Skocz do zawartości

Hubert

Forumowicze
  • Postów

    802
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez Hubert

  1. Zreasumujmy Na razie mamy 4 chętnych, przy czym trzech ze znakiem zapytania, a zatem: Yaco, Tbar, Vlaad, Hubert. Vlaad, jak zrobi sprzęta i dostanie urlop, ja, jak wydobrzeję na tyle, aby wsiąść na mego mustanga (bo na razie sprawa wygląda średnio), a Tbar, jak będzie mógł :) Zróbmy zatem tak. Umówmy się o 12.00 (niedziela) na stacji Statoil na Połczyńskiej przy Powstańców Śląskich. Program macie w linku, gdzie dojechać też wiecie. I tyle. Ja tak naprawdę będę wiedział, czy jadę, dopiero w niedzielę, gdy się obudzę. Jedziemy pooglądać rekonstrukcję, a nie skakać po umocnieniach, więc robot odwalają za nas ci, co się przebiorą w mundury :D
  2. Dofo - w szkole mnie nauczyli, że imiona i pochodne nazwy własne pisze się wielką literą. Byłem pilnym uczniem, nauczyłem się i tak mi zostało (i zostanie). Jeśli obraża Cię, że piszę wielką literą, to trudno :D Miałeś na myśli to coś ze skaju? Myślałem, że chodzi o jakieś znakowanie lub coś podobnego. Jeśli jednak o to, czego podobno pasażer może się przytrzymywać (powodzenia!), to owszem, jest. :)
  3. No wypisz, wymaluj moja sevenka :) Tylko kubki liczbników mam czarne - reszta dokładnie się zgadza (nawet kolor). Tez miałem wrażenie, że Dofo opisał wersję zubożoną (np dla szkoły jazdy) :D
  4. No to jest coś dziwnego, bo moja wyglada zupełnie inaczej - 1) czarne wydechy - ma chromy 2) brak zbiorniczkow gazowych w tylnych amorach - są zbiorniczki 3) na baku HONDA bez logo hondy - jest logo 4) poprzeczny pasek w polowie kanapy - nie ma paska (kanapę ma :)) 5) nigdzie nie ma "SevenFifty" - to się zgadza, jest "CB 750" 6) brak zaworka do spuszczenia oleju z teleskopow - jest 7) brak bocznych uchwytow po bokach pasazera, sluzacych do stawiania moto na centralke) - są 8) brak aluminiowego uchwytu pasazera - jest + chodza sluchy o dlawieniu do 180, ale niepotwierdzone bo poki co - nie dławienie, a blokada elektroniczna - Hubert jest jedynym, ktory narzeka a sp. torello tez mial japonie i nic takiego nie zauwazyl - widywałem na wielu licznik wyskalowany do 190, więc to nie tylko przypadłość mojej + hydrauliczne sprzeglo (widzialem 2 wersje "z" i 2 wersje "bez") - sprzęgło mechaniczne + sp. torello mial na chlodnicy wiatrak generujacy sztuczny ped powietrza - żadnych wiatraczków Wychodziłoby zatem , że mam Sevenfifty europejską, w której jakiemuś skośnookiemu dostawiono blokadę na tych 180 km/h :D Pozdrawiam, Hubert
  5. Hubert

    MGH - dalsze plany

    W ramach dalszych planów, to na dziś wszystkiego najlepszego dla Miro_Na i Vlaada :P Co by im się wszystko trak ułożyło, żeby częściej mogli z nami śmigać :( Za Waszmościów zdrowie zatem toast wznoszę! :) :D :) Co do dalszych planów to następny wyjazd wychodziłby już wręcz w październiku - dni krótsze, więc raczej coś bliżej - może przejażdżaka po warszawskich fortach lub wypad do Czerska? Jakieś Goławice i inne forty Modlina? A może coś takiego - Dąbrowiecka Górka, a potem Czersk - trochę byśmy polatali i coś przy okazji zobaczyli? Zaczyna mi się to podobać... Co o tym sądzicie? A tak w ogóle to za jakiś miesiąc - dwa, trzebaby się spotkać o obgadać plany przyszłoroczne, by Vlaad już się nie mógł wykręcić :( Hubert
  6. Bo mój egzemplarz w ogóle jest dość dziwny :) Wszyskie papiery, nadruki na częściach wskazuja na rok 1998, a silnik nie jest malowany na czarno, gaźniki są od wersji na Francję (doszedłem po numerach), ogranicznik przy 180, ewidentny import z Japonii (mam papiery), na baku jest logo Hondy (a nie napis wielkimi literami), a amortyzatory mają zbiorniczki i regulacje. I bądź tu mądry... Może to wersja europejska, tylko dostosowana do rynku japońskiego - na jakieś specjalne życzenie?
  7. Wersję ze szkoły jazdy stosunkowo łatwo poznać - czarne tłumiki, amortyzatory bez regulacji (lubiące dobijać), ślady po dużych gmolach, na ogół motocykl jest szary. Akurat mój egzemplarz na 90% ze szkoły jazdy nie pochodzi - zbyt bogata wersja (chromy, regulacja amorków z tyłu, brak śladów po dużych gmolach, no i granatowy metalik - nikt, kto umie liczyć, czegoś takiego do szkoły jazdy by nie kupił). Wersje japońskie mają inną cechę - ogranicznik prędkości do 180 km/h. Maszyna, która robi wrażenie, że może pochodzić ze szkoły jazdy (absolutnie nie twierdzę, że tak jest, bo widziałem ja tylko na zdjęciu) jest wystawiona do sprzedaży na www.motocykle.com A co do sprzęgła tez się zastanawiałem. Osobiście miałem wrażenie kupując ją, że przejechała ok. 20 - 30 tys, a wtedy (jeśli dołożyć to, co na niej przejechałem) wymiana sprzęgła jest juz w pełni wytłumaczalna. Hubert
  8. VFR-ka rzecz nabyta, w razie czego może poplecaczkujesz :) Poniżej link do programu imprezy nad Bzurą. Myślę, że warto byłoby sie pojawić tak około 13.00. http://www.odkrywca-online.pl/index1.php?a...kuly&artykul=21 Może być tylko mały problem ze mną - coś wczoraj mnie połamało i do tej pory nie za bardzo mogę się ruszać, więc nie wiem, czy będę w stanie pojechać nad Bzurę. Jakby ktoś inny podjął się organizacji, to byłoby sympatycznie. A tak w ogóle, to ilu chętnych by było? Pozdrawiam, Hubert
  9. Wywołany do tablicy nie mam wyjścia i odpowiadam :) Moja Sevenka to własciwie CB 750 wersja japońska, więc przez purystów nie do końca za Sevenkę uważana :D U mnie drugi sezon, jestem jej pierwszym właścicielem w Polsce. Rocznik 1998, licznik wskazuje 21 tysięcy, z czego moich jest 8 tys. Czy to przebieg prawdziwy, czy też nie, nie wiem - może być, ale nie musi. W każdym będź razie żadnego dymu z wydechów nie obserwuję. Do tej pory wymieniłem: sprzęgło opony (komplet Dunlopów D220 to ok. 1300 złotych z wymianą). amortyzatyor tylny (to podobno ich wada, używka ok. 250 zł) naprawa elektryki (sterowanie zapłonem) klocki hamulcowe Klasyczna maszyna, niektórzy złośliwcy twierdzą, że nijaka, ewentualnie, że dla nieco starszej młodzieży :) Mi sie podoba - że tak powiem, klasyczny klasyk. Jeżdzi bardzo dobrze, zwija się przyzwoicie mimo tylko 73 koni. Daje sobie nienajgorzej radę nawet na drogach piaszczystych (te podjazdy pod bunkry), choć waży zdecydowanie ponad 200 kg. Ciągnie od samego dołu. Jak chcesz poemerycić, to 2,5 tys. obrotów i jedzie bez żadnych oporów. Wygodna, niemęcząca pozycja. Zużycie paliwa to ok. 5 litrów. Przy spokojnej jeździe na trasie (poniżej 130 km/h) może zejść poniżej 5 l (raz mi się to nawet zdarzyło). Do 6 litrów doszło tylko raz, kiedy z Hunem skakalismy po umocnieniach Mławy - kilkadziesiąt kilometrów na drugim biegu po polnych drogach robi swoje. Jeździ mi się nią bardzo dobrze i zdecydowanie polecam maszyne osobie, która chce wiernego kumpla na wypady, a nie szuka mocnych wrażeń udając Rossiego na drogach drugiej kategorii zimowego utrzymania. Do wyścigów tudzież wygłupów to Sevenka się zdecydowanie nie nadaje. Po następnym sezonie przyjdzie jednak czas rozstania - w garażu stanie Honda CB 1300 S - nie ma jak muskularny golas :P Jakbyście mieli jakieś konkretne pytania, to walcie śmiało. Pozdrawiam, Hubert
