Skocz do zawartości

MGH - wyjazd na Pomorze Gdańskie 28.04 - 3(4) maja 2006


Hubert
 Udostępnij

Rekomendowane odpowiedzi

Poniedziałek, 1 maja 2006.

Wsiewo charosziewo s prazdnikom pierwowo maja!

 

Jak o czołowi przedstawiciele ludu pracującego miast i wsi liczyliśmy po cichu na jakiś prezent. I doczekaliśmy się! Nie padało! Żeby jednak nie było zbyt różowo, na niebie plątały się jakieś chmurki, które postanowiliśmy z cała konsekwencją zignorować. Niechaj sczezną tam na górze!

Śniadanie i trzy minuty narady, gdzie ruszać. Postanowiliśmy myknąć na Hel drogą przez Żarnowiec – niezbyt daleko, a po za tym wywiad radiotelefoniczny doniósł, że pogoda była tam niezła i nad Gdańskiem też raczej bez opadów.

Silniki zagadały dźwiękiem niesłyszanym od kilku dni, odstawiając koncert niczym Rammnstein w katowickim Spodku. Sopran XJ-yek szybko został zagłuszony basem maćkowego Intrudera, wspomaganego przez kocioł Akera. Jest dobrze. Ruszamy powoli w kierunku jeziora Żarnowieckiego. Po kilku kilometrach zatrzymujemy się na stacji benzynowej, by po uzupełnieniu paliwa, podzielić się na grupę szybsza i wolniejszą. Ja tradycyjnie wolę wolno latające bombowce :wink:

Powolutku pomykamy dalej. Drogi malownicze, choć pod względem stanu niewyróżniające się na korzyść od średniej krajowej. Lasy, winkle, przecinki, znowu lasy, trochę prostej, ale nie za dużo, aby się nie znudziło.

Po drodze na postoju, przyłącza się do nas miejscowy jeździec na enduraku, który podjął się podprowadzić nas pod Żarnowiec. Podjeżdżamy pod niedoszłą elektrownię, a właściwie wielką dziurę w ziemi. Ciekawe oznaczenie – z jednej strony zakaz fotografowania i uwaga, by wchodzić na wał ostrożnie z uwagi na samochody nim jeżdżące, z drugiej jakaś plastikowa tama, która ma powstrzymywać od wejścia. O w końcu wolno, czy nie wolno tymi schodkami na górę? Niech żyje konsekwencja oznakowań! Ustaliliśmy, że skoro na jakiś schodkach taśmy nie ma, to znaczy, że wchodzić można.

Widok z góry nie należał do kategorii wzbudzających pozytywne odczucia estetyczne – wielkie bajoro z masą błota. Ale jego wielkość robiła wrażenie. Nie było jednak zbyt dużo do roboty, więc zwinęliśmy się stamtąd dość sprawnie. Objechaliśmy bajoro, podziwiając olbrzymie rury, którymi przepływała woda do elektrowni wodnej.

I tak oto dojechaliśmy do mierzei helskiej. Zatrzymaliśmy się w Jastarni, gdzie znajdował się pierwszy, żelazny punkt programu – polskie schrony bojowe z 1939 r. Stało ich tam kilka – część nawet odnowiona i przygotowana do zwiedzania. Niestety, z uwagi na to, ze byliśmy przed sezonem, pocałowaliśmy klamkę, a właściwie kłódkę na kracie zamykającej wejście – nieczynne do sezonu :icon_mrgreen: Rozumiem, że te tłumy, które przybyły na Pomorze w długi majowy weekend to za mało, aby udostępnić za pieniądze turystom to, co jeszcze kilka lat temu było za darmo...

Nic to. Schrony obejrzane z wierzchu, do Sępa stojącego na plaży nawet udało się wpełznąć (bo zasypany piachem). Hun z Vlaadem robili chyba za nożny wykrywacz min, bo przytargali skorodowane resztki łuski po pocisku artyleryjskim słusznego kalibru oraz trochę innego żelastwa.

Jedziemy dalej, wypatrując knajpki, jako, że godzina zrobiła się słuszna i bunia zaczynały dopominać się o swoje prawa. Grupa szybka pomknęła szybciej (czyżby stąd pochodziła jej nazwa?), a my, w starym składzie, lekko się ociągając, ruszyliśmy z pewnym opóźnieniem. Chwila refleksji nadeszła, gdy mijaliśmy baterię Schleswig-Holstein, ale postanowiliśmy zostawić ją sobie na drogę powrotną.

