-
Postów
256 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
Typ zawartości
Profile
Forum
Kalendarz
Treść opublikowana przez Neno
-
Około 12 udaje się nam w końcu dotrzeć na sam szczyt, 4167m n.p.m. jest nasze! Z naszej podgrupy docieram ostatni, wspierając się wiatrem, który co chwila wieje mocno w plecy. Wieje: idę, nie wieje: odpoczywam, takim oto stylem przechodzę ostatnie metry. Na szczycie jestem tak zmęczony, że nawet zapominam wciągnąć brzuch do zdjęcia ... :D Nie siedzimy tu za długo bo wiatr bardzo szybko wychładza nasze organizmy, kilka pamiątkowych zdjęć i na dół. Widać jednak, że byli tu ludzie z wyobraźnią i na wierzchołku spędzili noc pod namiotami. Pewnie to taki nocleg aklimatyzacyjny był przed wyższą górą albo... kolejna szalona przygoda. W sumie jak by tak mocno nie wiało to czemu nie... tylko kto by mi wniósł namiot ? ;) Schodzimy. Pierwsze metry bardzo ciężkie bo tym razem ostro pod wiatr. Strategia odwrotna. Wieje: nie idę, nie wieje: biegnę ;) I wszystko było by ok, gdyby nie ta świadomość, że trzeba dziś zejść aż na sam dół, w 7h pokonać drogę, która w górę zajęła nam około 14h. Zostawiamy za sobą wątpliwej jakości widoczki, tak wątpliwej, że nawet aparatu z plecaka nie wyciągam. Tych którzy szukają pięknych krajobrazów zapraszam jednak w Tatry, Dolomity czy Alpy. Tu jest posucha. Kiedy tylko chowamy się za skały, gdzie wiatr nas nie dosięga - dostaję skrzydeł. Mknę na dół jak kozica, czekając co chwila na resztę ekipy. W końcu gdzieś na płaskiej, wygodnej skałce w promieniach słońca przysypiam i to teraz ja gonię ich ;) Podobno ludzie robili sobie ze mną sesje zdjęciowe, no chyba, że dźwięk tych migawek mi się śnił... Do schroniska docieram ostatni. Całe moje górskie życie tak właśnie wygląda - zawsze na końcu ;) W schronisku zabieram swoje rzeczy (nic nie zginęło) rozkładam kuchenkę i robimy sobie obiad. Nie chce już nam się ale perspektywa noclegu w tych warunkach zachęca jednak naszą podgrupę do podniesienia tyłków i ruszenia w dół. Marek z Dominikiem są już pewnie w połowie zejścia, my leniwie stawiamy pierwsze kroki. Woda skończyła się już dawno, nogi jakieś takie podmęczone... ale perspektywa wypicia soczku z pomarańczy zachęca, by iść dalej. Niestety kolejne sklepiki są zamknięte - późno już ;( Na szczęście widać już górską wioskę, to znak, że za najdalej 30 minut pragnienie me zostanie zaspokojone. Na dole spotkanie, przed sklepikiem ostatnie ustalenia, kilka chwil odpoczynku i ruszamy w ostatni odcinek, który w końcowym etapie pokonujemy już po ciemku. Dziś nocujemy u Dominika znajomego, w hostelu, z kolacją i śniadaniem za jeśli dobrze pamiętam 150Dh. Sen. I jeszcze tylko wspomnieni o soczku... Tymczasem Aniela, Jacek i kontuzjowany Darek swój dzień spędzili tak:
-
Wstaję o 5. Wkoło jeszcze ciemno. Pstryk i blask małej latareczki rozjaśnia wnętrze namiotu. Wieje, zimno. Plastikowa miska w której lądują słodkie chrupiące płatki śniadaniowe wypełnia się mlekiem targanym wczoraj z samego dołu, okupionym potem ;) Ależ to będzie smakowało! Teraz jak by czas się wyturlać z namiotu. Nie chce się, zwłaszcza, że dopóki nie zwinę majdanu, dopóki nie ruszę - będzie mi kosmicznie zimno! Śpiwór, mata i cała reszta migiem lądują w plecaku, 3 minuty później zwinięty naprędce namiot dopełnia przestrzeń plecaka. Na siebie zakładam wszystko co mam i ruszam. Cel schronisko. Docieram punktualnie o 6:00. Dzwonię. Nikt nie odbiera a