  10. Umieściłem część trzecią opisu wyprawy na MRU. Piszę o tym tu, aby zaznaczyc nowy post - w wątku MRU mój post był ostatni, więc temat się nie podniósł. Hubert
  11. Obiecana część trzecia. Prosiłbym o korekty - nie jestem pewien, czy dobrze zapamiętałem imiona wszystkich naszych kolegów z Międzyrzecza i czy coś mi sie nie pomerdało przy okazji oglądanych obiektów. Dzień trzeci – podziemne składnice Sobota, 13 sierpnia. Wstajemy około 8.00. Nauczeni doświadczeniem dnia poprzedniego decydujemy się lepiej logistycznie podejść do zagadnienia korzystania z łazienki, dzięki czemu udaje się nam uniknąć porannych konfliktów :) Prysznic i idziemy na rozpoznane uprzednio żerowisko w postaci sklepu spożywczego. Co by tradycji stało się zadość pakujemy po dwie bułki + ser i kefir na łba i wracamy do domku. Jako, że pogoda zrobiła się ładna, urządzamy sobie śniadanie na tarasie. Robi się miło, tylko znowu ten brak kawy... Znowu odpalamy sprzęty i formujemy kolumnę, aby pomknąć do Boryszyna na podziemną pętlę. Po drodze przejeżdżamy przez Pniewy, gdzie wczoraj zeszliśmy pod ziemię. Obsługa punktu turystycznego poznała nas i przyjaźnie pomachała. Nie pozostajemy dłużni i odwzajemniamy uprzejmości, co chyba nam wszystkim poprawia humory. Droga robi się kręta, pojawiają się kocie łby i wyboje, a na dodatek zwęża się. Generalnie ma szerokość samochodu ciężarowego, co dobrze świadczy o jej projektantach, którzy w ten sposób nie ułatwiali zadania atakującym. Po trafieniu jednego pojazdu blokował on całą drogę, uniemożliwiając obejście bokiem i powodując trudności dla wojsk szturmujących FF OWB. Liczne zakręty ułatwiały szykowanie zasadzek. Kręte drogi to częsty widok na terenach poniemieckich, zresztą nie tylko. We wrześniu 1939 roku nasi żołnierze też często za takim zakrętami w środku lasu ustawiali armatkę przeciwpancerną, która posyłała do Abrahama na piwo załogę czołgu lub transportera, który śmiał się za takiego zakrętu wynurzyć. Trochę żeśmy ich wtedy w ten sposób natrzepali... Dojeżdżamy do pętli Boryszyńskiej. Zostawiamy maszyny na parkingu niestrzeżonym, ale za to bezpłatnym. Zbycho znowu zostaje pilnować maszyn, a my udajemy się po bilety. Po drodze mijamy dwa zaparkowane BMW GS na numerach z Reichu, pięknie przygotowane i wyposażone na turystyczne wypady – tylko pozazdrościć. Gdy będziemy wracać, one nadal będą tam stały. Bilety kupione, osoby, które nie miały latarek, mogły sobie je bezpłatnie wypożyczyć na miejscu. Wszystko w ramach biletu. Podchodzimy do zejścia do podziemi, które okazuje się znajdować w niedokończonym schronie. Brakuje mu górnego piętra, dzięki czemu można obejrzeć jego konstrukcję. Wszędzie zbrojenia wystające ze stropu na całej jego powierzchni. Trzeba bardzo uważać, aby się nie potknąć i nie przewrócić. Całe szczęście, że były one ścięte, a ich końce wygładzone, więc stanięcie na nich nie powodowało bólu w nodze, a jedynie lekki dyskomfort. Oczywiście, jeśli nosiło się odpowiednie obuwie. No ale, kto w takich miejscach porusza się w trampkach, oprócz turystów w Niemiec, których mieliśmy okazję tam podziwiać? My w butach motocyklowych lub wojskowych nie zaznaliśmy żadnych problemów. Pojawia się przewodnik. Młody chłopak, na którego widok wszystkie wykrywacze metali na Okęciu oszalałyby ze szczęścia. Otwiera segregator i pokazując różne wykresy i rysunki zaczyna wykład wprowadzający. Koło nas gromadzą się jeszcze jacyś ludzie. Lekcja skończona, schodzimy w dół. Grupa ojców rodzin z matkami dzieciom i pociechami towarzyszy nam. Coś nie w tę stronę... mieliśmy być sami. Oglądanie podziemi w towarzystwie podnieconych 7-latków nie uśmiecha się nam, gdyż oznacza, że obejrzymy tylko to, gdzie można bezpiecznie dojść. Mirek podejmuje interwencję i wyciąga nas na górę. Wycieczka rodzinna drałuje dalej. Czekamy na nowego przewodnika, którym okazuje się być urocza Pani Kasia, która od razu spowodowała większe zainteresowanie tematem. Znowu schodzimy do podziemi betonową klatką schodową o konstrukcji identycznej, jak oglądane dzień wcześniej. Pętla Boryszyńska jest dość unikalną pozycją w ramach FF OWB. Jest to jedno z dwóch miejsc, w których korytarze się zapętlają, dzięki czemu można chodzi wkoło. Powodem takiej konstrukcji było to, że w tym miejscu zlokalizowane były magazyny i składy amunicji. Stąd tez charakterystyczny układ komór amunicyjnych, które były ułożone pod kotem ostrym do korytarzy, dzięki czemu energia ewentualnego wybuchu rozpraszała się po większej przestrzeni. Temu samemu służyły lekkie drzwi, które ustępowały w chwili wybuchu, pozwalając na rozproszenie się ciśnienia i gazów prochowych. W przypadku, gdyby komory amunicyjne ustawione byłyby po d kątem prostym, a drzwi były pancerne, ciśnienie powstałe w chwili ewentualnej eksplozji zniszczyłoby całkowicie korytarze, zabijając wszystkich w środku, a dodatkowo uniemożliwiło skorzystanie z ocalałych z eksplozji materiałów. Gdzieniegdzie trafiamy na kolejne grafiki okraszone pewną dozą poezji bunkrowej. Częstymi motywami są swastyki i pięcioramienne gwiazdy, w zamierzeniach autorów chyba raczej nie białe. Dochodzimy do końca jednego z korytarzy i widzimy wpatrujące się w nas twarze górnika i czerwonoarmisty, wymalowane na ścianie kończącej tunel. Przewodniczka opowiada nam o historiach związanych z podziemiami FF OWB. Pod koniec wojny Niemcy zgromadzili w kilku komorach dzieła sztuki zagrabione z polskich muzeów. Po wojnie korytarze dostały się w ręce Rosjan, a cegła na ścianach kończących korytarze została przez nich wymieniona na nową. Od tamtej pory wielu poszukiwaczy próbuje odszukać to, czego Rosjanom może nie udało się znaleźć. Ślady funkcjonowania domorosłych poszukiwaczy skarbów są dobrze widoczne – a to cegła wybita, a to beton rozkuty. Sam nie wiem, co o takich ludziach sądzić. Z jednej strony, może dzięki nim, odnalezione zostaną przedmioty, które inaczej przepadłyby na zawsze. Z drugiej strony szkody, jakie powodują należy określać godne są zaiste plemienia Wandali. Czy naprawdę nie można