Dojazd do Helu i chwilowa konsternacja – gdzie wylądowała reszta? Na rozpoznanie bojem udał się Aker. Po chwili wrócił informując, że pierwsza grupa już okupuje stoliki w miejscowej knajpce. Odstawiliśmy więc lanserkę na głównym deptaku, by postawić umęczone maszyny tuż przy kawiarnianym ogródku.

Obiad zamówiony, czekamy, umilając sobie czas rozmową. Nagle podchodzi do nas gość i pyta, czy nasze kamizelki, to już obowiązek, czy tez nie. W pierwszej chwili, pomyślałem, że może żarty sobie stroi, ale szybko wyjaśnił, że zobaczył, że prawie wszyscy z nas grzecznie świecą na żółto niczym pracownicy służb drogowych i pomyślał, że może coś mu uciekło. Facet okazał się motocyklistą i właścicielem knajpki. Zrobiło się od razu jakoś tak przyjemniej.

Obiad zjedzony, lanserki przyszedł ciąg dalszy. Dwie małolaty koniecznie chciały zrobić sobie zdjęcia siedząc na motocyklach. Patrząc na ich dość zabiedzone kształty (biedne chudzinki...) ujrzałem przed oczami nasze maszyny kładące się kolejno na ziemi – przecież one nie miały prawa ich utrzymać!!! Jeden z nas okazał się jednak człowiekiem głębokiej wiary (tudzież miękkiego, wrażliwego serca) i pozwolił dziewczynkom dosiąść swej maszyny :icon_mrgreen:. Nie powiem, który to był, bo żony też czytają forum :icon_mrgreen:

Nasz gospodarz był tak miły, że powiedział nam o małym skansenie mieszczącym się na tyłach dawnego kasyna i nawet pokazał nam drogę, wyprowadzając przy okazji na spacer swoje BMW. Skansen – rewelacja. Jak tylko ochroniarz zorientował się, że nie przyjechała banda złomiarzy, którzy koniecznie chcą wszystko ukraść, mogliśmy robić praktycznie wszystko. A eksponatów było sporo – wieża działowa w ORP Wicher II, sowiecka armata brzegowa 130 mm ze stanowiska baterii Laskowskiego, miny morskie (w tym jakiegoś nieznanego mi wcześniej typu), działko przeciwlotnicze, dziwnie przypominające Boforsa, torpeda robiąca wrażenie niemieckiej drugowojennej. Wszystkiego można było dotknąć i nikt nie wrzeszczał, by nie dotykać eksponatów. Słowem raj!

Po spędzeniu ładnego czasu w tym skansenie, zrobiło sie już późno. Postanowiliśmy, że część będzie już wracać na kwaterę, a najwytrwalsi z nas (czytaj Vlaad, Hun i moja nieskromna osoba), pozostaną na Helu i polatają jeszcze po obiektach.

Rozdzieliliśmy się. Nasza trójka pojechała na cypel, aby obejrzeć baterię Laskowskiego. Parkujemy przy bramie dawnej jednostki i dalej ruszamy już per pedes. Najpierw w prawo – jest jedno stanowisko – mocno zdewastowane. Szybkie rzucenie okiem i idziemy dalej. Kurtki motocyklowe wyraźnie nam nie służą – zaczyna spływać z nas pot. Jest drugie, potem trzecie i czwarte stanowisko. Oglądamy sobie sowieckie działo 130 mm oraz zachowane podajniki amunicji – w jednym przypadku robiące wrażenie prawie gotowych do użycia. Wewnątrz stanowiska resztki instalacji, których nie zdążyli jeszcze ukraść. W drodze powrotnej wchodzimy na przedwojenne stanowisko dalmierza – zaszczane, że aż się rzygać chce. Swoją drogą decyzja o likwidacji nadbrzeżnych baterii artyleryjskich wydaje mi się trochę dziwna. Broń rakietowa jest fajna, tylko po cholerę walić z drogiej rakiety do małego kutra torpedowego, jeśli po jednym trafieniu tanim pociskiem 130 mm rozleciałby się w oka mgnieniu? Poza tym rakietę można zestrzelić lub zmylić – wystrzelony pocisk artyleryjski jest praktycznie nie do zniszczenia i zawsze trafia tam, gdzie został wycelowany...

Wracamy do maszyn i decydujemy się wpaść po drodze na niedokończoną baterię dział 406 mm Schleswig-Holstein. Niestety, nasze plany pokrzyżowało dwóch pijanych małolatów w maluchu. Najpierw chcieli koniecznie nas rozjechać, a potem straciliśmy długie minuty czekając na wezwaną Policję, która, według słów dyżurnego, obsługiwała w tym czasie wypadek w Jastarni, tłumacząc winowajcom, jak nieładnie postąpili. Po drugiej rozmowie z oficerem dyżurnym, upewniwszy się, że smarkacze dalej tym maluchem nie pojadą, ruszyliśmy w drogę powrotną, poganiani nadciągającym deszczem. Stanowisko 406 zostawiliśmy sobie na inną okazję. Zaraz za Helem widzieliśmy dwa radiowozy gnające z Jastarni – może jednak gówniarzy czegoś nauczą. Miejmy nadzieję...

