Skocz do zawartości

MGH - sierpniowy wyjazd na MRU


Hubert
 Udostępnij

Rekomendowane odpowiedzi

No dobra. Odespałem wyjazd i pora zająć się konkretami. Mam prośbę do wszystkich, którzy robili zdjęcia i filmy, żeby dali znać na pw w sprawie umówienia się i przekazania mi ich w wersji binarnej. Zgram wszystko i wypalę dla każdego płytkę z pełnym zestawem, a potem będę przekazywał nieodpłatnie wszystkim uczestnikom tego niezapomnianego wydarzenia.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Niedawno zadzwonił do mnie pan Paweł R. (nasz kostrzyński przewodnik) z pytaniem "no i jak, podobało się?" :) Wyznał, że w swojej wieloletniej karierze był to jego najciekawszy wypad ze zorganizowaną grupą, choć uparcie zaprzeczał, jakoby miało to jakikolwiek związek z Hondą Shadow 8) :P Oczywiście, pozdrowienia dla wszystkich wraz z poleceniem usług na przyszłość!

 

ps.

No skrót do Mogilna był mistrzowski  

 

A ten postój.....hm....pradziwe misterium....słowami sie nie da wyrazić

Kurna, ciekawość mnie zeżre 8O O ile skrót do Mogilna mogę sobie wyobrazić, to co z tym postojem? :?: :)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Usiadłem wczoraj i zacząłem pisać relację z Międzyrzecza. Zatem:

Dzień pierwszy - przyjazd.

 

11 sierpnia, czwartek. Wstaję o 7.00 z lekka niewyspany. Dzień wcześniej wróciłem z Mazur, gdzie zamiast żeglować, zwiększałem zyski miejscowych restauratorów – 7 stopni Beauforta na Niegocinie nie zachęcało do sprawdzania stateczności łódek.

Szybki prysznic, śniadanie, wyprowadzenie Sevenki z garażu, podpięcie kufrów. Kontrolny rzut okiem na sprzęt – skąd ta plama benzyny na bloku skrzyni? Cosik cieknie… Upewniam się, że to raczej drobne pocenie się. Kamień spadł z serca i gruchnął na kostkę Bauma – na naprawę nie miałbym czasu.

Silnik zaskoczył bez problemów, więc ruszam. Przebiwszy się przez całą Warszawę, zatrzymuję się na stacji Statoila na Połczyńskiej, która jest naszym punktem zbornym. Jestem pierwszy, więc funduję sobie kawę. Po chwili słyszę piękny dźwięk XJR-y Zbycha. Kawa pita w towarzystwie smakuje zdecydowanie lepiej. Niedługo potem pojawia się Malluttki na swojej XJ 900. Czekamy już tylko na Piocho, który nieco się spóźnia. Kontrolny telefon – nie odbiera, więc chyba jedzie. Po kilku minutach widzimy już kolejną XJ-tę, tym razem 600. Piotrek jest już z nami. Dopijamy kawę i odpalamy sprzęty. Mały korek do Błonia – w końcu lato to sezon remontów dróg. Lepiej teraz, niż we wrześniu. W Błoniu dołącza do nas Hun na swojej Tenerze. Ze zgrozą stwierdzam, że jako jedyny w grupie nie jadę zieloną Yamahą. Ale granat mojej Hondy CB 750 przynajmniej nie pozwalał zginąć mi w tłumie :buttrock:.

Jedziemy trasą poznańską do Łowicza. Po drodze zaczyna coś kapać z nieba. Z przerwami i nie na tyle, aby zakładać przeciwdeszczówki, ale prędkość podróżna wyraźnie spadła, zwłaszcza, że Zbycho narzekał, że jego nowy tylny Bridgestone nie do końca zachowuje się tak, jak powinien. W Łowiczu zjeżdżamy na drogę na Łęczycę. Jednak tuż za miastem decydujemy się na mały postój, aby jednak wskoczyć w kondomy. Swój świeży nabytek zakładam po raz pierwszy. Hmm… miał być to największy rozmiar, a ledwo w niego wszedłem. Poza tym wyglądam w nim jak ludzik Michelina. Po powrocie, Panie Hubercie, basenik i siłownia – w przyszłym sezonie brzuszka ma już nie być.

Powoli z nieba przestaje kapać. Jednak ktoś ulitował się nad nami. Zatrzymujemy się w Tumie, aby zobaczyć jedną z najstarszych (jeśli nie najstarszą) budowli na Mazowszu – kolegiatę. Przypominam sobie, jak na pierwszym roku studiów, w ramach objazdu naukowego, oglądaliśmy ją w gronie wykładowców z Instytutu Historycznego UW. Odświeżam pamięć i opowiadam kolegom o budowli. Dziękuję, Panie Doktorze, za ten czas sprzed 15 lat. Jednak sporo zapamiętałem.