sprzątać po sobie? Zresztą walające się po korytarzach puszki i butelki po napojach nie należą do rzadkości. Raz do roku jest to wszystko sprzątane, gdyż inaczej podziemia FF OWB zamieniłyby się w podziemną Łubną II. Jakoś nie mogę się pogodzić z ludzką bezmyślnością, tudzież brakiem elementarnego wychowania. W pewnym momencie dochodzimy do ciekawych pomieszczeń. Najpierw trafiamy na stalowe klatki schodowe. Są bardzo mocno skorodowane. Do tego stopnia, że niektórych podestów już wręcz nie ma. Postawienie nogi na czymś takim grozi błyskawicznym kontaktem z Matką – Ziemią. Pośrodku biegło rusztowanie windy – na dole zachowały się nawet jakieś koła napędowe. Transportowała ona amunicję to grupy bojowej znajdującej się przy powierzchni. Załoga drałowała raczej na piechotę po schodach. Za klatka schodową znajduje się częściowo zasypane pomieszczenie, gdzie niedawno odkryto zwłoki młodego mężczyzny, najprawdopodobniej ofiary porachunków grup przestępczych. Ktoś w miejscu jego śmierci postawił krzyż i co jakiś czas zapala świecę. Mijamy też szyb, w którym w dużej wysokości spadła młoda harcerka – o niej też ktoś pamięta. Powoli dochodzimy do podziemnych zbiorników na ropę, która służyła do napędzania generatorów. Wchodzimy i widzimy tanki. Część z nich znajduje się na podłodze, ale część na wysokich, świetnie zachowanych, rusztowaniach. Chyba ktoś je nawet konserwował po wojnie, gdyż, w przeciwieństwie do samych zbiorników, lśnią się na spore pozostałości farby. Całe szczęście, że przynajmniej to ocalało. U sklepienia korytarza prowadzącego do magazynu ropy widzimy nawet zachowany wentylator. Jest mocno skorodowany, co może uchroniło go przed wywiezieniem na złom. Na jego spodzie widać wyraźne skropliny, układające się we wzór odpowiadający chyba nitom i śrubom, za pomocą których został zmontowany. Wracamy do drogi komunikacyjnej. Czas na mały eksperyment. Decydujemy się wszyscy zgasić na chwilę latarki, aby ocenić, jak ciemna jest ciemność i kto pierwszy zapali światło. Ciemność okazała się nieprzenikniona, a nagrodę za najszybsze zapalenie latarki wygrał Lucek. Idziemy dalej. Dochodzimy do pomieszczeń koszarowych oraz czegoś na kształt lazaretu. To nic innego, jak korytarz magazynowy przedzielony na pół, dzięki czemu na dwóch poziomach ulokowano pomieszczenia dla załogi. Na górny poziom prowadziły schody betonowe, a na korytarzy można było zobaczyć resztki tablicy rozdzielczej. Nasza wycieczka zbliża się do końca. Wychodzimy na powierzchnię i dziękujemy przewodniczce za pokazanie miejsc, które normalnie pokazywane nie są, bo np. trzeba do nich przecisnąć się przez otwór, w którym osoby o słuszniejszej posturze mogłyby utknąć. Idziemy na parking i z daleka widzimy już czekającego na nas Zbycha. Jest też ktoś nowy na lekkim chopperze. Okazał się to Piotrek – kolega Mirka, który będąc zapalonym bunkrowcem zaoferował się oprowadzić nas po okolicznych umocnieniach leżących poza szlakami turystycznymi. Najpierw jednak obiad. Ponieważ najliczniejsze obiekty hydrotechniczne znajdują się na południu, zdecydowaliśmy się pojechać do Łagowa, znanego z zamku joanitów oraz corocznych zlotów motocyklowych. Droga minęła dość szybko. Niestety, z nieba coś zaczynało pokapywać, a gdy tylko dojechaliśmy do knajpy (znajdującej się tuż przy bramie prowadzącej do zamku), to lunęło całkiem uczciwie. Schowaliśmy się na zadaszonym tarasie i zamówiliśmy papu, licząc, że deszcz okaże się tylko przelotny. Tak się w istocie stało. Zanim zdołaliśmy zaspokoić głód, wyjrzało już słońce. Aby nie tracić czasu, po obiedzie udaliśmy się na zwiedzać podzamcze i sam zamek, w którym obecnie ulokowany jest hotel. Generalnie zwiedzanie ograniczyło się do wdrapania się na wieżę, z której roztaczał się piękny widok na dwa jeziora, rozdzielone cyplem. Krajobraz psuła trochę retransmisyjna wieża telewizyjna, ale cóż, cywilizacja też ma swoje prawa. Krótki spacer po podzamczu ukazał nam fundamenty średniowiecznych zabudowań oraz zdecydowanie późniejsze kamieniczki. Powróciliśmy do motocykli, które w międzyczasie uległy cudownemu rozmnożeniu. Pojawiły się dwa potężne cruisery Yamahy, których dźwięk silników musiał postawić na baczność wszystkie zamkowe duchy. To przyjechali Przemek i Dobek – koledzy Mirka, którzy zechcieli nam towarzyszyć w dalszej włóczędze po pięknej ziemi lubuskiej. Krótkie przywitanie, obejrzenie maszyn i rzucamy hasło do odjazdu. Tym razem celem jest Ołobok i znajdujący się tam most połączony z jazem. Odpalamy sprzęty i od razu przekonujemy się, że nie tylko duchy musiały się przebudzić na dźwięk Roadstara Dobka – z okolicy uciekły chyba wszystkie ptaki, kiedy zagrały jego wydechy. Ruszamy i za chwilę jesteśmy już w Ołoboku. Oczom naszym ukazuje się most i położony tuż przy nim potężny schron bierny. Najpierw krótka lustracja tego, co na zewnątrz. Naszą uwagę zwraca szlaban zamykający drogę. W pierwszej chwili wydaje mi się on lekko absurdalny – jakim cudem ta stalowa belka ma powstrzymać przejazd wozów opancerzonych. Przecież poradziłaby sobie z nim nawet ciężarówka. Po chwili jednak zaczynam doceniać przemyślność konstrukcji. Szlaban zamykany jest automatycznie. Na osi obrotu nawinięta jest potężna sprężyna, która ma za zadanie zatrzasnąć przejazd w sytuacji, kiedy nadciągałyby oddziały nieprzyjaciela. Jednocześnie rola żołnierza ograniczała się wyłącznie do wyciągnięcia zawleczki. Gdyby nawet ścięła go po tym seria z ckm-u, to i tak niewiele by to zmieniło, bo zapora zamknęłaby się sama. Moje obawy o jej skuteczność wobec wozów opancerzonych rozwiało bliższe przyjrzenie się belce szlabanu. W jej środku znajdowała się gruba stalowa lina. Zatem złamanie samej belki nic nie dawało. A z liną to już tak łatwo nie jest. Rekonesans na powierzchni zakończony. Decydujemy się wejść do schronu. Wejście do niego znajdowało się po zachodniej stronie, osłonięte masą betonu od ognia nacierających. Droga wiodła przez wąska kładkę zrobioną z desek położnych na stalowych szynach. Deski, nawet tam, gdzie się zachowały, nie stwarzały wrażenia, aby były w stanie bezpiecznie przenieść obciążenie mojej skromnej osoby, więc wchodziłem ostrożnie, starając się stawiać stopy nad stalowymi legarami. Jestem w środku. Jakaś strzelnica i za załomem ukazuje się duże pomieszczenie jazu. Na podłodze walają się nawet drewniane belki, którymi blokowano przepływ wody. Wystarczyłoby je wrzucić w dobrze zachowane jarzma i starosta musiałby ogłaszać stan zagrożenia powodziowego. W rogu widać resztki jakiejś instalacji i ślady bytności lokalnych koneserów wina z