Droga powrotna na długo pozostanie w pamięci. Tankowanie we Władysławowie i rzut oka na niebo – może nie będzie tak źle? Złudzenia, złudzenia, moi drodzy. Ledwo dojechaliśmy do Gdańska, zaczęło lać. Szybkie wskoczenie w kondomy i powolna jazda dalej. Tego powrotu chyba nigdy nie zapomnę. Po raz pierwszy jechałem w nocy, kiedy niebo pokrywała gruba warstwa chmur, woda lała się niczym z prysznica, a o dodatkowe rozrywki dbała jeszcze mgła. Istny koszmar! Dało się jechać, dopóki z naprzeciwka nic nie jechało. Jednak każde światła oślepiały nas. Zakręty po prostu znikały – przed sekunda go widziałem, teraz już nie – składam się na pamięć. Samochód przejechał – widzę krzywiznę - jestem jeszcze na jezdni. Horror!

Jakoś doturlaliśmy się powoli do ośrodka. Z maszyny zszedłem z wyraźną ulgą, że to już na dziś koniec, że więcej nie muszę. Przy ognisku piwo i kiełbaski na kolację. Smakowały, jak nigdy.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

2 maja 2006, wtorek

Poranek był piękny – nie tylko nie padało, a wręcz chwilami pokazywało się słońce. Prognozy też były dość zachęcające. Po śniadaniu zapadła decyzja – jedziemy do Bornego Sulinowa – poniemieckiego miasteczka garnizonowego, położonego w pobliżu Szczecinka, zwróconego Rzeczypospolitej dopiero po pożegnaniu się z Północną Grupą Armii Czerwonej. Grupa wolniejsza ruszyła parę minut wcześniej, decydując się jechać krótszą drogą, która jednak nie umożliwiała rozwijania większych prędkości (co nie miało dla nas specjalnego znaczenia).

Wbrew zapowiedziom Grega nasza trasa wcale specjalnie wolniejsza nie była. Asfalt nienajgorszy, choć dość wąski, malowniczo wijący się wśród lasów. Miejscami widać było działalność drogowców, którym zapału starczyło tylko na wyremontowania jednego pasa ruchu. Biorąc jednak pod uwagę, że przez cały kilkukilometrowy odcinek zwężonej jezdni, który zresztą pokonaliśmy również w drodze powrotnej, nie napotkaliśmy żadnego pojazdu jadącego z przeciwka, nie odgrywało to specjalnej roli – jazda była bardzo przyjemna. Po lewej jezioro, po prawej las, zakręt, jakieś pole, znowu las i jezioro – można było czerpać czystą radość z kontemplacyjnej jazdy. Po drodze chwycił nas mały deszczyk, który sprowokował nas do uprzedzającego zjechania na stację benzynową w celu wskoczenia w przeciwdeszczówki. Jednakże tym razem zjednoczone siły natury wystraszyły się naszej gotowości stawienia im czoła, gdyż po chwili było już sucho – i tak już zostało praktycznie do końca dnia, a właściwie do końca naszej wyprawy na Pomorze.

Szczecinek, wyjazd z miasta i skręt w drogę, której jeszcze kilkanaście lat temu nie było nawet na mapie. Jeden zakręt, drugi zakręt, resztki szlabanu, schron wartownika i wjeżdżamy do Bornego Sulinowa. Gross Born, jako, że tak zwało się „za Niemca” to miasto powstałe na potrzeby obsługi jednostek wojskowych ćwiczących na pobliskim poligonie. Było zaplanowane i wybudowane od razu, a nie rozwijało się spontanicznie. I to widać. Piękniejszego miasta chyba jeszcze w życiu nie widziałem. Jeśli można je porównać do czegoś nam bliższego, do chyba tylko do Otwocka i Józefowa, ale zanim zostały zeszpecone powojenną architekturą. Miasto położone praktycznie w lesie, nad jeziorem, do którego prowadzi promenada. Idąc ulicami idzie się praktycznie przez las, w którym stoją budynki koszarowe i wille oficerskie. Ale o tym później.