Jedziemy dalej. Na obiad zatrzymujemy się przed Turkiem. Ceny równie umiarkowane, jak wielkość porcji. Nie ma problemu. Kurację odchudzającą mogę zacząć już dziś. Patrzę w niebo i decyduję się wyskoczyć z przeciwdeszczówki. Koledzy patrzą się na mnie dość dziwnie. Przesądni, czy co?

W roli prowadzącego zmienia mnie Hun. I dobrze. Po drodze pomyliłem drogę, więc to chyba nie był mój dzień. Poza tym jego Tenera na szosie jest najwolniejszym motocyklem, więc wymaganiom sztuki podróżniczej stało się tym samym zadość. Muszę tylko uważać przy wyprzedzaniu, aby nie zaparkować w jego tylnim kole. Jakoś ta moja Hondka to bardziej wyrywna dziewczynka.

Kolejne miasta – Śrem, Nowe Miasto, Nowy Tomyśl. Droga lepsza, sucha, nawet TIR-y bardzo grzecznie puszczają nas, zadając kłam obiegowej opinii o „władcach szos”. Po pewnym czasie stwierdziłem, że ciężarówki jadące w ruchu międzynarodowym zachowują się naprawdę przyzwoicie. Dzięki, chłopaki za pozdrowienia i ustępowanie nam miejsca. Lokalni „czołgiści” są jednak całkowicie nieprzewidywalni – kto im dał uprawnienia, to ja nie wiem. Jeśli w ogóle ktoś dał…

Dojeżdżamy do Lutowa Suchego, gdzie umówiliśmy się z Mirkiem. Mówił coś o nieczynnej stacji kolejowej. Namierzona! Zaczęliśmy go szukać przy niej (dobrze, że było z nami enduro, więc nie było problemu z rozpoznaniem bojem), ale stwierdziliśmy, że chyba coś mi się znowu pomerdało (to zdecydowanie nie był mój dzień). Jedziemy dalej. Zjeżdżamy na najbliższej stacji benzynowej. Już z daleka zauważyliśmy nowy nabytek Mirka – Moto Guzzi 650 w wersji policyjnej (z oryginalnymi owiewkami i kuframi). Honorowa salwa klaksonów, a następnie porządny niedźwiedź rodem z minionej epoki. Już prawie jesteśmy u celu. Jeszcze tylko kilkanaście kilometrów i wjeżdżamy do Międzyrzecza. Dobrze, że Mirek był z nami – bez niego utknęlibyśmy w korku na głównej drodze. A tak, boczkiem, boczkiem i za chwilę schodziliśmy już z naszych rumaków w ośrodku nad jeziorem Głębokie. 450 kilometrów z Warszawy poczuliśmy każdą kostką naszego szczątkowego ogonka.

Krótka toaleta, maszyny ustawione i spięte łańcuchami. Idziemy na kolację z jej głównym daniem w postaci zupy chmielowej. Siedzimy w sześciu przy jednym stoliku, nikogo więcej w knajpce. Atmosfera się rozluźnia. Gadamy, żartujemy. Nagle otwierają podwoje naszego salonu, wchodzi, nawalone jak drzwi do stodoły, chłopię w wieku lat ok. 20, o wzroku tęsknie rozumu wypatrującym. Rzuca nam wyzywające spojrzenie a następnie podchodzi do naszego stolika i głosem mocno bełkotliwym, acz stanowczym, zadaje nam pytanie: „Śmieszy was coś?” Przyznaję, zdurnieliśmy, uznając, że są szybsze i mniej bolesne sposoby na popełnienie samobójstwa niż zaczepianie w pojedynkę sześciu facetów siedzących przy piwie. Jego kolega przewidująco wycofał się na z góry upatrzone pozycje, z których mógłby szybciej przedsięwziąć kroki mające na celu szybkie opuszczenie terenu opanowanego przez npl-a. Popatrzyłem na chłopczyka – o jakieś pół głowy i 40 kilogramów mniejszy ode mnie i zacząłem zastanawiać się nad odpowiedzią godną Mistrza Ciętej Riposty. Wyręczył mnie jednak Zbycho, tłumacząc chłopczykowi, że my tu tylko dowcipy sobie opowiadamy. Widocznie go to usatysfakcjonowało, gdyż zrobił zwrot i odstawiwszy halsówkę niczym przy mordewindzie na Śniardwach, przeniósł swą doczesną postać poza knajpkę. Od tej chwili niekwestionowanym hitem na naszej liście przebojów stało się zawołanie: „Śmieszy was coś?” Ale z drugiej strony chłopczyk mógł się teraz chwalić się przed panienkami, że tak wystraszył sześciu chłopa, że nawet nie pisnęli. :(

