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Chyba coś obiecałem ;)

 

Niedziela, 30 kwietnia 2006 r.

Wstajemy rano w nieco lepszej kondycji, niż dzień wcześnie – cóż, trening podobno czyni tego, no jak mu tam…. Mistrza. No dobra, niech będzie, że mówię tylko o sobie. Leniwe spojrzenie za okno i kinder niespodzianka (jak śpiewa jeż w fabryce prezerwatyw) – nie pada. Zwleczenie się z łóżka, poranna toaleta i wyjście z domku.

Nie jest tak źle. Żeby zatrzymać nienajgorszą pogodę decydujemy się z Hunem zdjąć blokady z maszyn i przetrzeć kanapy – po śniadaniu wystartujemy o te kilka sekund szybciej. Jednak zimny prysznic szybko przywrócił nas do rzeczywistości – tylko zdążyliśmy zjeść, co nasze, a tu z nieba stara, niedobra znajoma chlusnęła na nas kolejnym wiadrem wody. Przez chwilę łudziliśmy się, że to tylko chwilowy, że zaraz przejdzie, ale nic z tego. Pogoda wyraźnie ustabilizowała się.

Krótka narada, co czynić. Moknąć nam się nie chce, więc postanawiamy zachować się, jak na prawdziwych motocyklowych twardzieli przystało – zamówić autobus. Greg wykonuje telefon do przyjaciela u umawia busika.

Ruszyliśmy po godzinie. Zdążyliśmy przejechać zaledwie kilka kilometrów i oczom naszym ujawnił się dawno niewidziany obiekt niebieski - słońce. Carramba! A my w puszce! Mając nadzieję, że poprawa pogody utrzyma się do końca dnia podjąłem męską decyzję – cały wyjazd do Trójmiasta spędzam o coli i wodzie mineralnej – żadnego piwa, aby bez obawy można było wieczorem się gdzieś jeszcze przejechać. Jak się później okazało, me poświęcenie zdało się psu na budę. Ale nie uprzedzajmy faktów.

Na pierwszy ogień poszło Westerplatte. Wstyd się przyznać, ale byłem tam po raz pierwszy (jeśli nie liczyć przelotnej wizyty przy okazji Operacji Żagiel w 1997 r.). Jakoś tak wyszło, że zostałem wybrany, aby co nieco opowiedzieć o tym miejscu. Z pomocą Huna i Vlaada odkurzałem dawno zatartą w pamięci wiedzę, starając się nie parsknąć śmiechem, słuchając zaangażowanej przemowy jednego z miejscowych przewodników, który, jak sam twierdził, był kuzynem Jerzego Owsiaka. I niby nam miało to zaimponować? 

Jako, że o majorze Sucharskim to nawet małe dziecko w podstawówce, to strzeliłem wykład o roli kapitana Dąbrowskiego w sprawie. Następnie poszliśmy zwiedzać. Niesamowite wrażenie robiło zestawienie pocisków dział 280 mm (kaliber główny predrednota Schleswik-Holstein) i grobów naszych poległych żołnierzy. Przecież powinno być ich o wielu więcej! Kilkukrotne ataki piechoty morskiej, potem Werhmachtu, ciągły ostrzał, a ich zginęło kilkunastu. Wystawia dobre świadectwo dowódcom, którzy nie szafowali krwią żołnierzy. Bardzo dobrze też świadczy o wyszkoleniu, morale tych chłopców oraz ich przygotowaniu do obrony tej placówki. Chłopców, bo przecież większość z nich była dużo młodsza, niż my teraz, a przyszło im zmagać się z najdoskonalszą machiną wojenną, jaką widział ówczesny świat…

Poszliśmy kawałek dalej – T34/76 na pomniku oraz rzecz dużo ciekawsza, aczkolwiek rzadko wspominana – stanowisko armaty morskiej z przełomu XIX i XX wieku.

Następnym punktem były wartownie i koszary z wzmocnionymi piwnicami, służącymi za schrony bojowe – gniazda karabinów maszynowych. Jeśli wyobrazić sobie, że wszystkie drzewa na Westerplatte mają mniej niż 50 lat, to tajemnica strat niemieckich stała się jasna – Helmuty szli niczym kaczki na rzeź, prosto na świetnie umiejscowione i zamaskowane karabiny maszynowe, które błyskawicznie zamieniły ich w porcję mięsa mielonego. Kto tam wszedł, nie wychodził żywy. Nasi chłopcy musieli tylko szybko podpinać kolejne taśmy amunicyjne i chłodzić lufy, bo się cholery grzały. Ale w końcu, po co pchali się nieproszeni? Nikt ich przecież nie zapraszał…

Pomnik Westerplatte jak pomnik – duży kawał kamienia w stylistyce, której nigdy specjalnie nie poważałem. Hasło „nigdy więcej wojny” patetyczne, puste i plastikowe niczym „walczymy o pokój (do ostatniego naboju)”. Jakoś tak mi to nie grało z ponurą wymową ruin koszar i trąciło minionym okresem. Ale może ja jestem taki zboczeniec, który zawsze musi uważać inaczej...