schronisk tu kilka, namioty, budynki gospodarcze... jak ja się tu odnajdę! Odwiedzam dwa budynki, w kolejnym, przedostatnim już - SĄ ! Uff, kamień z serca. Biegnę co prędzej i opróżniam plecak z tego co zbędne. Zabieram dwa batoniki, aparat, butelkę wody. Musi wystarczyć. Ruszamy. Chyba jako ostatnio bo jakoś tu pusto a nad nami rzędy latarek. Spodziewałem się tu 20, może 30 osób a jest nas tu chyba coś koło setki! Ale tylko ja miałem takie noclegowisko: (foto z wieczora) Reszta spała mniej więcej tak (fotki z popołudnia): Na zadyszkę nie trzeba długo czekać. Stoimy. Ci przed nami szybko oddalają się i ... gubimy drogę. Kiedy rozjaśnia się nie co, odnajdujemy szlak. Pierwszy posiłek, ja sobie odpuszczam, wolę popstrykać zdjęcia. Piesek w górach - miły akcent! Tak mniej więcej do tego etapu, tak mniej więcej :D szliśmy razem. Potem utworzyły się 3 grupy, w tym jedna jednoosobowa :D Wiatr jest na tyle nieznośny, że nie daje oddychać szybko pozbawiając sił. By podbudować morale w ekipie, która już zaczyna myśleć o odwrocie, wyciągam telefon i zapuszczam: http://youtu.be/S6YtIrwWOzA Hmm i to q**a zadziałało! Idziemy jak burza! Po 50tym razie, zmieniam utwór ;) Brniemy dalej. Woda, batonik, chwila odpoczynku, motywacja głosowa i idziemy. najbardziej motywują nas emeryci, którzy depczą nam po piętach :D Ale wstyd! 30 minut przed szczytem chyba największa załamka, dwójka odpuszcza, no prawie. Schodzący z góry Dominik i Marek motywują nas, że to już tuż, tuż. na dowód pokazują zdjęcia: Nie było wyjścia. Ruszyliśmy i my. cdn.
-
JACEK: … tymczasem w Marrakeszu panowały iście afrykańskie temperatury :-) Jako, że wystawianie się na słońce w taki upał jest dla nas dość męczące i ryzykowne, to kolejny dzień postanowiliśmy przeznaczyć na zwiedzanie Medyny. Wąskie, brukowane uliczki wśród dość wysokich budynków zapewniają cień i chłód. Jak widać mieszkańcy tego kraju przez wieki zdobyli doświadczenie i nauczyli jak żyć w takim klimacie. Uzbrojeni w nawigację w telefonie ruszyliśmy w marrakeskie suki. Droga wiodła przez bramę w której ktoś stworzył „ołtarzyk” na cześć Króla. Suki są to uliczki odchodzące od placu Jemaa el Fna z mnóstwem sklepików, małych warsztatów, a gdzieniegdzie są małe kawiarenki, w których można napić się słynnej „ment tea”. Co jakiś czas trafiamy na placyki, pełne straganów z dywanami, przyprawami lub lokalnymi ziołami. Widzieliśmy też „pet shop”, w którym oferowano małe i duże … kameleony :-) Dzięki wspomnianej wcześniej nawigacji udało nam się trafić w tym gąszczu uliczek do Muzeum Marrakeszu i dawnej szkoły koranicznej (medresy) Ben Youssef. Podkreślam rolę nawigacji, bo bez niej poruszanie się po Medinie byłoby bardzo utrudnione, o czym mogłem się później przekonać w Fezie, który jest dużo starszym miastem i jego Medina występuję w postaci szczątkowej w mapach Nokia Here. W drodze powrotnej poszliśmy na żywioł :-) i przypadkiem trafiliśmy na uliczkę, na której odbywał się lokalny „targ” skór. Miejscowi sprzedawcy oferowali miejscowym kupcom całe naręcza surowych, wyschniętych skór, robiąc przy tym sporo hałasu i wzbudzając tumany kurzu. Ledwo udało nam się między nimi przecisnąć, bo zupełnie nie zwracali na nas uwagi w ferworze negocjacji. Byliśmy tam jedynymi obcymi :-) Szwendając się po tych wąskich uliczkach co rusz natrafialiśmy na klimatyczne okiennice, rzeźbione drzwi do domów, stare zapomniane latarnie wystające z muru lub miejscowe graffiti