dodatkiem siarki. Obejrzane już wszystko, więc wychodzimy. Znowu ostrożnie po stalowych belkach, aby nie urządzać kolegom alarmu „człowiek za burtą”. Raczej było płytko, ale motocyklowy rynsztunek kamizelki ratunkowej raczej nie przypomina. Wracamy do maszyn. Krótka narada i postanawiamy zobaczyć jeszcze schron bojowy, chroniący most i jaz. Idziemy jakieś 200 metrów i jest – gdybyśmy nie wiedzieli, że tam jest. Moglibyśmy przejść obok niego i nawet go nie zauważyć. Piotrek jednak pewnie prowadzi nas do celu. Do środka wchodzimy przez otór powstały po wycięciu płyty pancernej stanowiska strzeleckiego obrony wejścia. W środku nawet nie tak dużo śmieci. Na jednej ścianie zachowała się instrukcja dotycząca przewodów, po których nie zostało nawet wspomnienie. Mimo upływu lat bardzo czytelna - różnymi kolorami zaznaczono poszczególne typy instalacji. Dziwnym trafem uchowała się dźwignia uruchamiająca zapadnię. Zeszliśmy na niższy poziom, do pomieszczeń socjalnych. Jakieś ślady toalety, resztki rur i sporo wody pod nogami. Wyłazimy, nie ma czego szukać. Podchodzimy do maszyn i decydujemy się obejrzeć jeszcze jeden schron, do którego musimy kawałek podjechać, więc pada hasło „w drogę”. Po kilkunastu minutach dojeżdżamy do skrzyżowania dróg, przy którym zostawiamy sprzęty. Chętni idą na kolejny schron, reszta czas na plotki. Schron jest niedaleko - wyraźnie widać działkę forteczną. W trawie pobłyskuje ocalały potykacz, który chyba tylko dzięki temu, że został przygięty do ziemi, ocalał. Cały cynkowany – śladu rdzy. Schron jest cały, oglądamy go z zewnątrz i po chwili wracamy do maszyn. Piotrek wspomniał o pobliskim jazie i pilnującym go schronie, więc część z nas decyduje się do niego podjechać. Ponieważ jest to niedaleko, reszta decyduje się poczekać na nas w dotychczasowym miejscu. Kilkaset metrów asfaltu i skręcamy w leśna drogę. Hun jest w swoim żywiole, odgrywając się na nas za nasze przewagi na szosie. Jakieś piachy, jakieś błoto, ale dojeżdżamy. Parkując maszynę widzę, że doczłapali się też Maciek na Intruderze ma Aker a Agą na Shadowce – jak oni to zrobili, nie wiem, ale jestem pełen szacunku. Idziemy dalej. Po chwili włazimy na schron. Otwór po kopule pancernej zasłonięty kratą, resztki kopuły obserwacyjnej. Do środka ciężko wejść – płyta pancerna ku naszemu zdziwieniu ocalała. Widać ślady jakichś eksplozji – nie decydujemy się na eksplorację, gdyż obiekt nie robi wrażenia bezpiecznego. Wycofujemy się i wpadamy na tabliczkę „Teren niebezpieczny, wstęp wzbroniony” Rewelacja! Teraz nam to mówią? Zresztą, gdybyśmy nawet zobaczyli ją wcześniej, to czy by to cokolwiek zmieniło? Pewnie nie… Schodzimy do jazu. Ten jest w pełni otwarty. Widać jarzma, w których mocowano zaporę, której jednak nie chronił żaden beton, jeśli nie liczyć tego wielkiego bunkra, który stał na wzgórzu i którego nie zdecydowaliśmy się zdobywać. Wracamy do maszyn i endurujemy do szosy. Podjeżdżamy do reszty grupy, która coś zaczęła utyskiwać, że czekała na nas łącznie półtorej godziny. Przecież nikt im nie bronił jechać z nami ;) Szykujemy się do powrotu. Ustalamy, że po dojeździe do drogi na Międzyrzecz kto chce, może oderwać się od grupy, a wszyscy spotykamy się w ośrodku. Z okazji od razu skorzystał Malluttki, Greg i Zbycho, znikając nam za horyzontem. Po pewnym czasie też zdecydowałem się przegonić pająki z wydechu i zaciąłem gazem sevenkę. Poszła ochoczo. Dojazd do ośrodka, krótkie oczekiwanie na resztę i idziemy cos zjeść, gadając jak najęci o tym, co tego dnia obejrzeliśmy. Po pewnym czasie stwierdziliśmy, że „U Akera” znowu otwarte, więc sprawnie zmieniliśmy lokal. Niestety, tym razem organizm upomniał się o swoje prawa i szybko padłem spać, więc co było dalej, wiem tylko ze słyszenia (zza ściany..)
  12. Zaplułem monitor :-D :-D :-D
  13. Wywołany do tablicy zgłaszam się. Niestety, do końca tygodnia mam pewne problemy czasowe, więc tym razem krótko :) Więcej weny twórczej zostawiam sobie na ciąg dalszy MRU :) - spokojnie, grawitacja czyni swoje :-D No więc w skansenie to było tak. Najpierw 2 złote, żeby wejść, a potem 5 złotych, zeby dojść do czegoś ciekawszego :P Sam skansen mało ciekawy z punktu widzenia miłosników militariów (trochę złomu wykopanego z okolicznych pól), ale stanowił on drogę dojścia do rzeczy ciekawszej - transportera (w randze prototypu). Oprócz tego trochę wyposażenia Wehrmachtu, które moożńa było dotykać - MG 34 (na podstawie p-lot) , MG 42 (z trójnogiem), Panzerfaust, Panzerschreck, Mauser, kilka garnków. Pobawiliśmy się trochę, celując do przejeżdżających samochodów, tylko, niestety, nie dało się z tego postrzelać. Podobno kierowcy się skarżyli :P Pokręciliśmy trochę sowieckimi armatami p-panc, negocjując z Hunem i Łukaszem warunki zawieszenia broni (oni wcześniej negocjowali z nami za pomocą MG 34) Następnie ruszyliśmy w stronę Jelenia (drogą na Opoczno). Chcięliśmy zobaczyć jeszscze tego odrestaurowanego sdkfz'a, ale nie było go w tym czasie w Tomaszowie. Po pewnym czasie zobaczyliśmy znak "objazd" - most w remoncie. No i ten objazd wyprowadził nas z powrotem pod skansen - żebyśmy wiedzieli wcześniej, to skręcilibyśmy, wyjeżdżając z niego, w lewo, a nie w prawo ;) Dojazd do Jelenia - schron bardzo podobny, tylko, że wygięty w łuk. Widać ślady działalności poszukiwaczy skarbów i innych złomiarzy - ewidentnie był dynamit w użyciu. Połaziliśmy, połaziliśmy, obejrzeliśmy dół, w którym miała być rzekomo ukryta bursztynowa komnata, pogadalismy (Łukasz - Twoja wiedza o broni jest niesamowita - umawiam się na korepetycje). Ponieważ Hun i Łukasz chcieli popyrkać spokojnie do bocznymi drogami do Skierniewic (tudzież Sochaczewa - nie pamiętam). pożegnaliśmy się w Jeleniu, a ja trochę się śpieszyłem - musiałem odebrać żonę z dworca). Ja z Vlaadem pomknęliśmy do trasy katowickiej. PO drodze wpadliśmy na kolumnę motocykli, w tym jeden cruiser był wyposażony w boczny kosz. Fajny widok.. Wyskok na katowicką i 130 na licznik. Bez przygód, tylko gdzies mi się Vlaad zgubił - nie zauważyłem jego znaków (jeśłi były :D ), że musi na stację. W lusterku w ostatniej chwili mignłą mi, jak zjeżdżał na Schella. Pojechałem kawałek dalej i zatrzymałem sie przy wyjeździe z jakiegoś zajazdu, strasząc przy okazji kierowców puszek swoją oczojebką. Vlaad nadciągnął, ruszyłem za nim. Zaraz jednak był Nadarzyn - pomachaliśmy sobie z Vlaadem i odbiłem na Piaseczno - chciałem uniknąć korka w Raszynie i dalej - akurat coś tam przy okazji jeszcze remontowali. Przed trasą krakowską przeskoczyłem korek i spokojnie dopyrkałem do domu.