Zatrzymaliśmy się w centrum miasteczka, rozglądając się za „brygada pościgową”. Hmm… miasteczko nie jest za duże, więc chyba się nie minęliśmy… Telefon do Grega i sprawa wyjaśniona – bombowce osiągnęły cel zdecydowanie uprzedzając przybycie osłony myśliwców . No dobra – czas coś wszamać. Odnaleźliśmy czynny punkt gastronomiczny (co było pewnym osiągnięciem, jako że „wie Pan, jest przed sezonem, turystów nie ma, miejscowi raczej nie korzystają…” i rozsiedliśmy się wygodnie pod parasolami. Chyba rzeczywiści gospodarze nie byli przygotowani na przyjęcie tak dużej grupy, gdyż, jak się okazało, nasi spóźnieni koledzy mieli zdecydowanie mniejszy wybór w menu – wyżarliśmy im najlepsze kąski . Po zjedzeniu kotleta z frytkami poszliśmy z Vlaadem obejrzeć stojące obok koszary. W niektórych, już wyremontowanych, mieszkali ludzie, niektóre wyraźnie oczekiwały na budowlańców. Placyki apelowe pomiędzy koszarami wyraźnie podkreślały przemyślność miasta.

Po kilkunastu minutach (może kilkudziesięciu) byliśmy już w komplecie. Krótka narada, co dalej i decyzja. Zainteresowani zostają w Bornym, aby sobie trochę jeszcze połazić, mniej zainteresowani historią jadą lansować się do Słupska. Jakoś dziwnie podział ten pokrył się w 100% z podziałem na „bombowce” i myśliwce”. :buttrock:

Zostawiliśmy motocykle pod „punktem żywieniowym” i poszliśmy pozwiedzać. Po drodze natknęliśmy się na Akera, który zjadłszy wcześniej postanowił polansować się trochę na swoim enduraku po okolicy. Dzięki niemu oraz wcześniejszemu wzięciu języka, szybko ustaliliśmy, jak dotrzeć do jednego z najciekawszych obiektów Bornego – kasyna oficerskiego.

Takiego kasyna może Bornemu pozazdrościć chyba każdy garnizon w Polsce. Piękny budynek na bazie rotundy, z portalami zdobionym płaskorzeźbami. Przez okna zobaczyliśmy imponujących rozmiarów szatnię, która pomieściłaby chyba płaszcze całego sztabu Wehrmachtu i kadry oficerskiej jednego korpusu armijnego. W końcu nic dziwnego – to właśnie tu zgrywano jednostki Afryka Korps przed ich przerzuceniem do Afryki. Kadra musiała mieć miejsce, aby rozerwać się po trudach poligonu, więc kasyno musiało być porządne. Prosto z niego można było się udać promenadą do jeziora. Niestety taras kasyna został zepsuty fatalną „metaloplastyką”, o wyraźnym socrealistycznym rycie, która miała chyba robić za coś, co obecnie nazwalibyśmy ogródkiem piwnym, a za czasów sowietów robiło chyba za wódczaną „zachlewnię”. Jednak kilku chłopaków z diaksami rozwiązałoby ten problem dość sprawnie. Swoją drogą ciekawe, jak to jest, ze złomiarze potrafią wyciąć kopułę pancerną w Cybulicach, a tym okropieństwem nie potrafili się zaopiekować. Przynajmniej raz mogliby być użyteczni…

Obok kasyna jakieś pozostałości willi Ewy Braun, kawałek dalej coś, co kiedyś było willą Guderiana, a co obecnie przypomina raczej zamek Gargamela. Dajcie mi Tygrysa, trochę pocisków burzących, a sprawę załatwię. Za budowanie takich potworków powinno się rozstrzeliwywać na miejscu i bez sądu. Naprawdę nie rozumiem, po co płacimy podatki na utrzymanie nadzoru architektonicznego, skoro dopuszcza on powstawanie czegoś, co nie tylko nie pasuje do zabudowy okolicznej, ale wręcz wyraźnie szpeci okolicę. Na co idą moje podatki????????????!!!!!!!!!!!! Po prostu styropianowy syf z wieżyczkami rodem z kreskówek pijanego rysownika. Miejmy nadzieję, że przyjdzie walec i wyrówna…

Kawałek dalej budynek koszarowy, do którego można było wejść. Przed wejściem adres „Pobiedy” ileś tam, przy drugich drzwiach napis „starszina”. Jakby czas zatrzymał się w miejscu, jakby od wyjścia sowietów nie minęła już dekada. W środku dobrze zachowana klatka schodowa, kafelki w łazienkach, wyrwane instalacje. Szalenie miły człowiek prowadzący remonty tych budynków, poopowiadał nam trochę historii tych miejsc. Okazało się, że oglądane wcześniej kasyno jest już prywatne, ale inwestor zbankrutował po odnowieniu dachu, który kosztował go jakieś chore pieniądze idące w milionach złotych. Faktem jest, że dach wyglądał wspaniale. Dewastacja nie była efektem prac czerwonoarmiejców, lecz raczej grup wandali, którzy najechali później to miasto.