Trzeba było tylko uważać na „ruch uliczny”, bo choć uliczki Mediny są wąskie, to nie przeszkadza to jednak w poruszaniu się po nich motorowerom i skuterom. Niektóre z nich osiągają całkiem spore prędkości, a uważać to muszą piesi – sorry, takie tam panują zasady :-) Również tam miałem okazję spróbować owoców opuncji, czyli kaktusa. Na początku obawiałem się, czy to przeżyję, ale jakoś się udało :-) Sprzedawane owoce (1 dirham/szt., czyli niecałe 40 groszy) pozbawione są już igiełek i po nacięciu i odwinięciu skórki wyjmuje się je po prostu palcami. Są całkiem dobre i przede wszystkim bardzo soczyste. Próbowaliśmy później jeść owoce samodzielnie zebrane na pustyni, ale były chyba mniej dojrzałe, no i problemem okazały się cieniutkie igiełki – mnie powbijały się w palce, a koledze wokół ust! Wyjmowanie ich nie było łatwe :-) Kolejnym etapem naszego zwiedzania były ogrody: Menara i Majorelle. Te pierwsze to jakaś porażka! Ogromne pole z wyschniętą ziemią, na której posadzono rzędy oliwnych drzewek, a obok znajduje się wybetonowany staw pełen brudnej wody… brrr…. Nie polecam! Opisy z przewodników to jakaś ściema! Polecam za to ogrody Majorelle (Jardin Majorelle). Można do nich dojść na piechotę lub podjechać w okolicę autobusem nr 11. Wstęp kosztuje 50 MAD (~19 zł), ale warto wydać te pieniądze. Na niedużym terenie rośnie ogromna ilość dziwnych kaktusów, drzew, a nawet las bambusowy. Ogród jest bardzo zadbany, a ustawione co kawałek ławeczki pozwalają odpocząć i ochłonąć od panującego upału. Przed laty współwłaścicielem tego miejsca był Yves Saint-Laurent. Po całodziennym zwiedzaniu siedliśmy późnym popołudniem na jednym z tarasów knajpek ulokowanych wokół placu Jemaa el Fna i przy kolacji obserwowaliśmy, jak z każdą godziną staje się on bardziej klimatyczny :-) Wieczór postanowiliśmy zakończyć w słynnej Cafe France, która w rzeczywistości okazała się niezbyt przyjaznym miejscem, z wysokimi cenami i gburowatą obsługą… Nie polecam! Niestety mnogość turystów, głównie z Francji, powoduje, że pewna grupa sprzedawców, kelnerów, taksówkarzy jest dość arogancka i opryskliwa, a proponowane przez nich ceny są niezwykle wysokie. Jak widać nadmiar euro przewraca niektórym w głowie… Ponieważ został nam ostatni wspólny dzień, to postanowiliśmy się wyrwać z gorącego Marrakeszu nad ocean, ale o tym w następnym odcinku :-)
-
Byłem, byłem - tylko nie spałem. Fakt - woda była 2Dh droższa za to Cola w tej samej cenie a zamiast 0,33L dostawałeś 0,5L ;) Detale, które umykają + złe notatki ;)
-
Przyszedł czas by ruszyć i spełnić moje pierwsze marzenie, marzenie o wejściu na najwyższy szczyt Afryki Północnej - Dżabal Tubkal. Luźno rzucone hasło na jednym z naszych spotkań przedwyjazdowych, przeobraziło się w kilkudniową przygodę, którą z pewnością będziemy wspominać do końca życia. A może i wszyscy... ? Ja na pewno tego nie zapomnę! Startujemy z poziomu Marrakeszu (400m n.p.m.) by autem, na dystansie 80km pokonać 1500m przewyższenia. Zajmuje nam to jakieś 2h bo trochę błądzimy po Marrakeszu a droga dojazdowa jest wąska, kręta i delikatnie mówiąc dziurawa. Pierwsze kilometry R203 nie powalają, dalej też widoki nie rzucają na kolana. Jest tak nijako, że zaczynam zastanawiać się nawet czy nie zostawić sprzętu foto w samochodzie, w końcu po co na darmo dźwigać 3kg. Ostatecznie jednak zabieram cały zestaw tłumacząc sobie, że wyżej będzie lepiej. Dojeżdżamy do Imlil, gdzie zostawiamy na