Mieli jeszcze dojechać: Aker z Agą na Shadow 750 i Mar95 na Suzuki Intruder 1500 oraz Greg z Luckiem na FJR 1300. Zakupiliśmy zatem dwa kontenerki piwa i udaliśmy się do przyszłego pokoju Akera na ciąg dalszy imprezy. Nie mogliśmy bowiem dopuścić, aby utrudzeni koledzy (i koleżanka) musieli potem spać w wyziębionych domkach. Zaczęło się robić późno, więc z lekka zaniepokojeni wykonaliśmy telefon do Grega. Szybko odebrał, tłumacząc, że musiał zrobić nieplanowany postój z uwagi na większe, niże normalnie zużycie paliwa, co zajęło mu czas potrzebny na dotarcie stopem do najbliższej stacji (przepraszam, Greg, że Cię wydałem). Aker jednak nie odpowiadał. Ok. 23 zjechał Greg z Luckiem, klnąc na obsługę naszego ośrodka. Okazało się, że byli już zdecydowanie wcześniej, tylko obsługa powiedziała im, że w ośrodku nie ma żadnych motocyklistów, więc pojechali dalej. Zastanawialiśmy się, czy jednak w jakiś sposób nie uświadomić obsłudze, w jakim są błędzie, ale byliśmy już po kilku piwach, a poza tym zaczynaliśmy się poważnie martwić o Akera i Mar95. O północy wreszcie usłyszeliśmy charakterystyczny grzmot obu widlaków. Humory nam powróciły. Po przyjeździe Aker nam serdecznie dziękował za zaopiekowanie się jego domkiem, w którym ślady naszej obecności były odczuwalne jeszcze następnego dnia. Zrobiło się późno, więc poszliśmy już spać.

Ciąg dalszy nastąpi...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

prędkość podróżna wyraźnie spadła, zwłaszcza, że Zbycho narzekał, że jego nowy tylny Bridgestone nie do końca zachowuje się tak, jak powinien. ...

 

Hubert :mrgreen: Ty dyplomato :mrgreen: :D Pisz prawdę jaka by nie była :evil: :P . No ... wyje*ałem się przy przejździe przez wierzch koleiny :twisted: :twisted: :twisted:

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Mieli jeszcze dojechać: Aker z Dorką na Shadow 750 i Mar95 na Suzuki Intruder 1500 oraz Greg z Luckiem na FJR 1300. .

 

Śmiem wtrącić, że Aker to miał dojechać z Agą :lol: Dorka nie dojechała z przyczyn obiektywnie od Niej niezależnych :evil: , ale Aga i owszem :-)

 

A myśmy ok 23 jakieś 20 km przed Głebokim również mieli spotkanie III stopnia z 2 panami (trzeba był jechać 450 km z Wawy na zachód, żeby spotkać podcietego Ślazaka :-D :-D ) również w stanie lekkiej nieważkości :lol: Jeden to nawet chciał pojeździć na Szadowce 8O...ale Aker mu nie pozwolił 8)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No ... wy**bałem się przy przejździe przez wierzch koleiny :twisted:  :twisted:  :twisted:

Czyżby BT57? Miałem taką z tyłu i na koleinach dawała mi popalić. Teraz mam Conti RoadAttack i jest o niebo lepiej - w koleinacxh nie ma stresu.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Hubert, zapowiada się na mrożącą krew w żyłach i nieustannie trzymającą w napięciu topową powieść w odcinkach, do tego z interaktywnym udziałem narratorów :mrgreen: :mrgreen: :P :D :P ;)

Ale super :evil: tym bardziej, że w pierwszej części wystąpiłem dopiero pod koniec 8) :lol: Ze swej strony dodam tylko, jak to Greg przez pierwsze chwile odnosił sie do mnie z pewną rezerwą :? , jak się niebawem okazało, podczas telefonicznego naprowdzania coś przerwało połączenie w takim momencie, że Greg bez wątpienia uznał, iż nie trafieniem do celu za pierwszym podejściem tak mnie zirytował, że... rzucłem słuchawkę :twisted: :mrgreen: :P Rzecz została wyjaśniona już na pierwszej z serii "imprez u Akera" 8)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Śmiem wtrącić, że Aker to miał dojechać z Agą  Dorka nie dojechała z przyczyn obiektywnie od Niej niezależnych  , ale Aga i owszem  

Biję się w piersi i pokornie proszę o wybaczenie. :oops: Na swoje usprawiedliwienie mogę tylko dodać, że pisząc pierwszy rozdział wspomagałem się przednim porto, więc pewne rzeczy mogłem napisać szybciej, iż pomyślałem. :evil: Błąd już naprawiony.

Wczoraj powstała połowa drugiego rozdziału. Jak dobrze pójdzie dziś lub jutro zamieszczę.

Mam zeskanowane 4 filmy. Muszę tylko zmienić rozdzielczość, bo zajmują jakąś gigantyczną ilość miejsca na płycie.