Powoli wracamy do motocykli. Po drodze mijamy budynek garnizonowego karceru. Przed wyjazdem z miasta decydujemy się jeszcze zobaczyć dziwne betonowe konstrukcje, które wcześniej namierzył Aker. Okazały się one być powojennymi halami – garażami dla czołgów, o czym świadczy zachowane resztki rampy kolejowej z wyraźnymi śladami gąsienic tanków, które przez nią opuszczały wagony kolejowe. W oddali widać było duży budynek w wybitymi oknami – obrazek nasuwający skojarzenie z Czarnobylem, czy też innym miejscem katastrofy. Pokręciliśmy się chwilę i obraliśmy kurs powrotny, zatrzymując się jeszcze na cmentarzu wojskowym, na którym obok siebie spoczywali żołnierze niemieccy, sowieccy oraz polscy. Co ciekawe, pochówki żołnierzy polskich były datowane na wrzesień 1939 roku, co świadczyłoby o tym że byli to jeńcy wojenni, osadzeni już wtedy w oflagu w Gross Born.

Wracamy do ośrodka. Droga już znana, prędkość relaksacyjna. Po drodze zastanawiam się, czy „myśliwce” już na nas czekają, przeklinając pomysł, abyśmy to my dzierżyli klucze. Nic to, mogli zostać z nami. Jednak niespodzianka. Po przyjeździe okazuje się, że byliśmy pierwsi (jak to było z tym żółwiem i zajączkiem?). Szybko z Akrem i Hunem zbieramy się, aby jeszcze zdążyć zrobić jakieś zakupy na kolację, jako, że godzina zrobiła się dość późna. Przed wypadem do Kościerzyny ratuje nas sklepik w pobliskiej miejscowości, do którego zdążyliśmy dosłownie w ostatniej chwili, kiedy już praktycznie zamykano drzwi. Jednak zdecydowany atak grupy szturmowej wybił obsłudze tak niestosowne pomysły i pozwolił nam na nabycie odpowiedniej ilości jedzenia i elektrolitów :D

Powrót do ośrodka – reszty jeszcze nie ma. Zaczynamy się trochę niepokoić, ale sprawa wyjaśniła się dość szybko – niespodziewane zasłabnięcie jedne maszyny zmusiło całą grupę do poszukiwania mechaników w Gdańsku (w dzień wolny od pracy). Tutaj pomocą okazał się Tomek Kędzior z Poland Position,, który dał telefon do swojego kolegi – wielkie podziękowania zarówno dla Ciebie, jak i Twojego gdańskiego znajomego (niestety, nie pamiętam jego imienia, więc proszę o uzupełnienie, gdyż należą mu się publicznie wielkie słowa uznania), który reanimował Suzi i zrobił to bardzo sprawnie i dobrze. Jeszcze raz wielkie dzięki!

Myśliwce wylądowały przed północą. Na pocieszenie załogi dostały porcję kiełbasek i piwa, dzięki czemu impreza toczyła się przy ognisku przez następnych kilka godzin.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...

Środa, 3 maja 2006 r. Obóz Stuthoff

 

Ostatni poranek w pełnym składzie. Część z nas, zmuszona obowiązkami musiała już wracać do miejsc stałego stacjonowania. Pozostali (czytaj: najtwardsi i najwytrwalsi, a nie żadne tam miękkie faje) podzielili się tradycyjnie na dwie grupy: lanscommando, które wyruszyło do Trójmiasta oraz grupę bombową, która postanowiła odwiedzić Mierzeję Wiślaną. Ruszyliśmy więc z Agą, Babajagą, Akerem i Hunem zobaczyć wodę po obu stronach drogi.

Droga do upłynęła nam bez przygód. Niestety, w miejscu, gdzie spodziewaliśmy się przeprawić przez Wisłę promem, zastaliśmy tylko betonową rampę – sorry, przed sezonem... Jakaś mantra, czy co??????????

Zawróciliśmy więc z powrotem do szosy gdańskiej, aby nią przejechać na drugi brzeg. Po przejechaniu dużego U wylądowaliśmy kilkaset metrów od miejsca, gdzie zwykł kursować prom.

Jedziemy dalej. Pierwszy przystanek – Sztutowo – obóz koncentracyjny.