Koniec zwiedzania – zbiórka w autokarze. Ruszamy, aby zatrzymać się przy niedalekiej twierdzy Wisłoujście. Ciekawa budowla otoczona ze wszystkich stron wodą. Niestety, okazało się, że zamknięta z powodu jakiegoś remontu. Internet bywa mocno mylący – przed wyjazdem upewnialiśmy się, że jest otwarta dla zwiedzających, a ty niespodzianka. Po nieudanych negocjacjach z dozorcą wyposażonym w dwa wściekle ujadające psy i zrobieniu kilku zdjęć z zewnątrz, ruszyliśmy dalej. A szkoda, bo obiekt był bardzo ciekawy – kontrolował podejście do Gdańska uniemożliwiając wizytę niechcianych gości.

Jedziemy dalej. Z okien busika oglądamy kościół św. Brygidy oraz fragment murów miejskich Gdańska. Zatrzymaliśmy się przy bramie Stoczni Gdańskiej i Pomniku Poległych Stoczniowców. Miejsce niesamowite, gdzie wykuwała się nasza wolność, teraz puste i trochę zapomniane, ożywiane tylko przy okazji oficjałek, podczas których kolejny nawiedzony chce zdobyć kilka punktów procentowych społecznego poparcia.

Ponieważ zaczęło robić się późno, poczuliśmy lekki niepokój w żołądkach. Zajechaliśmy do knajpki wskazanej przez Grega.

Greg! Jedno u mnie masz obiecane. Jeśli znajdę się w jakimś dziwnym miejscu i będę szukał dobrego posiłku, telefon do Ciebie będzie pierwszą rzeczą, o jakiej pomyślę. Sorry, ale masz przechlapane. Masz niesamowity talent do wynajdywania knajpek podających świetne żarcie za nieduże pieniądze. Obżarłem się jak mały (wybaczcie mi ten eufemizm) bączek. Rozsądek mówił: „basta”, a dusza chciała jeszcze. Po prostu obiadek prima sort na wtrysku 

Dosyć chwalenia naszego organizatora, bo jeszcze nie będzie mógł z tej dumy zasnąć. ;) Po obiedzie ruszyliśmy na Gradową Górę. Miejsce bardzo ciekawe. Położona w samym centrum Gdańska góra została wykorzystana w XIX przez Prusaków (ok. Niemców) do budowy fortu panującego nad całym miastem. W założeniach miała spełniać tę samą rolę, co warszawska Cytadela. Umocnienia zachowały się bardzo dobrze. Obecnie cały fort pełni funkcje rekreacyjne.

Z miejscem tym wiąże się jednak drugowojenna tajemnica Alberta Forstera (gauleitera Gdańska). To właśnie na Gradowej Górze był więziony po wojnie i być może w jej podziemnych korytarzach spoczywa jego archiwum, za które chciał sobie kupić wolność. Korytarze te, dawno zasypane i zapomniane, zostały ostatnio prawdopodobnie zlokalizowane. Być może kolejna tajemnica II wojny światowej zostanie niedługo wyjaśniona….

Zaczęło padać. Z Gradowej Góry udaliśmy się do kompleksu Multikina, aby w podziemiach poszaleć trochę na gokartach. Zabawa świetna. Zanim się dobrze rozkręciliśmy, obsługa już chciała nas wyrzucić. Gdyby tylko dali nam jakieś supermoto, to dopiero skoczyłoby im ciśnienie  Niestety, z moim ponad kwintalem żywej wagi stanowiłem spory problem dla silnika tego ustrojstwa, który swój rodowód miał w jakiejś kosiarce do trawy, aby wykręcić dobry czas. Pocieszam się tylko, że nie zająłem ostatniego miejsca, choć mogło być zdecydowanie lepiej (aczkolwiek nie było źle) . Niestety, sposób zabezpieczenia tory pozostawiał wiele do życzenia, czego doświadczył Lucek, przelatując na wirażu pod bandą z opon i tracąc przy okazji kask. Dziewczyna zachowała jednak przytomność umysłu i postąpiła niezgodnie z wszelkimi zasadami zachowania na torze kartingowym, co w tej sytuacji było jedynym wyjściem ratującym jej zdrowie w obliczu wychodzącego na pełnej prędkości z winkla Zbycha – wyskoczyła z pojazdu i przeskoczyła na pobocze. Trzeba jednak zaznaczyć, że Zbycho był tu całkowicie bez winy. Zawiniło wyłącznie zabezpieczenie toru.