Zbychu, ja tam nie widziałem, żebyś się wy****ł. A niesprawdzonych informacji nie powtarzam :P :D

 

A ten, co mu podobno znak drogowy życie uratował, to pewnie źle się poczuł i musiał się czegoś przytrzymać, żeby nie upaść :lol: Oj chorowita ta dzisiejsza młodzież, oj chorowita.... :P

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Śmiem wtrącić, że Aker to miał dojechać z Agą  Dorka nie dojechała z przyczyn obiektywnie od Niej niezależnych  , ale Aga i owszem  

Biję się w piersi i pokornie proszę o wybaczenie. :oops: .... :P

 

Nie ma za co :evil: jako wielki milosnik porto :-) wspaniałomyślnie wybaczam :P

Możemy to przypieczetować "u Akera".... :D czyżby znowu w moim pokoju? 8O 8O

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Obiecany ciąg dalszy. mam nadzieję, że teraz już niczego nie pomyliłem...

 

Dzień drugi – korytarze grup bojowych

Piątek, 12 sierpnia, godzina 9.00. ALARM!!!! Kto pierwszy do łazienki, ten lepszy. Wygrać może tylko jeden! Reszta ściskać kolana i przestępować z nogi na nogę! Prysznic i idziemy upolować jakieś śniadanie. Oczywiście, w środku sezonu w największym ośrodku w okolicy, żaden bufet nie był otwarty. Dobrze, że był sklep spożywczy. Po dwie bułki + pół paczki serka topionego w zalewie kefirowej na łba. Od razu poczuliśmy się lepiej. Do szczęścia zabrakło mi tylko kawy.

10.00 wyjazd do Pniewa, aby udać się tam na zwiedzanie podziemi Festungfront Oder-Warthe-Bogen (Frontu Umocnionego Łuku Warty i Odry, u nas znanego jako Międzyrzecki Rejon Umocniony). Jedziemy kolumną 9 maszyn. Spokojnie, prędkością patrolową. Odblaskowe kamizelki Malluttkiego i moja wyraźnie zniechęcały puszkarzy do nerwowych zachowań. Dojeżdżamy do Pniewa, maszyny na parking, a my na wystawkę związaną z MRU. Trochę resztek broni (w tym MG 34 oraz panzerschreck), ciekawe mapy pozycji. Wykład przewodnika o historii umocnień, ich charakterystyce i sposobu przełamania linii przez Rosjan. Wychodzimy z minimuzeum, a tu niespodzianka zgotowana nam przez Mirka – pakujemy się do kołowego transportera opancerzonego, którym udajemy się na pierwszy punkt oporu, przy którym wybudowano wieżę widokową. Frajda duża, od razu wyobrażamy sobie, że jedziemy zdobywać FF OWB. Po wejściu na wieżę od razu stało się jasne, jak dobrze pomyślana była ta linia umocnień – poszczególne grupy bojowe postawione na wzgórzach, kontrolujące podejścia pozbawione jakichkolwiek osłon dla ewentualnych atakujących, którzy widoczni byli jak kuropatwy na śniegu. Czołgi nie podejdą, bo nie pokonają zębów smoka. Atak praktycznie niemożliwy, straty wśród atakujących byłyby olbrzymie, a szans na sukces praktycznie zero. I pomyśleć, że to wszystko wybudowano w obawie przed polskim atakiem – dlaczego wcześniej Francja nie posłuchała Piłsudskiego? Może losy świata potoczyłyby się inaczej…

Dość tych historiozoficznych rozważań. Rzut oka na panoramę i pakujemy się z powrotem do BTR-a. Jedziemy do zejścia do podziemi. Pada rozkaz desantu. Kierowca łaskawie zatrzymuje transporter. Według słów przewodnika, rzadko to czyni – musieliśmy czymś się zasłużyć  Zbycho wraca BTR-em na parking – boląca kostka nie pozwala mu na długie spacery.

Podchodzimy do zejścia do podziemi. Pod warstwą farby maskującej widać jeszcze dobrze czytelny napis „Gneisenau”. A ponieważ niedaleko znajdowała się grupa bojowa „Scharnhorst” nie mogłem oprzeć się refleksji, jak mocno nazwiska tych dwóch pruskich generałów zrosły się ze sobą. Najpierw wspólnie stworzyli potęgę armii niemieckiej. Następnie, w 1914 roku, dwa potężnie niemieckie okręty liniowe noszące ich imiona, zostały zatopione przez Brytyjczyków podczas bitwy u wysp falklandzkich. Z ich załóg ocalało bardzo niewielu. W latach 30-tych powstały kolejne bliźniacze pancerniki noszące ich imiona. Scharnhorst, ulegając Royal Navy, zatonął w Arktyce, pociągając za sobą prawie całą załogę, a Gneisenau został posadzony na dnie u wejścia do Gdyni, blokując dostęp do portu. Tu też, obok siebie Scharnhorst i Gneisenau… Miałem nieodparte wrażenie jakiejś ironii dziejów, a może żartu…

Nic to – idziemy. Najpierw kontrolnie się liczymy, aby nikogo nie zgubić. Ustalamy, że kolumnę zamykam ja z Hunem. Zatem naprzód!