Do tej pory oglądaliśmy zawsze pozostałości po walkach regularnych armii. Walkach pełnych aktów odwagi, ale też okrucieństwa, honoru i strachu. Ale zawsze naprzeciwko siebie stali uzbrojenie (lepiej, czy gorzej, ale jednak uzbrojeni), żołnierze. Tutaj, po raz pierwszy w ramach naszych wyjazdów, poznawaliśmy inne oblicze wojny – oblicze bestialstwa grupy ludzi, którzy uwierzyli, że są inni i lepsi od innych i w imię tej swojej chorej idei skazywali tych, których za równych sobie nie uznali na powolną śmierć w obozie, w warunkach urągających wszelkim zasadom. A gdzieś w podświadomości ciągle brzmiało: to nie był obóz zagłady, to obóz koncentracyjny, ale pracy. Nie zagłady. Skoro tu jest tak, to....”

Chodziliśmy po obozie przeszło godzinę. W ciszy, porozumiewając się szeptem, świadomi tragedii, która rozgrywała się na deskach, po których kroczyliśmy. Obecna pustka obozu kontrastowała ze zdjęciami tych kilkudziesięciu tysięcy ludzi, którzy tłoczyli się tam w czasach szczekającego do mikrofonu zakompleksionego pokurcza z wąsikiem. My po godzinie mieliśmy dość żaru lejącego się z nieba, oni przebywali tu miesiącami w mrozy i upały. My mogliśmy w każdej chwili wyjąć z plecaka wodę i coś do zjedzenia, ich racje żywnościowe nie wystarczały do zachowania zdrowia. Po tym doświadczeniu jakoś tak straciłem resztki współczucia dla tysięcy Niemców, którzy spoczęli na dnie Zalewu Wiślanego uciekając przed Rosjanami, czy też we wraku Gustloffa, posłani tam przez kapitana Marinesko. Jak jeszcze raz usłyszę polską dziennikarkę, która będzie próbowała wmówić widzom TVP, że była to zbrodnia wojenna, to chyba zabiję ją osobiście. Śmiechem! Nasze odczucia najlepiej chyba podsumował Aker, który wychodząc z terenu obozu rzekł: „Dajcie mi jakiegoś Niemca...” Szybki powrót do rzeczywistości zafundował nam jakiś inteligentny małolat, którego mijaliśmy przy wejściu. Podsłuchany tekst: „A ten obóz, to na poważnie, czy też taki lajtowy był?” Nazwanie kogoś takiego idiotą byłoby obrazą dla prawdziwych idiotów. To się już po prostu w głowie nie mieści.

Podchodzimy do motocykli, gdzie czekała na nas Babajaga. Ona miała już dość wcześniej. Jakaś cola, jakaś woda i w drogę do Krynicy, a potem dalej, do Piasek..

Do Krynicy jest fajnie – nienajgorszy asfalt, trochę zakrętów. Niestety, zaraz za nią jakość wijącego się malowniczo wśród drzew duktu staje się odwrotnie proporcjonalna do jego uroku. Dziura na dziurze dziura pogania. Istna katorga dla zawieszeń i naszych czterech liter. Nic to. Zwalniamy i dojeżdżamy do tych Piasek , a tam istny raj Obelixa – dzikie dziki biegają po ulicach. No, może nie takie dzikie, bo pobierały haracz na rogatkach, dopominając się o przysmaki, ale zawsze dziki :icon_mrgreen:

Parkujemy pod knajpką i czekamy na obiad. Obsługa wyraźnie nie wyrabia się (czyżby było przed sezonem?). Nic to. Jesteśmy głodni, więc czekamy. Wykorzystując zwłokę robimy szybkie zakupu w sąsiednim sklepie, aby było co pożreć na kolację. Przy sąsiednim stolików rodzina byłych rybaków wprowadza się w stan upojenia alkoholowego. Jeden z nich rzucił łacińskim, choć o spolszczonej pisowni, słowem na k..., oznaczającym krzywą. W tym momencie odzywa się drugi, też już mocno wstawiony, jegomość: „nie klnij, tu są dzieci”. Kultura w narodzie jednak nie zaginęła :D

Zjadamy obiad, robimy zdjęcia dzikom, a następnie kładziemy się na kurs powrotny. Ustalamy, że do końca mierzei jedziemy każdy w sowim tempie, aby można było poskładać się w zakrętach. Kiedy już wyskoczyliśmy na dobry asfalt i zaczęło się robić fajnie, utknęliśmy w sznureczku samochodów, które ciężko było wyprzedzić z uwagi na liczne zakręty i samochody z przeciwka. A taka była fajna okazja...