W dobrych humorach, zakłóconych trochę troską o Lucka, która ucierpiała wyraźnie w wypadku na gokarcie, pojechaliśmy do Gdyni na Skwer Kościuszki. Mieliśmy nie tak częstą sposobność podziwiać obok siebie „Dar Młodzieży” i „Dar Pomorza”. Oczywiście jako czołowy marynista w grupie musiałem wygłosić wykład o Darze Pomorza. Całe szczęście, że „Znaczy Kapitana” Karola Borchardta czytałem w młodości wielokrotnie. Przy ORP Błyskawica musiałem się pilnować, by nie zanudzić słuchaczy. Cóż, ilekroć jestem w Gdyni, muszę przynajmniej podejść do Błyskawicy, która jest dla mnie jednym z najpiękniejszych (a wręcz najpiękniejszym) okrętów, jakie kiedykolwiek pływały po morzach i oceanach. Przepiękne proporcje i konstrukcja która wręcz zdaje się krzyczeć, że jest doskonała do tego, do czego została zaprojektowana – do szybkich wypadów pod porty wroga, pojedynków artyleryjskich i niszczenia przeciwnika tam, gdzie się najmniej spodziewa, a potem szybkiego, a zatem bezpiecznego, powrotu do domu. Niestety, przyszło jej służyć w zupełnie innej roli, gdzie nie mogła ujawnić swych walorów. Włączenie jej przez Angoli do eskorty konwojów było całkowitym nieporozumieniem. Chart oceanów nigdy nie sprawdzi się w roli owczarka. Ale mniejsza o to. I tak jest piękna i podejrzewam, dowódca U-boota, który zobaczyłby jej dziób w peryskopie, musiałby szybko zmieniać bieliznę. Brutalne piękno, niebiorące jeńców, częstujące wrogów czarną polewką w postaci bomb głębinowych i pocisków kalibru 120 mm. Morska poezja!

No dobra, chyba się rozpędziłem w swoim uwielbieniu dla ORP Błyskawica i wszystkich kontrtorpedowców II wojny światowej. Czas wraca na ziemię.

Po wizycie na Skwerze Kościuszki pojechaliśmy na gdyńskie wzgórza, obejrzeć panoramę miasta. Piękny widok, zwłaszcza po zmroku, kiedy wszystko było rozświetlone. Będzie co wspominać.

Powrót do ośrodka wybił mi z głowy wszelkie pomysły na nocne wypady. Deszcz, ciemno, m miejscami mgła. Nic sympatycznego. Rad, nie rad, złamałem się i rozpocząłem integrację za pomocą specjałów oferowanych przez polski przemysł spirytusowy, odkładając plany odnośnie ujeżdżania bandziora na dzień następny.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Cóż, ilekroć jestem w Gdyni, muszę przynajmniej podejść do Błyskawicy, która jest dla mnie jednym z najpiękniejszych (a wręcz najpiękniejszym) okrętów, jakie kiedykolwiek pływały po morzach i oceanach. Przepiękne proporcje i konstrukcja która wręcz zdaje się krzyczeć, że jest doskonała do tego, do czego została zaprojektowana – do szybkich wypadów pod porty wroga, pojedynków artyleryjskich i niszczenia przeciwnika tam, gdzie się najmniej spodziewa, a potem szybkiego, a zatem bezpiecznego, powrotu do domu. Niestety, przyszło jej służyć w zupełnie innej roli, gdzie nie mogła ujawnić swych walorów. Włączenie jej przez Angoli do eskorty konwojów było całkowitym nieporozumieniem. Chart oceanów nigdy nie sprawdzi się w roli owczarka.

 

Opis Błyskawicy - aż dusza rośnie. Psie porównanie doskonałe. Anglicy zbudowali klasyczny "niszczyciel floty" (czyli przystosowany do operowania w zespołach okrętów wojennych) a powierzyli mu rolę eskortowca.

:icon_razz: :buttrock: :bigrazz:

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

 Udostępnij

×
×
  • Dodaj nową pozycję...