  14. Po przejrzeniu planów remontów dróg w ten weekend stwierdziłem, że i tak będę przejeżdżał koło tej stacji. Więc tak, czy inaczej, o 10.00 będę na niej. Nie ma zatem stresu ;) Do zobaczenia ze wszystkimi chętnymi. Hubert
  15. No to co, wychodziłoby, że się ruszamy. Pogoda ma byc w miarę OK. No to o 10.00 na stacji. Gdyby nikt się ostatecznie nie potwierdził, to zastrzegam sobie prawo do niestawienia się na punkcie zbornym i ustawienia spotkania z Hunem w innym miejscu, nam obu bardziej wygodnym. Także albo potwierdzajcie się tu, albo do mnie na komórkę ;) Nie ma to jak odrobina zamordyzmu ;) Hubert
  16. Obiecany ciąg dalszy. mam nadzieję, że teraz już niczego nie pomyliłem... Dzień drugi – korytarze grup bojowych Piątek, 12 sierpnia, godzina 9.00. ALARM!!!! Kto pierwszy do łazienki, ten lepszy. Wygrać może tylko jeden! Reszta ściskać kolana i przestępować z nogi na nogę! Prysznic i idziemy upolować jakieś śniadanie. Oczywiście, w środku sezonu w największym ośrodku w okolicy, żaden bufet nie był otwarty. Dobrze, że był sklep spożywczy. Po dwie bułki + pół paczki serka topionego w zalewie kefirowej na łba. Od razu poczuliśmy się lepiej. Do szczęścia zabrakło mi tylko kawy. 10.00 wyjazd do Pniewa, aby udać się tam na zwiedzanie podziemi Festungfront Oder-Warthe-Bogen (Frontu Umocnionego Łuku Warty i Odry, u nas znanego jako Międzyrzecki Rejon Umocniony). Jedziemy kolumną 9 maszyn. Spokojnie, prędkością patrolową. Odblaskowe kamizelki Malluttkiego i moja wyraźnie zniechęcały puszkarzy do nerwowych zachowań. Dojeżdżamy do Pniewa, maszyny na parking, a my na wystawkę związaną z MRU. Trochę resztek broni (w tym MG 34 oraz panzerschreck), ciekawe mapy pozycji. Wykład przewodnika o historii umocnień, ich charakterystyce i sposobu przełamania linii przez Rosjan. Wychodzimy z minimuzeum, a tu niespodzianka zgotowana nam przez Mirka – pakujemy się do kołowego transportera opancerzonego, którym udajemy się na pierwszy punkt oporu, przy którym wybudowano wieżę widokową. Frajda duża, od razu wyobrażamy sobie, że jedziemy zdobywać FF OWB. Po wejściu na wieżę od razu stało się jasne, jak dobrze pomyślana była ta linia umocnień – poszczególne grupy bojowe postawione na wzgórzach, kontrolujące podejścia pozbawione jakichkolwiek osłon dla ewentualnych atakujących, którzy widoczni byli jak kuropatwy na śniegu. Czołgi nie podejdą, bo nie pokonają zębów smoka. Atak praktycznie niemożliwy, straty wśród atakujących byłyby olbrzymie, a szans na sukces praktycznie zero. I pomyśleć, że to wszystko wybudowano w obawie przed polskim atakiem – dlaczego wcześniej Francja nie posłuchała Piłsudskiego? Może losy świata potoczyłyby się inaczej… Dość tych historiozoficznych rozważań. Rzut oka na panoramę i pakujemy się z powrotem do BTR-a. Jedziemy do zejścia do podziemi. Pada rozkaz desantu. Kierowca łaskawie zatrzymuje transporter. Według słów przewodnika, rzadko to czyni – musieliśmy czymś się zasłużyć  Zbycho wraca BTR-em na parking – boląca kostka nie pozwala mu na długie spacery. Podchodzimy do zejścia do podziemi. Pod warstwą farby maskującej widać jeszcze dobrze czytelny napis „Gneisenau”. A ponieważ niedaleko znajdowała się grupa bojowa „Scharnhorst” nie mogłem oprzeć się refleksji, jak mocno nazwiska tych dwóch pruskich generałów zrosły się ze sobą. Najpierw wspólnie stworzyli potęgę armii niemieckiej. Następnie, w 1914 roku, dwa potężnie niemieckie okręty liniowe noszące ich imiona, zostały zatopione przez Brytyjczyków podczas bitwy u wysp falklandzkich. Z ich załóg ocalało bardzo niewielu. W latach 30-tych powstały kolejne bliźniacze pancerniki noszące ich imiona. Scharnhorst, ulegając Royal Navy, zatonął w Arktyce, pociągając za sobą prawie całą załogę, a Gneisenau został posadzony na dnie u wejścia do Gdyni, blokując dostęp do portu. Tu też, obok siebie Scharnhorst i Gneisenau… Miałem nieodparte wrażenie jakiejś ironii dziejów, a może żartu… Nic to – idziemy. Najpierw kontrolnie się liczymy, aby nikogo nie zgubić. Ustalamy, że kolumnę zamykam ja z Hunem. Zatem naprzód! Wchodzimy. Po chwili wzrok przyzwyczaja się nam do panujących ciemności. Pierwszą rzeczą, jaką widzimy, jest strzelnica karabinu maszynowego, ryglująca wejście.. Gdyby zaterkotało nam MG 34, na korytarzu, na którym byliśmy, nikt by nie ocalał. Dziękuję, postoję. Schodzimy betonową klatką schodową w dół kilkanaście, a może kilkadziesiąt metrów. Obok klatki biegnie szyb, na którego dnie znajduje się woda. Korytarze biegną na głębokości do trzydziestu kilku metrów, w zależności od ukształtowania powierzchni. Przewodnik proponuje zabawę – daje nam mapę i pokazuje, gdzie mamy wyjść. My mamy znaleźć drogę, a on będzie nas tylko ubezpieczał. Greg podejmuje się roli głównego nawigatora. Rozumiem, że jako chłopak z Pomorza astronawigację ma w małym palcu, ale pod ziemią nie ma przecież gwiazd!!!  Idziemy korytarzem od grupy bojowej do głównej drogi komunikacyjnej. Charakterystyczna cecha budowli, pozwalająca łatwo określić typ korytarza, na którym się znajdujemy – im większy korytarz, tym główniejsza droga – najmniejsze prowadzą bezpośrednio do stanowisk bojowych. Wszystkie korytarze mają kształt owalny, co zdecydowanie zwiększa ich odporność na uszkodzenia z zewnątrz. Nie ma jak konstrukcja jajka – w końcu sama natura ją wymyśliła. Powoli dochodzimy do głównej drogi komunikacyjnej, ciągnącej się przez kilkanaście kilometrów. Musimy uważać pod nogi. Korytarze są ciemne, rozświetlają je wyłącznie światła naszych latarek. Tymczasem złomiarze, przepraszam, zwykli złodzieje, bo rzeczy należy nazywać po imieniu, pokradli płyty zasłaniające kanały techniczne – jak się takiej dziury o głębokości około metra nie zauważy, to uszkodzenia nóg murowane. Że im się nie udało ukraść torów kolejki wąskotorowej, która kursowała wewnątrz, to chyba tylko zasługa porządnej niemieckiej roboty przy betonowaniu. Po kablach pozostały tylko wspomnienia i ślady, którędy biegły. Co jakiś czas widać, że korytarz się poszerza. To dworzec. Z boku są toalety, w których zachowały się nawet przepierzenia pomiędzy poszczególnymi stanowiskami. Ku naszemu zdziwieniu, a chyba też zdziwieniu naszego przewodnika, na jednym rozjeździe kolejki udało nam się znaleźć działająca zwrotnicę. Zatem jeszcze nie wszystko zostało rozszabrowane. Maszerujemy dalej. Co jakiś czas mijamy pomieszczenia generatorów, które ładowały akumulatory kolejki. Dobre rozwiązanie. W przeciwieństwie do linii Maginota, na której zamontowano trakcję elektryczną, tutaj ruch kolejki był możliwy nawet w przypadku uszkodzenia głównych linii elektrycznych. Francuzi tak przewidujący nie byli. W niektórych miejscach głównych korytarzy widać miejsca na ustawienie legarów i ułożenie dodatkowego stropu, co nawet gdzieniegdzie zrobiono, uzyskując dodatkowe przestrzenie magazynowe i mieszkalne. Przewidujący Ci Niemcy… uwzględnili nawet sytuację, gdyby przeciwnik dostał się do wewnątrz. Co jakiś czas w ścianach widać było zakorkowane stalowe rury na dynamit, którym wysadzanoby korytarz. Mijamy też betonowe strzelnice kryjące ogniem podejście. Wstrząsam się na samą myśl o naszych żołnierzach, którym przyszłoby wykurzać stąd ojców i dziadów obecnych sojuszników. Korytarze, korytarze, kilometry korytarzy. Chwilami wydaje mi się, że już nigdy stąd nie wyjdę. W niektórych