parkingu nasze wozidełko (20Dh za dobę) i ruszamy w górę by po 3 minutach zatrzymać się na ostatnią herbatę. Pijemy (duża na całą ekipę 50Dh) i rozmawiamy o naszych obawach, które są uzasadnione bowiem nie licząc Doroty i Michała nikt z nas, w ostatnich miesiącach, nie ruszał się zbytnio, nie wspominając już o tym, że był w górach by jakąś chociaż małą aklimatyzację zaliczyć. czeka na nas wierzchołek zawieszony, było nie było, na wysokości blisko 4200m - dokładnie 4167m n.p.m. Nie licząc mnie, nikt z ekipy nie był wyżej niż na 2 tysiącach z haczykiem, każdy miał jednak to samo marzenie co i ja. I to mnie najbardziej cieszyło przed wyjazdem, że udało się zebrać ludzi o podobnych zainteresowaniach, z podobnymi marzeniami - nie tylko górskimi, motocyklowymi również - do tego jednak dojdziemy. Ruszajmy jednak w góry. Własnie, w góry... Wstyd się przyznać ale ja ostatni raz w górach byłem 11 m-cy temu. Wszyscy spakowani na lekko, jedynie ja dociążam się kuchenką, namiotem, aparatem i obiektywami. Reszta planuje nocleg w schronisku, ja poszukam trochę więcej przestrzeni, szumu wiatru, porannego chłodu... i tego czegoś co daje noc spędzona w namiocie, z dala od zgiełku. Ruszajmy na szlak: Swoje miejsce w szeregu dobrze znam, zawsze wchodzę ostatni więc i tym razem nie wyrywam się do przodu, także wszyscy mają zdjęcia z tyłu albo nie maja ich wcale :D Różnica w tempie podejścia do schroniska wyniosła chyba z 2h, a przynajmniej takie mam wrażenie. Z resztą, ja do schroniska (lekko ponad 100Dh/dobę) nie doszedłem. Zostawiamy za sobą takie widoki: Przechodzimy przez koryto rzeki i zaczynamy piąć się ku górze: Pojawiają się pierwsze osiołki, muły transportujące bagaże ludzi chcących wejść na szczyt, czasem również samych ludzi. Wieczorne , namiotowe rozważania uświadamiają mi, że byliśmy jedynymi osobami, które nie skorzystały z tej pomocy. Pewnie dlatego to podejście tak nas wycieńczyło. Trasa nie przedstawia żadnych trudności technicznych, jest za to długa i wyczerpująca. Po drodze jest wioska w której mozna zjeśc obiad, uzupełnić zapasy wody (10Dh), napić się soku wyciskanego na naszych oczach z pomarańczy (10Dh) czy uzupełnić cukier pijąc zimną Colę (też 10Dh). Oprócz wioski po dordze jest chyba z 5-6 sklepików w których również dostaniemy to i owo. Ceny na całej trasie takie same, w schronisku - identycznie. Obozowisko zrobiłem sobie jakieś 15 minut drogi przed schroniskiem. Tu ujawnia się zaleta małego, jednoosobowego namiotu - lekkość (1,9kg) i mała powierzchnia podłogi - z łatwością można rozbić się wśród skał, kamieni, w miarę łatwo znaleźć kawałek równej przestrzeni by spokojnie wypocząć. Malutki namiocik ginie wśród skał: Dwie wady mojego Fjorda (Tordis I) to słaba ochrona przed wiatrem (wysoko odstający tropik od ziemi) oraz duża powierzchnia "pionowa" bocznych ścian, która jest narażona na podmuchy wiatru. Taka konstrukcja daje za to dużo miejsca w środku, wygodę siedzenia, ubierania się czy spożywania posiłku podczas deszczu, który to właśnie zmusił mnie do szybkiego wejścia do namiotu. Po godzinie deszcz ustał, wiatr jednak robił swoje całą noc. Mimo, że byłem schowany za ogromnymi skałami miałem taką wentylację, że hoho! Temperatura spadła w okolice zera. Sen. ...tymczasem w Marrakeszu :
-
Przy takim planie jest to idealnie wyważona długość wyjazdu. Ja bym nawet skrócił pobyt w Paryżu na poczet większej ilości dni w Portugalii - którą serdecznie polecam!