Dojeżdżamy do trasy gdańskiej. Tankowanie i zjazd na Kościerzynę. Jeszcze tylko kawałek frezowanego asfaltu i powoli dojeżdżamy do ośrodka. Załatwiamy drewno na ognisko i czekamy na Lanscommando. Dzwoni Greg z informacją, że wpadną jego koledzy. Uprzedzam tylko, że zakupy zrobiliśmy uwzględniając mniejsza grupę, więc muszą dokupić trochę żarcia. Po godzinie już są. Greg ledwo zsiadł z pożyczonego VTR. Sądząc po jego minie, to o tej przejażdżce z Gdańska na szybko nie zapomni. Wyglądał na mocno zszokowanego ;)

Wieczór, ognisko, kolacja. Mając na uwadze, że następnego dnia wracaliśmy do Warszawy, położyliśmy się spać o jeszcze przyzwoitej godzinie :biggrin:

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 3 tygodnie później...

Czwartek, 4 maja 2006 – powrót do Warszawy (przez Hel)

 

Jako, że położyliśmy się relatywnie wcześnie, jakoś tak wyszło, że dość sprawnie udało się rano wstać i praktycznie jeszcze przed śniadaniem byłem już spakowany. Pogoda zrobiła się piękna. Stwierdziliśmy z Hunem, że trzeba ją wykorzystać i skoczyć po drodze na Hel zobaczyć to, czego nie udało się zwiedzić 3 dni wcześniej – baterię Schleswig Holstein. Zbyt wielu chętnych do towarzyszenia nam nie było, tzn. nikogo nie było, gdyż dalsze plany wymuszały na pozostałych szybki powrót do domów, więc zwinęliśmy się z Hunem po śniadaniu dość sprawnie i pożegnawszy się ze wszystkimi, ruszyliśmy znowu na Hel.

Droga na Hel upłynęła nam bez przygód. Co prawda okazało się, że drogowcy natychmiast po długim weekendzie rozpoczęli prace remontowe i miejscami pojawił się ruch wahadłowy, ale za bardzo to nas to nie spowolniło – w końcu od czego są pobocza :icon_rolleyes: Przed Helem powygłupialiśmy się trochę na winklach i od razu zrobiło się sympatyczniej.

Parkujemy motocykle przy baterii i idziemy obejrzeć wieżę dalmierza, stojącą od strony zatoki. Widok imponujący! Widać, że ktoś się za to porządnie wziął, gdyż teren został uprzątnięty, fasada wieży odnowiona, a w oknach pojawiły się nawet zrekonstruowane okiennice pancerne. W środku też wszystko odmalowane. Widać, że prace jeszcze trwają, gdyż np. nie wszystkie plany i zdjęcia były powieszone, tylko stały, oprawione w ramy na podłodze, wspierając się o ściany. Ale widać, że cos się dzieje, że powstaje obiekt zupełnie inny od dotychczasowej wersji polskiego muzealnictwa (kapcie i stały tekst: „proszę nie dotykać eksponatów”). Coś się zaczyna wreszcie zmieniać. I bardzo dobrze!

Łazimy po wieży, zaczynając od podziemi. W piwnicy mam okazję sprawdzić szczelność moich woderów – jest ok.! Wspinamy się coraz wyżej – tu jedna izba żołnierska, tu druga, podobna, odremontowane częściowo łazienki, pomieszczenie podoficerów, pomieszczenie oficerskie i punkt dowodzenia na szczycie. W miejscu, gdzie miał być zamontowany dalmierz optyczny o kilkumetrowym rozstawie okularów, zamontowano małą kopułę obserwacyjną z plexi. A że słońce prażyło niemiłosiernie, nie było czym oddychać. Kilka fotek i ratujemy się przed uduszeniem szybką ucieczką na niższe poziomy wieży.

Opuszczamy wieżę i udajemy się na udostępnione stanowisko dział 406 mm (drugie w dalszym ciągu znajduje się na terenie wojskowym i, przynajmniej teoretycznie, wstęp na nie jest zabroniony).

Podchodzimy do stanowiska wieży – robi olbrzymie wrażenie już samym swoim ogromem. Obchodzimy najpierw dookoła. Widać, że po wojnie służyło za strzelnicę dla stacjonującej tu jednostki WP – wyraźne ślady po kulach, można nawet spokojnie określić, gdzie stały tarcze. Wchodzimy do środka – mały sklepik z pamiątkami, który skutecznie ignorujemy. W środku zrekonstruowano kilka pomieszczeń – jakieś generatory, jakieś wentylatory, przechodzimy przez coś imitującego pomieszczenie łączności z maszyną do pisania Łucznik na biurku, dalej druga zrekonstruowana radiostacja, odpowiadająca (zresztą zgodnie z opisem) raczej standardowi układu warszawskiego z lat 60-tych, mała wystawka no i wreszcie wychodzimy na podstawę wieży działowej.