studzienkach woda – ku memu zdziwieniu krystalicznie czysta i przejrzysta. Niesamowite wrażenie robi taka studzienka wypełniona po brzegi niezmąconą wodą, o powierzchni gładkiej niczym lustro odbijające światło naszych latarek. Kończy mi się film w aparacie. Wymieniam go trzymając mag-lite`a pod brodą. Udało się. Wkładam, a przynajmniej tak mi się wydaje, wypstrykany film do kieszeni. Potem jakoś go tam nie znalazłem. Szkoda, bo wiele fajnych zdjęć przepadło. Idziemy dalej. Tory kolejki biegną raz centralnie, raz bokiem. Przewodnik pokazuje nam miejsca, gdzie, obok torów, znajdowały się w czasie wojny małe fabryki elementów uzbrojenia. Odwiedzamy też miejsca, w których montowano broń wwożoną do podziemi w częściach. No bo jak przecisnąć przez wąskie drzwi taki moździerz forteczny? Szarość z betonu ścian wszechogarniająca. Gdzieniegdzie jakieś grafitti. Cześć to efekt twórczości domorosłych poetów tworzących poematy zaczynające się od stwierdzenia, że taki jeden Marek to wyraźna różnica między chłopczykiem i dziewczynką. Ale jest też trochę graficznych perełek. Naszą uwagę zwraca seria rysunków, aktów, po których od razu było widać, że osoba je sporządzająca, wiedziała, do czego służy węgiel. Przewodnik uprzedził nasze pytanie o autora. Rysunki powstały w latach 80-tych. Wtedy zapytał chłopców buszujących po podziemiach, czy wiedzą, kto je stworzył. W odpowiedzi usłyszał: „Tak wiemy, kto je namalował. Taki jeden, co ma talent”. Zatem za zdrowie tych, co mają talent! Dochodzimy do wyjścia. Wreszcie powierzchnia. Odpoczynek. Siadamy na trawie, wcinamy jakieś batony. Nagle czuję, że coś po mnie łazi. !@(&^, że też musiałem usiąść na szlaku przemarszu mrówek. Całe szczęście były jakoś w miarę pokojowo nastawione do świata, więc specjalnie nie ucierpiałem. Musiałem tylko dokładnie je z siebie strząsnąć. Ruszamy dalej polną ścieżką, przechodząc przez zarośnięty pas zębów smoka, dochodzimy do kolejnego punktu oporu, na którym pyszniły się kopuły pancerne. Jedna wysadzona – urządzono przez nią wejście do podziemi. Dwie kopuły bojowe, jedna obserwacyjna i coś, co się okazało wylotem miotacza płomieni. Gdyby przeciwnik wpadł na pomysł desantu na punkty oporu, miotacz wyrzucał w górę substancję łatwopalną, zamieniając całą okolicę grupy bojowej w jedno wielkie ognisko. Mało przyjemna perspektywa.... Przewodnik daje nam wybór – możemy iść powierzchnią do widocznego już miejsca, gdzie stały motocykle, albo też zejść znowu pod ziemię, aby wyjść niedaleko muzeum, w którym zaczęliśmy swoją wycieczkę. Jak dla mnie wybór jest prosty. Po lasach i łąkach to se mogę poskakać koło domu, tutaj przyjechałem zobaczyć jak najwięcej. Dwoje z nas z nas marudzi, mając już dość korytarzy. Ale jak wszyscy schodzą pod ziemię, to wszyscy. Babcia też! Zatem w dół przez otwór pozostały po wysadzeniu dużej kopuły bojowej. Nad nami znowu beton. Trochę czekamy, aż wzrok przyzwyczai nam się do ciemności. Kolejna betonowa klatka schodowa i kolejne długie korytarze. Powoli dochodzimy do pewnej wprawy w poruszaniu się pod ziemią. Ci, którzy idą przodem, ostrzegają o czyhających niespodziankach w postaci odkrytych studzienek, czy też dziwnych resztek drewna lub metalu na posadzce. Dochodzimy do główniejszej drogi. Jakieś rozwidlenia, ale Greg wprawnie odnajduje właściwą drogę. W pewnym momencie dochodzimy do zamkniętych drzwi - przewodnik sięga do kieszeni i wyciąga klucz. Drzwi zamknięte stają się otwarte. Przechodzimy przez nie i stajemy trochę oślepieni blaskiem żarówek. Doszliśmy już do trasy turystycznej. Zapomniałem dodać, że dla nas przygotowano trasę specjalną, tam, gdzie turystów zwykle się nie wpuszcza. Dzięki temu mogliśmy przejść przez część rezerwatu nietoperzy. Te sympatyczne zwierzaki spotykaliśmy często na swej drodze. Jest światło, znaczy musi być jakaś cywilizacja. Widzimy jakieś obce twarze dziwnie się nam przyglądające. Jest też drezyna. Firma zajmująca się udostępnianiem podziemi uczyniła część torów przejezdną i do transportu materiałów używa tego pojazdu na biopaliwo. Oczywiście, musieliśmy wypróbować, jak to działa. Kilkoro z nas wpakowało się na to ustrojstwo i rozpędziło je do znacznej prędkości. Dobrze, że hamulce też okazały się sprawne. Dość jednak hucpy :evil: Idziemy dalej. W kolejnym korytarzu wystawa różnych typów drzwi pancernych, stosowanych na FF OWB. Generalnie nasza wycieczka zbliża się do końca. Wychodzimy na powierzchnię jednym z punktów oporu grupy warownej Scharnhorst. Do naszych motocykli mamy do przejścia jakieś 150 metrów. Pamiątkowe zdjęcie przy kopułach pancernych i wypad, koty! Dochodzimy do maszyn, żegnamy się z przewodnikiem. Na pamiątkę zostawiam mu naszą plakietkę, co wyraźnie go ucieszyło. Panie Tadeuszu, to, co pan nam pokazał, warte było wszystkich plakietek, jakie żeśmy do tej pory wyprodukowaliśmy. Naprawdę, z całego serca dziękujemy Panu na to, co Pan dla nas zrobił. Będziemy to pamiętać długie lata. Przy maszynach czekał na nas Zbycho. Prawdę mówiąc szkoda mi chłopa – przejechać taki kawał drogi i nie móc zobaczyć tego, po co żeśmy przyjechali. Zrobiła się już prawie trzecia po południu. Krótkie ustalenie, gdzie jedziemy na obiad – wracamy do Międzyrzecza. Formujemy kolumnę, podrzucamy synów Mirka do autobusu. Formujemy kolumnę i jazda. Prędkość podróżna zapięta na te 100 km/h. Coś tam nawet wyprzedziliśmy. Dojeżdżamy do restauracji, parkujemy na podwórzu. Specjalnie otworzyli nam wjazd, który normalnie jest zamknięty. Siadamy na tarasie i zamawiamy. Realizacja zamówienia trochę się przeciąga. Czyżby porządna latynoska mańana zagościła już i u nas? Przy stole podejmujemy ustalenia: kto jest zmęczony, wraca do ośrodka. Pozostali, jeśli chcą, jadą oglądać trochę hydrotechniki. Okazuje się, że prawie wszyscy chcą jeszcze trochę pojeździć. Do ośrodka wraca tylko Zbycho i Greg – obaj usprawiedliwieni z racji stanu zdrowia i dosiadanych sprzętów. Drogi, jakimi chcemy jechać, nie są nawet oznaczone na żółto. Mirek też jedzie z nami. Zapada decyzja. Cel numer jeden – most w Kursku. Mirek coś mówi, że drogi tam nie są priorytetem dla miejscowych drogowców, więc możemy spodziewać się niespodzianek. Nie straszno nam jednak, więc zgodnie stwierdziliśmy: naprzód! Zrobiło się już po zdecydowanie po 16.00, kiedy ruszyliśmy spod restauracji i znowu formujemy kolumnę. Przede mną tylko Mirek i Hun. Początkowo jedziemy główną drogą – jest bosko. Potem jednak skręcamy w boczną drogę. Wąska, ale gładka wstążka asfaltu malowniczo wiła się rozcinając piękny las. Gdzie ten Mirek widział te trudności? Jest pięknie, a przecież nigdzie nie musimy się śpieszyć. Ścigantom na plastikach zostawiamy autostrady. Dojeżdżamy do Kurska i mostu, Mirek chcąc się upewnić, że to jest właśnie ten most, pyta się przechodnia, gdzie jest most w Kursku. „Stoi Pan na nim” słyszymy odpowiedź, co wywołuje u nas (u Mirka zresztą też) salwy śmiechu. OK -jesteśmy zatem na miejscu. Parkujemy maszyny i idziemy oglądać. Most jest zwodzony. Ma długość kilkunastu metrów. Stojąc po jego zachodniej stronie widać wyraźnie, że obracał się o 90ْْ w lewo. Ostała się nawet przypora, która go w stanie złożenia podtrzymywała. Przypinam flesz do mojego aparatu i schodzę do maszynowni położonej pod mostem. Jest zalana wodą, ale wszystkie tryby wyglądają tak, jakby wczoraj