Wchodzimy. Po chwili wzrok przyzwyczaja się nam do panujących ciemności. Pierwszą rzeczą, jaką widzimy, jest strzelnica karabinu maszynowego, ryglująca wejście.. Gdyby zaterkotało nam MG 34, na korytarzu, na którym byliśmy, nikt by nie ocalał. Dziękuję, postoję. Schodzimy betonową klatką schodową w dół kilkanaście, a może kilkadziesiąt metrów. Obok klatki biegnie szyb, na którego dnie znajduje się woda. Korytarze biegną na głębokości do trzydziestu kilku metrów, w zależności od ukształtowania powierzchni. Przewodnik proponuje zabawę – daje nam mapę i pokazuje, gdzie mamy wyjść. My mamy znaleźć drogę, a on będzie nas tylko ubezpieczał. Greg podejmuje się roli głównego nawigatora. Rozumiem, że jako chłopak z Pomorza astronawigację ma w małym palcu, ale pod ziemią nie ma przecież gwiazd!!! 

Idziemy korytarzem od grupy bojowej do głównej drogi komunikacyjnej. Charakterystyczna cecha budowli, pozwalająca łatwo określić typ korytarza, na którym się znajdujemy – im większy korytarz, tym główniejsza droga – najmniejsze prowadzą bezpośrednio do stanowisk bojowych. Wszystkie korytarze mają kształt owalny, co zdecydowanie zwiększa ich odporność na uszkodzenia z zewnątrz. Nie ma jak konstrukcja jajka – w końcu sama natura ją wymyśliła. Powoli dochodzimy do głównej drogi komunikacyjnej, ciągnącej się przez kilkanaście kilometrów. Musimy uważać pod nogi. Korytarze są ciemne, rozświetlają je wyłącznie światła naszych latarek. Tymczasem złomiarze, przepraszam, zwykli złodzieje, bo rzeczy należy nazywać po imieniu, pokradli płyty zasłaniające kanały techniczne – jak się takiej dziury o głębokości około metra nie zauważy, to uszkodzenia nóg murowane. Że im się nie udało ukraść torów kolejki wąskotorowej, która kursowała wewnątrz, to chyba tylko zasługa porządnej niemieckiej roboty przy betonowaniu. Po kablach pozostały tylko wspomnienia i ślady, którędy biegły. Co jakiś czas widać, że korytarz się poszerza. To dworzec. Z boku są toalety, w których zachowały się nawet przepierzenia pomiędzy poszczególnymi stanowiskami. Ku naszemu zdziwieniu, a chyba też zdziwieniu naszego przewodnika, na jednym rozjeździe kolejki udało nam się znaleźć działająca zwrotnicę. Zatem jeszcze nie wszystko zostało rozszabrowane.

Maszerujemy dalej. Co jakiś czas mijamy pomieszczenia generatorów, które ładowały akumulatory kolejki. Dobre rozwiązanie. W przeciwieństwie do linii Maginota, na której zamontowano trakcję elektryczną, tutaj ruch kolejki był możliwy nawet w przypadku uszkodzenia głównych linii elektrycznych. Francuzi tak przewidujący nie byli. W niektórych miejscach głównych korytarzy widać miejsca na ustawienie legarów i ułożenie dodatkowego stropu, co nawet gdzieniegdzie zrobiono, uzyskując dodatkowe przestrzenie magazynowe i mieszkalne. Przewidujący Ci Niemcy… uwzględnili nawet sytuację, gdyby przeciwnik dostał się do wewnątrz. Co jakiś czas w ścianach widać było zakorkowane stalowe rury na dynamit, którym wysadzanoby korytarz. Mijamy też betonowe strzelnice kryjące ogniem podejście. Wstrząsam się na samą myśl o naszych żołnierzach, którym przyszłoby wykurzać stąd ojców i dziadów obecnych sojuszników.

Korytarze, korytarze, kilometry korytarzy. Chwilami wydaje mi się, że już nigdy stąd nie wyjdę. W niektórych studzienkach woda – ku memu zdziwieniu krystalicznie czysta i przejrzysta. Niesamowite wrażenie robi taka studzienka wypełniona po brzegi niezmąconą wodą, o powierzchni gładkiej niczym lustro odbijające światło naszych latarek. Kończy mi się film w aparacie. Wymieniam go trzymając mag-lite`a pod brodą. Udało się. Wkładam, a przynajmniej tak mi się wydaje, wypstrykany film do kieszeni. Potem jakoś go tam nie znalazłem. Szkoda, bo wiele fajnych zdjęć przepadło.

Idziemy dalej. Tory kolejki biegną raz centralnie, raz bokiem. Przewodnik pokazuje nam miejsca, gdzie, obok torów, znajdowały się w czasie wojny małe fabryki elementów uzbrojenia. Odwiedzamy też miejsca, w których montowano broń wwożoną do podziemi w częściach. No bo jak przecisnąć przez wąskie drzwi taki moździerz forteczny?