W życiu nie widziałem większej podstawy działa i myślę, że już nie zobaczę. Kilka ładnych metrów średnicy samego łożyskowania. Po wykończeniu stanowiska miejsce, po którym chodziliśmy, nakryte byłoby wieżą, która podpierając się na łożyskowaniu i zewnętrznym pierścieniu miałaby możliwość chyba nawet pełnego obrotu. Robi wrażenie!

Oglądamy, robimy zdjęcia. Już wychodząc trafiamy na resztki podwozia bombowca Boston z zachowanymi na oponie napisami Goodyear, który trafił do armii czerwonej w ramach pomocy amerykańskiej. Jeszcze trochę żelastwa, jakaś mina morska wz.. 08 i wychodzimy. Za kilka lat, kiedy to wszystko zostanie już urządzone ostatecznie, trzeba koniecznie wrócić na tę baterię, bo jest co oglądać!

Odpalamy motocykle i kładziemy się na kurs powrotny. Przed zjazdem na obwodnicę pakujemy się w jakiś korek, przez który ciężko się przebić. Zaniepokojony patrzę na wskaźnik temperatury oleju – czerwone pole. Trudno, paluję się na resztki chodnika po prawej stronie i powoli przesuwam się dalej. Wreszcie obwodnica – przyśpieszamy i temperatura spada do normalnej. My też możemy odetchnąć od żaru lejącego się z nieba. Ufff, jak gorąco!

Wykręcamy się z Trójmiasta i wpadamy na krajową siódemkę. Zrobiła się już 16.00, więc podejmujemy decyzję, aby gdzieś się zatrzymać i coś zjeść. Przydrożna knajpka przed Elblągiem nie jest szczególnie polecana przez przewodniki Michelina, ale trudno. Szybko coś wtranżalamy i jedziemy dalej. Przed Elblągiem lekki korek, który z gracją omijamy. O potem robi się bajecznie. Na liczniku cały czas te 110, co pozwala nam bez problemu wyprzedzać tiry, które skutecznie powstrzymują rajdowe zapędy kierowców puszek. Jakiś fotoradar pod Ostródą chyba nawet uwiecznił nasze uśmiechnięte twarze, co wywołało u mnie pewien entuzjazm :icon_razz:

Następny przystanek stacja benzynowa w Waplewie (oczywiście ta przy przedwojennym niemieckim schronie bojowym z zachowaną płytą pancerną). Idę umyć kask i słyszę jakiś wściekły wrzask czterocylindrowca. Podnoszę wzrok i oczom moim ukazuje się pędzący swoim zielonym rumaku Piocho. Nie widział nas jednak o pomknął dalej.

Ruszamy dalej. W okolicach Mławy tankowanie i wpięcie podpinki, bo wieczór zrobił się jakiś taki chłodny. Pod Zakroczymiem żegnam się z Hunem, który pomknął na Leszno – ja tradycyjnie, przez Wisłostradę i Trakt Brzeski do siebie. Dojeżdżam do domu i ze zdziwieniem stwierdzam, że licznik pokazał przejechane równo 2 tysiące kilometrów (no, z dokładnością do kilkuset metrów). Mam dość, odpinam kufry, biorę prysznic i kładę się spać. Do następnego razu.

A teraz, na koniec, trochę statystyki:

Przejechane 2 tysiące kilometrów,

Termin wyjazdu - 28 kwietnia - 4 maja 2006

Udział wzięło 14 osób na 12 motocyklach (in alphabetical order):

 

1. Aga na Yamaha XJ 600

2. Aker na Honda XLV 750

3. Babajaga na Suzuki SV 1000

4. Greg z Luckiem na Yamaha FJR 1300

5. Hubert na Suzuki GSF 1200 S

6. Hun 996 na Honda Varadero 1000

7. Malutkkii na Yamaha FJR 1300

8. Mar 95 i Dorka na Suzuki Intruder 1500

9. Piocho na Yamaha XJ 600

10. Sly 11 na Suzuki DL 650

11. Vlaad na Honda VRF 750

12. Zbycho na Yamaha XJR 1300

 

oraz ekipa z Trójmiasta na gościnnych występach :icon_mrgreen:

 

Szczególne podziękowania dla Grega i Lucka za sprawne zajęcie się sprawami organizacyjnymi. Duże buziaki (szczególnie dla Lucka ;))

Do zobaczenia na następnym wyjeździe

Hubert

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

 Udostępnij

×
×
  • Dodaj nową pozycję...