zostały zamontowane i nasmarowane. Nie decyduje się na wejście, gdyż nie chcę przemoczyć butów. Niby odporne, ale po co kusić los. Na ścianie pyszni się napis „Baujahr 1936 – 1937”. Robię zdjęcia maszynowni i napisu, a także ocalałym drzwiom pancernym. Zbieram się do wyjścia na górę, ale czuję na sobie czyjś wzrok. Dyskretnie sprawdzam, o co chodzi. Nade mną, przechylony przez barierkę mostu stoi mężczyzna w wieku około 50 lat i przygląda mi się. Zagaduje mnie pierwszy. Pyta, czy wiem, kiedy to powstało. Uzbrojony w informację, którą przeczytałem na ścianie oraz wcześniej uzyskaną wiedzę, odpalam, że w drugiej połowie lat 30-tych jako część pozycji obronnej FF OWB. Rozmowa zaczyna się kleić. Ten mężczyzna okazuje się przewodnikiem po fortyfikacjach lubuskich i miłośnikiem fortyfikacji. Zorientowawszy się, że wiemy, co oglądamy i że przyjechaliśmy tu specjalnie, tłumaczy nam drogę do schronu bojowego broniącego mostu, a także kolejnej grupy bojowej podziemnego systemu FF OWB. Na nasze pytanie, czy mechanizm jest sprawny, odpowiada twierdząco. Po raz ostatni chowali most 5 lat temu. W mechaniźnmie brak 3 kół, które leżą w depozycie u zarządcy drogi. Widać, że cieszy go, że grupa motocyklistów przyjechała specjalnie obejrzeć ten most i stara się nam podsunąć inne ciekawe miejsca. Za jego namową, choć mieliśmy to w planach, jedziemy na kolejny most – tym razem do położonego niby nie tak daleko Bledzewa. Odpalamy sprzęty, Jak zwykle startuję ostatni. Ułożenie w topcasie dużej lustrzanki z lampa błyskową, a następnie założenie kominiarki, kasku i rękawiczek zajmuje mi trochę czasu. Większość już pojechała. Czeka na mnie Malluttki, który z racji usiadania szybkiej Yamahy XJ 900 zamyka kolumnę. Zacinam Sevenkę gazem i ostro startujemy. Mirek miał jednak rację -droga psuje się. Jakieś kocie łby, przypominającą dawną ulicę Włościańską na Bielanach (dla tych, co ją znali), na dokładkę wąskie. Zimny wychów cieląt pod Mławą przyniósł jednak owoce. Nie chce mi się wytrząsać brzuszyska na kamieniach, a poza tym szkoda mi trochę zawieszenia. Zjeżdżam na pobocze. Niby piach, ale przynajmniej równie. Hun przede mną odstawia stójkę na podnóżkach. Ja chwilami idę w jego ślady. Popylamy równo. W lusterku widzę, że uformowała się czołówka – Mirek, Hun i ja. Reszta, prowadzona przez Akera na Shadow i Mar95 na Intruderze, pozostaje lekko z tyłu. Widzę jednak w lusterku, że chłopaki idą w nasze ślady i zasuwają poboczem. Daję długimi znać Mirkowi, aby nieco zwolnił. W końcu wyskakujemy na coś, na czym nawierzchnia zaczyna przypominać asfalt. Zaraz mijamy tabliczkę z nazwą miejscowości – jesteśmy już w Bledzewie. Dojeżdżamy do mostu. Jest nieco inny - szufladowy. Też zwodzony, ale wsuwa się pod jezdnię, poruszając się na rolkach. Niestety, do maszynowni nie można się dostać – jest zamknięta. Aker próbuje zdobyć sprawność alpinisty dokonując desantu z barierek. W środku widzi jakieś mechanizmy. Ja korzystam z pomocy Malluttkiego, który jest ode mnie o tych parę centymetrów wyższy, więc wysuwa rękę z aparatem i strzela fotkę na ślepo – udało się zrobić fotkę rolki, na której most się przesuwał. Podchodzimy do maszyn. Nasze odblaskowe kamizelki wywołują zamieszanie. Widać zdezorientowanie kierowców puszek, którzy nie za bardzo wiedzą, czy przejechać most na ostrym gazie, czy udawać dziewicę orleańską (dziewicę, bo z kamienia, jak stwierdził ktoś złośliwy, oglądając pomnik Joanny d’Arc). Generalnie jednak zwyciężała opcja spokojnego przejazdu. :P Robi się już późno. Decydujemy się na powrót do ośrodka. Zjeżdżamy do niego prawie o 20.00. Spinamy maszyny i idziemy na kolację. Dołącza do nas paluch, który w tym samym czasie zdecydował się na zwiedzanie MRU. Nocuje z nami, korzystając z wolnego łóżka Dorki, która z przyczyn obiektywnych nie mogła przyjechać. Kolacja w ośrodkowej rzygodajni, nie wiadomo dlaczego zwanej punktem gastronomicznym, jakoś nam przechodzi nam przez gardła. Spora w tym zasługa sporej ilości piwa. Robi się już całkiem ciemno, kiedy decydujemy sie kontynuowac imprezę w knajpie „U Akera”. Z dnia poprzedniego zostało nam jeszcze sporo piwa, które nie mogło się zmarnować. Piotrek, jak na gospodarza przystało, w trosce o gości szybko poszedł spać, więc nie stanowił specjalnej konkurencji przy otwieraniu kolejnych puszek. Część z nas sięgnęła od razu po whisky, browar zostawiwszy młodszym. Nie powiem , do tej grupy też sam się zaliczyłem, dostrzegłszy przewagę Ballentinesa nad Lechem. Wkrótce noc uczyniła się późna, więc, chcąc nie chcąc, udaliśmy się na zasłużony odpoczynek po nad wyraz udanym dniu, który dostarczył nam wielu wrażeń.
  17. Witam, Jest plan. w niedzielę wystartowalibyśmy obejrzeć schrony kolejowe Jeleń i Konewka (niedaleko Tomaszowa). W drodze powrotnej, jeśli czas pozwoli, trochę tobruków na linii Rawki. Lecimy katowicką do Tomaszowa, a potem w bok. Wyjazd o 10.00 spod stacji benzynowej na skrzyżowaniu Alei Krakowskiej i Malowniczej (koło Carmana, kawałek dalej jadąc Malowniczą jest Hondaplaza). Tradycyjnie - chętni wpisywać się, potwierdzamy wypad w piątek. Pozdrawiam, Hubert
  18. Biję się w piersi i pokornie proszę o wybaczenie. :oops: Na swoje usprawiedliwienie mogę tylko dodać, że pisząc pierwszy rozdział wspomagałem się przednim porto, więc pewne rzeczy mogłem napisać szybciej, iż pomyślałem. :evil: Błąd już naprawiony. Wczoraj powstała połowa drugiego rozdziału. Jak dobrze pójdzie dziś lub jutro zamieszczę. Mam zeskanowane 4 filmy. Muszę tylko zmienić rozdzielczość, bo zajmują jakąś gigantyczną ilość miejsca na płycie. Zbychu, ja tam nie widziałem, żebyś się wy****ł. A niesprawdzonych informacji nie powtarzam :P :D A ten, co mu podobno znak drogowy życie uratował, to pewnie źle się poczuł i musiał się czegoś przytrzymać, żeby nie upaść :lol: Oj chorowita ta dzisiejsza młodzież, oj chorowita.... :P
  19. Usiadłem wczoraj i zacząłem pisać relację z Międzyrzecza. Zatem: Dzień pierwszy - przyjazd. 11 sierpnia, czwartek. Wstaję o 7.00 z lekka niewyspany. Dzień wcześniej wróciłem z Mazur, gdzie zamiast żeglować, zwiększałem zyski miejscowych restauratorów – 7 stopni Beauforta na Niegocinie nie zachęcało do sprawdzania stateczności łódek. Szybki prysznic, śniadanie, wyprowadzenie Sevenki z garażu, podpięcie kufrów. Kontrolny rzut okiem na sprzęt – skąd ta plama benzyny na bloku skrzyni? Cosik cieknie… Upewniam się, że to raczej drobne pocenie się. Kamień spadł z serca i gruchnął na kostkę Bauma – na naprawę nie miałbym czasu. Silnik zaskoczył bez problemów, więc ruszam. Przebiwszy się przez całą Warszawę, zatrzymuję się na stacji Statoila na Połczyńskiej, która jest naszym punktem zbornym. Jestem pierwszy, więc funduję sobie kawę. Po chwili słyszę piękny dźwięk XJR-y Zbycha. Kawa pita w towarzystwie smakuje zdecydowanie lepiej. Niedługo potem pojawia się Malluttki na swojej XJ 900. Czekamy już tylko na Piocho, który nieco się spóźnia. Kontrolny telefon – nie odbiera, więc chyba jedzie. Po kilku minutach widzimy już kolejną XJ-tę, tym razem 600. Piotrek jest już z nami. Dopijamy kawę i odpalamy sprzęty. Mały korek do Błonia – w końcu lato to sezon remontów dróg. Lepiej teraz, niż we wrześniu. W Błoniu dołącza do nas Hun na swojej Tenerze. Ze zgrozą stwierdzam, że jako jedyny w grupie nie jadę zieloną Yamahą. Ale granat mojej