Szarość z betonu ścian wszechogarniająca. Gdzieniegdzie jakieś grafitti. Cześć to efekt twórczości domorosłych poetów tworzących poematy zaczynające się od stwierdzenia, że taki jeden Marek to wyraźna różnica między chłopczykiem i dziewczynką. Ale jest też trochę graficznych perełek. Naszą uwagę zwraca seria rysunków, aktów, po których od razu było widać, że osoba je sporządzająca, wiedziała, do czego służy węgiel. Przewodnik uprzedził nasze pytanie o autora. Rysunki powstały w latach 80-tych. Wtedy zapytał chłopców buszujących po podziemiach, czy wiedzą, kto je stworzył. W odpowiedzi usłyszał: „Tak wiemy, kto je namalował. Taki jeden, co ma talent”. Zatem za zdrowie tych, co mają talent!

Dochodzimy do wyjścia. Wreszcie powierzchnia.

Odpoczynek. Siadamy na trawie, wcinamy jakieś batony. Nagle czuję, że coś po mnie łazi. !@(&^, że też musiałem usiąść na szlaku przemarszu mrówek. Całe szczęście były jakoś w miarę pokojowo nastawione do świata, więc specjalnie nie ucierpiałem. Musiałem tylko dokładnie je z siebie strząsnąć.

Ruszamy dalej polną ścieżką, przechodząc przez zarośnięty pas zębów smoka, dochodzimy do kolejnego punktu oporu, na którym pyszniły się kopuły pancerne. Jedna wysadzona – urządzono przez nią wejście do podziemi. Dwie kopuły bojowe, jedna obserwacyjna i coś, co się okazało wylotem miotacza płomieni. Gdyby przeciwnik wpadł na pomysł desantu na punkty oporu, miotacz wyrzucał w górę substancję łatwopalną, zamieniając całą okolicę grupy bojowej w jedno wielkie ognisko. Mało przyjemna perspektywa....

Przewodnik daje nam wybór – możemy iść powierzchnią do widocznego już miejsca, gdzie stały motocykle, albo też zejść znowu pod ziemię, aby wyjść niedaleko muzeum, w którym zaczęliśmy swoją wycieczkę. Jak dla mnie wybór jest prosty. Po lasach i łąkach to se mogę poskakać koło domu, tutaj przyjechałem zobaczyć jak najwięcej. Dwoje z nas z nas marudzi, mając już dość korytarzy. Ale jak wszyscy schodzą pod ziemię, to wszyscy. Babcia też! Zatem w dół przez otwór pozostały po wysadzeniu dużej kopuły bojowej.

Nad nami znowu beton. Trochę czekamy, aż wzrok przyzwyczai nam się do ciemności. Kolejna betonowa klatka schodowa i kolejne długie korytarze. Powoli dochodzimy do pewnej wprawy w poruszaniu się pod ziemią. Ci, którzy idą przodem, ostrzegają o czyhających niespodziankach w postaci odkrytych studzienek, czy też dziwnych resztek drewna lub metalu na posadzce. Dochodzimy do główniejszej drogi. Jakieś rozwidlenia, ale Greg wprawnie odnajduje właściwą drogę. W pewnym momencie dochodzimy do zamkniętych drzwi - przewodnik sięga do kieszeni i wyciąga klucz. Drzwi zamknięte stają się otwarte. Przechodzimy przez nie i stajemy trochę oślepieni blaskiem żarówek. Doszliśmy już do trasy turystycznej. Zapomniałem dodać, że dla nas przygotowano trasę specjalną, tam, gdzie turystów zwykle się nie wpuszcza. Dzięki temu mogliśmy przejść przez część rezerwatu nietoperzy. Te sympatyczne zwierzaki spotykaliśmy często na swej drodze.

Jest światło, znaczy musi być jakaś cywilizacja. Widzimy jakieś obce twarze dziwnie się nam przyglądające. Jest też drezyna. Firma zajmująca się udostępnianiem podziemi uczyniła część torów przejezdną i do transportu materiałów używa tego pojazdu na biopaliwo. Oczywiście, musieliśmy wypróbować, jak to działa. Kilkoro z nas wpakowało się na to ustrojstwo i rozpędziło je do znacznej prędkości. Dobrze, że hamulce też okazały się sprawne. Dość jednak hucpy :evil: Idziemy dalej. W kolejnym korytarzu wystawa różnych typów drzwi pancernych, stosowanych na FF OWB. Generalnie nasza wycieczka zbliża się do końca. Wychodzimy na powierzchnię jednym z punktów oporu grupy warownej Scharnhorst. Do naszych motocykli mamy do przejścia jakieś 150 metrów. Pamiątkowe zdjęcie przy kopułach pancernych i wypad, koty!