Hondy CB 750 przynajmniej nie pozwalał zginąć mi w tłumie :buttrock:. Jedziemy trasą poznańską do Łowicza. Po drodze zaczyna coś kapać z nieba. Z przerwami i nie na tyle, aby zakładać przeciwdeszczówki, ale prędkość podróżna wyraźnie spadła, zwłaszcza, że Zbycho narzekał, że jego nowy tylny Bridgestone nie do końca zachowuje się tak, jak powinien. W Łowiczu zjeżdżamy na drogę na Łęczycę. Jednak tuż za miastem decydujemy się na mały postój, aby jednak wskoczyć w kondomy. Swój świeży nabytek zakładam po raz pierwszy. Hmm… miał być to największy rozmiar, a ledwo w niego wszedłem. Poza tym wyglądam w nim jak ludzik Michelina. Po powrocie, Panie Hubercie, basenik i siłownia – w przyszłym sezonie brzuszka ma już nie być. Powoli z nieba przestaje kapać. Jednak ktoś ulitował się nad nami. Zatrzymujemy się w Tumie, aby zobaczyć jedną z najstarszych (jeśli nie najstarszą) budowli na Mazowszu – kolegiatę. Przypominam sobie, jak na pierwszym roku studiów, w ramach objazdu naukowego, oglądaliśmy ją w gronie wykładowców z Instytutu Historycznego UW. Odświeżam pamięć i opowiadam kolegom o budowli. Dziękuję, Panie Doktorze, za ten czas sprzed 15 lat. Jednak sporo zapamiętałem. Jedziemy dalej. Na obiad zatrzymujemy się przed Turkiem. Ceny równie umiarkowane, jak wielkość porcji. Nie ma problemu. Kurację odchudzającą mogę zacząć już dziś. Patrzę w niebo i decyduję się wyskoczyć z przeciwdeszczówki. Koledzy patrzą się na mnie dość dziwnie. Przesądni, czy co? W roli prowadzącego zmienia mnie Hun. I dobrze. Po drodze pomyliłem drogę, więc to chyba nie był mój dzień. Poza tym jego Tenera na szosie jest najwolniejszym motocyklem, więc wymaganiom sztuki podróżniczej stało się tym samym zadość. Muszę tylko uważać przy wyprzedzaniu, aby nie zaparkować w jego tylnim kole. Jakoś ta moja Hondka to bardziej wyrywna dziewczynka. Kolejne miasta – Śrem, Nowe Miasto, Nowy Tomyśl. Droga lepsza, sucha, nawet TIR-y bardzo grzecznie puszczają nas, zadając kłam obiegowej opinii o „władcach szos”. Po pewnym czasie stwierdziłem, że ciężarówki jadące w ruchu międzynarodowym zachowują się naprawdę przyzwoicie. Dzięki, chłopaki za pozdrowienia i ustępowanie nam miejsca. Lokalni „czołgiści” są jednak całkowicie nieprzewidywalni – kto im dał uprawnienia, to ja nie wiem. Jeśli w ogóle ktoś dał… Dojeżdżamy do Lutowa Suchego, gdzie umówiliśmy się z Mirkiem. Mówił coś o nieczynnej stacji kolejowej. Namierzona! Zaczęliśmy go szukać przy niej (dobrze, że było z nami enduro, więc nie było problemu z rozpoznaniem bojem), ale stwierdziliśmy, że chyba coś mi się znowu pomerdało (to zdecydowanie nie był mój dzień). Jedziemy dalej. Zjeżdżamy na najbliższej stacji benzynowej. Już z daleka zauważyliśmy nowy nabytek Mirka – Moto Guzzi 650 w wersji policyjnej (z oryginalnymi owiewkami i kuframi). Honorowa salwa klaksonów, a następnie porządny niedźwiedź rodem z minionej epoki. Już prawie jesteśmy u celu. Jeszcze tylko kilkanaście kilometrów i wjeżdżamy do Międzyrzecza. Dobrze, że Mirek był z nami – bez niego utknęlibyśmy w korku na głównej drodze. A tak, boczkiem, boczkiem i za chwilę schodziliśmy już z naszych rumaków w ośrodku nad jeziorem Głębokie. 450 kilometrów z Warszawy poczuliśmy każdą kostką naszego szczątkowego ogonka. Krótka toaleta, maszyny ustawione i spięte łańcuchami. Idziemy na kolację z jej głównym daniem w postaci zupy chmielowej. Siedzimy w sześciu przy jednym stoliku, nikogo więcej w knajpce. Atmosfera się rozluźnia. Gadamy, żartujemy. Nagle otwierają podwoje naszego salonu, wchodzi, nawalone jak drzwi do stodoły, chłopię w wieku lat ok. 20, o wzroku tęsknie rozumu wypatrującym. Rzuca nam wyzywające spojrzenie a następnie podchodzi do naszego stolika i głosem mocno bełkotliwym, acz stanowczym, zadaje nam pytanie: „Śmieszy was coś?” Przyznaję, zdurnieliśmy, uznając, że są szybsze i mniej bolesne sposoby na popełnienie samobójstwa niż zaczepianie w pojedynkę sześciu facetów siedzących przy piwie. Jego kolega przewidująco wycofał się na z góry upatrzone pozycje, z których mógłby szybciej przedsięwziąć kroki mające na celu szybkie opuszczenie terenu opanowanego przez npl-a. Popatrzyłem na chłopczyka – o jakieś pół głowy i 40 kilogramów mniejszy ode mnie i zacząłem zastanawiać się nad odpowiedzią godną Mistrza Ciętej Riposty. Wyręczył mnie jednak Zbycho, tłumacząc chłopczykowi, że my tu tylko dowcipy sobie opowiadamy. Widocznie go to usatysfakcjonowało, gdyż zrobił zwrot i odstawiwszy halsówkę niczym przy mordewindzie na Śniardwach, przeniósł swą doczesną postać poza knajpkę. Od tej chwili niekwestionowanym hitem na naszej liście przebojów stało się zawołanie: „Śmieszy was coś?” Ale z drugiej strony chłopczyk mógł się teraz chwalić się przed panienkami, że tak wystraszył sześciu chłopa, że nawet nie pisnęli. :( Mieli jeszcze dojechać: Aker z Agą na Shadow 750 i Mar95 na Suzuki Intruder 1500 oraz Greg z Luckiem na FJR 1300. Zakupiliśmy zatem dwa kontenerki piwa i udaliśmy się do przyszłego pokoju Akera na ciąg dalszy imprezy. Nie mogliśmy bowiem dopuścić, aby utrudzeni koledzy (i koleżanka) musieli potem spać w wyziębionych domkach. Zaczęło się robić późno, więc z lekka zaniepokojeni wykonaliśmy telefon do Grega. Szybko odebrał, tłumacząc, że musiał zrobić nieplanowany postój z uwagi na większe, niże normalnie zużycie paliwa, co zajęło mu czas potrzebny na dotarcie stopem do najbliższej stacji (przepraszam, Greg, że Cię wydałem). Aker jednak nie odpowiadał. Ok. 23 zjechał Greg z Luckiem, klnąc na obsługę naszego ośrodka. Okazało się, że byli już zdecydowanie wcześniej, tylko obsługa powiedziała im, że w ośrodku nie ma żadnych motocyklistów, więc pojechali dalej. Zastanawialiśmy się, czy jednak w jakiś sposób nie uświadomić obsłudze, w jakim są błędzie, ale byliśmy już po kilku piwach, a poza tym zaczynaliśmy się poważnie martwić o Akera i Mar95. O północy wreszcie usłyszeliśmy charakterystyczny grzmot obu widlaków. Humory nam powróciły. Po przyjeździe Aker nam serdecznie dziękował za zaopiekowanie się jego domkiem, w którym ślady naszej obecności były odczuwalne jeszcze następnego dnia. Zrobiło się późno, więc poszliśmy już spać. Ciąg dalszy nastąpi...
  20. Hubert

    MGH - dalsze plany

    Myślę, że mogłoby to być jakieś urozmaicenie - poskakalibyśmy po polach i łąkach z kompasem i mapą w ręku. Vlaad, pisałbys się na ten wyjazd? Masz opisy, więc rządzisz :)
  21. Melduję się 17 września na Bemowie (na wszelki wypadek, nauczony doświadczeniem, wezmę zapasowe klamki :))
  22. Hubert

    MGH - dalsze plany

    Inscenizacja ma być 18 września, więc wszystko pasuje. Ja tam Kulikowiska nie odpuszczam :) Macie jakieś inne pomysły na 28 sierpnia? Coś w miarę blisko i wiążącego się z wrześniem 1939 r.?
  23. Hubert

    MGH - dalsze plany

    Tak sobie myślę, że następny wyjazd wypadłby 28 sierpnia. Ponieważ to bardzo blisko rocznicy agresji na Polskę, może warto byłoby uczcić to jakimś wyjazdem związanym w Wojną Obronną 1939. Mam tylko mały problem - w tym dniu nie mogę zbyt daleko się wypuscić - muszę późnym popołudniem być w Warszawie. Myślałem o wypadzie do Wizny - do ruin schronu, w którym odebrał sobie życie kapitan Raginis (pociągając kilku Szkopów ze sobą). Co o tym myślicie? Jakby ktoś miał inny pomysł, to zachęcam... Pozdrawiam, Hubert
×
×
  • Dodaj nową pozycję...