Dochodzimy do maszyn, żegnamy się z przewodnikiem. Na pamiątkę zostawiam mu naszą plakietkę, co wyraźnie go ucieszyło. Panie Tadeuszu, to, co pan nam pokazał, warte było wszystkich plakietek, jakie żeśmy do tej pory wyprodukowaliśmy. Naprawdę, z całego serca dziękujemy Panu na to, co Pan dla nas zrobił. Będziemy to pamiętać długie lata.

Przy maszynach czekał na nas Zbycho. Prawdę mówiąc szkoda mi chłopa – przejechać taki kawał drogi i nie móc zobaczyć tego, po co żeśmy przyjechali. Zrobiła się już prawie trzecia po południu. Krótkie ustalenie, gdzie jedziemy na obiad – wracamy do Międzyrzecza. Formujemy kolumnę, podrzucamy synów Mirka do autobusu. Formujemy kolumnę i jazda. Prędkość podróżna zapięta na te 100 km/h. Coś tam nawet wyprzedziliśmy. Dojeżdżamy do restauracji, parkujemy na podwórzu. Specjalnie otworzyli nam wjazd, który normalnie jest zamknięty. Siadamy na tarasie i zamawiamy. Realizacja zamówienia trochę się przeciąga. Czyżby porządna latynoska mańana zagościła już i u nas? Przy stole podejmujemy ustalenia: kto jest zmęczony, wraca do ośrodka. Pozostali, jeśli chcą, jadą oglądać trochę hydrotechniki. Okazuje się, że prawie wszyscy chcą jeszcze trochę pojeździć. Do ośrodka wraca tylko Zbycho i Greg – obaj usprawiedliwieni z racji stanu zdrowia i dosiadanych sprzętów. Drogi, jakimi chcemy jechać, nie są nawet oznaczone na żółto. Mirek też jedzie z nami. Zapada decyzja. Cel numer jeden – most w Kursku. Mirek coś mówi, że drogi tam nie są priorytetem dla miejscowych drogowców, więc możemy spodziewać się niespodzianek. Nie straszno nam jednak, więc zgodnie stwierdziliśmy: naprzód!

Zrobiło się już po zdecydowanie po 16.00, kiedy ruszyliśmy spod restauracji i znowu formujemy kolumnę. Przede mną tylko Mirek i Hun. Początkowo jedziemy główną drogą – jest bosko. Potem jednak skręcamy w boczną drogę. Wąska, ale gładka wstążka asfaltu malowniczo wiła się rozcinając piękny las. Gdzie ten Mirek widział te trudności? Jest pięknie, a przecież nigdzie nie musimy się śpieszyć. Ścigantom na plastikach zostawiamy autostrady. Dojeżdżamy do Kurska i mostu, Mirek chcąc się upewnić, że to jest właśnie ten most, pyta się przechodnia, gdzie jest most w Kursku. „Stoi Pan na nim” słyszymy odpowiedź, co wywołuje u nas (u Mirka zresztą też) salwy śmiechu. OK -jesteśmy zatem na miejscu. Parkujemy maszyny i idziemy oglądać. Most jest zwodzony. Ma długość kilkunastu metrów. Stojąc po jego zachodniej stronie widać wyraźnie, że obracał się o 90ْْ w lewo. Ostała się nawet przypora, która go w stanie złożenia podtrzymywała. Przypinam flesz do mojego aparatu i schodzę do maszynowni położonej pod mostem. Jest zalana wodą, ale wszystkie tryby wyglądają tak, jakby wczoraj zostały zamontowane i nasmarowane. Nie decyduje się na wejście, gdyż nie chcę przemoczyć butów. Niby odporne, ale po co kusić los. Na ścianie pyszni się napis „Baujahr 1936 – 1937”. Robię zdjęcia maszynowni i napisu, a także ocalałym drzwiom pancernym. Zbieram się do wyjścia na górę, ale czuję na sobie czyjś wzrok. Dyskretnie sprawdzam, o co chodzi. Nade mną, przechylony przez barierkę mostu stoi mężczyzna w wieku około 50 lat i przygląda mi się. Zagaduje mnie pierwszy. Pyta, czy wiem, kiedy to powstało. Uzbrojony w informację, którą przeczytałem na ścianie oraz wcześniej uzyskaną wiedzę, odpalam, że w drugiej połowie lat 30-tych jako część pozycji obronnej FF OWB. Rozmowa zaczyna się kleić. Ten mężczyzna okazuje się przewodnikiem po fortyfikacjach lubuskich i miłośnikiem fortyfikacji. Zorientowawszy się, że wiemy, co oglądamy i że przyjechaliśmy tu specjalnie, tłumaczy nam drogę do schronu bojowego broniącego mostu, a także kolejnej grupy bojowej podziemnego systemu FF OWB. Na nasze pytanie, czy mechanizm jest sprawny, odpowiada twierdząco. Po raz ostatni chowali most 5 lat temu. W mechaniźnmie brak 3 kół, które leżą w depozycie u zarządcy drogi. Widać, że cieszy go, że grupa motocyklistów przyjechała specjalnie obejrzeć ten most i stara się nam podsunąć inne ciekawe miejsca. Za jego namową, choć mieliśmy to w planach, jedziemy na kolejny most – tym razem do położonego niby nie tak daleko Bledzewa.

Odpalamy sprzęty, Jak zwykle startuję ostatni. Ułożenie w topcasie dużej lustrzanki z lampa błyskową, a następnie założenie kominiarki, kasku i rękawiczek zajmuje mi trochę czasu. Większość już pojechała. Czeka na mnie Malluttki, który z racji usiadania szybkiej Yamahy XJ 900 zamyka kolumnę. Zacinam Sevenkę gazem i ostro startujemy.

Mirek miał jednak rację -droga psuje się. Jakieś kocie łby, przypominającą dawną ulicę Włościańską na Bielanach (dla tych, co ją znali), na dokładkę wąskie. Zimny wychów cieląt pod Mławą przyniósł jednak owoce. Nie chce mi się wytrząsać brzuszyska na kamieniach, a poza tym szkoda mi trochę zawieszenia. Zjeżdżam na pobocze. Niby piach, ale przynajmniej równie. Hun przede mną odstawia stójkę na podnóżkach. Ja chwilami idę w jego ślady. Popylamy równo. W lusterku widzę, że uformowała się czołówka – Mirek, Hun i ja. Reszta, prowadzona przez Akera na Shadow i Mar95 na Intruderze, pozostaje lekko z tyłu. Widzę jednak w lusterku, że chłopaki idą w nasze ślady i zasuwają poboczem. Daję długimi znać Mirkowi, aby nieco zwolnił. W końcu wyskakujemy na coś, na czym nawierzchnia zaczyna przypominać asfalt. Zaraz mijamy tabliczkę z nazwą miejscowości – jesteśmy już w Bledzewie. Dojeżdżamy do mostu. Jest nieco inny - szufladowy. Też zwodzony, ale wsuwa się pod jezdnię, poruszając się na rolkach. Niestety, do maszynowni nie można się dostać – jest zamknięta. Aker próbuje zdobyć sprawność alpinisty dokonując desantu z barierek. W środku widzi jakieś mechanizmy. Ja korzystam z pomocy Malluttkiego, który jest ode mnie o tych parę centymetrów wyższy, więc wysuwa rękę z aparatem i strzela fotkę na ślepo – udało się zrobić fotkę rolki, na której most się przesuwał.

Podchodzimy do maszyn. Nasze odblaskowe kamizelki wywołują zamieszanie. Widać zdezorientowanie kierowców puszek, którzy nie za bardzo wiedzą, czy przejechać most na ostrym gazie, czy udawać dziewicę orleańską (dziewicę, bo z kamienia, jak stwierdził ktoś złośliwy, oglądając pomnik Joanny d’Arc). Generalnie jednak zwyciężała opcja spokojnego przejazdu. :P

Robi się już późno. Decydujemy się na powrót do ośrodka. Zjeżdżamy do niego prawie o 20.00. Spinamy maszyny i idziemy na kolację. Dołącza do nas paluch, który w tym samym czasie zdecydował się na zwiedzanie MRU. Nocuje z nami, korzystając z wolnego łóżka Dorki, która z przyczyn obiektywnych nie mogła przyjechać. Kolacja w ośrodkowej rzygodajni, nie wiadomo dlaczego zwanej punktem gastronomicznym, jakoś nam przechodzi nam przez gardła. Spora w tym zasługa sporej ilości piwa. Robi się już całkiem ciemno, kiedy decydujemy sie kontynuowac imprezę w knajpie „U Akera”. Z dnia poprzedniego zostało nam jeszcze sporo piwa, które nie mogło się zmarnować. Piotrek, jak na gospodarza przystało, w trosce o gości szybko poszedł spać, więc nie stanowił specjalnej konkurencji przy otwieraniu kolejnych puszek. Część z nas sięgnęła od razu po whisky, browar zostawiwszy młodszym. Nie powiem , do tej grupy też sam się zaliczyłem, dostrzegłszy przewagę Ballentinesa nad Lechem. Wkrótce noc uczyniła się późna, więc, chcąc nie chcąc, udaliśmy się na zasłużony odpoczynek po nad wyraz udanym dniu, który dostarczył nam wielu wrażeń.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Po pierwsze - nie wierzę, że w tym uczestniczyłem :evil:

po drugie - po ukazaniu sie ostatniego odcinka, całość drukuję, ilustruję zdjęciami i wystawiam na allegro, jako fabularyzowany dokument. Wołoszański niech teczki Hubertowi nosi :P :D

po trzecie - dawkuj z umiarem, bo modzi założą na teksty ograniczenia wielkości, jak na foty w albumie :P :P ;) ;)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

 Udostępnij

×
×
  • Dodaj nową pozycję...