- 11 odpowiedzi
-
Dzięki. Przepraszam od razu wszystkich śledzących relację za przerwę ale pewnie gdzieś do maja/czerwca, z racji zimowych planów, nie będę miał czasu by ją kontynuować ale na pewno skończę. A plany duże - Tunezja za miesiąc: http://forum.motocyklistow.pl/index.php/topic/170930-tunezja-jeszcze-w-tym-sezonie/ + Afryka w styczniu: http://forum.motocyklistow.pl/index.php/topic/169536-afryka-zachodnia-w-styczniu-2015/ A pewnie z każdego z tych wyjazdów chciałbym także coś napisać... a pokazać zdjęcia to już na pewno ;)
-
Kolejna jesień, kolejna jesienna nuda, która u mnie szybko przechodzi w depresję . Lekiem na to może być wyjazd do Afryki (mi pomaga )- w poszukiwaniu słońca, ciepła, a przede wszystkim przygody i tego zaje**** stanu bycia w podróży... krótkiej ale jednak podróży! Tym razem mój wybór padł na Tunezję - tam mnie jeszcze nie było. Fajnie by było pojechać tam z kimś! Trzon ekipy już jest, stanowią go takie motocykle jak BMW R1200GS, Honda Africa Twin, Honda Transalp czy Yamaha XT660R czyli takie podróżne średniaki. Mamy jednak jeszcze kilka wolnych miejsc (dokładnie dwa). Czas ucieka, podobnie jak bilety lotnicze w dobrych cenach a nie ma na co czekać. Skrupulatnie przeszukany net wskazuje na to, że czekają tam niezliczone kilometry szutrowych dróg pośród płaskowyżów północnej Tunezji. Dojazd do Sahary i zmaganie się z prawdziwa pustynia - tam już kończy się szuter, a zaczyna piasek. Pewnie skończy się na kilku godzinach zabawy, pięknych (oby) zdjęciach i z racji ciężkich maszyn powrócimy na asfalt i szuter. Wyjazd na turystycznych motocyklach - penetracja Tunezji. Trochę zwiedzania, trochę pustyni, najważniejsze atrakcje Tunezji (Matmata- gwiezdne wojny, gorące źródła, Płaskowyż Jugurty, wodospady, Oaza Ksar Ghilane, słone jezioro El Chott, itp. itd.) Północ i zachód kraju potraktujemy bardzo przygodowo. Po dojeździe na południe plan jest taki, żeby założyć bazę na 2-3 dni i jeździć na lekko po pustyni, po wyschniętym jeziorze El Chott, codziennie wracać do bazy, oczywiście ten plan jest do przedyskutowania. Jakby byli chętni tylko na jazdę mocno terenową ( tylko pustynia) to rozważam przewóz motocykli do bazy na skraj pustyni i całodzienne wyjazdy w poszukiwaniu przygody na Saharze. Ja jadę z przyczepą (specjalistyczna, do przewozu motocykli), motocykl zabieram spod domu i spotykamy się juz na miejscu, w Tunezji. Najważniejsze to termin: 25.11-05.12 to dni na motocyklu. Można przyjechać wcześniej, wylecieć później i jeszcze coś pozwiedzać na własną rękę. Jedzenie i noclegi - ceny podobne jak w Polsce Nastawiamy się 50/50% biwakowanie i noclegi w pensjonatach (koszty noclegów ok 300zł) Podobnie jedzenie w knajpach i posiłki samemu przyrządzane - nie koniecznie te chińskie z plastikowego woreczka Paliwo- ok. 3 zł/Litr Do zrobienia ok 1200-2000 km w 10-12 dni w zależności od charakteru dróg, im lepsze, tym więcej km. Czyli ok. 250-300zł (w zależności od spalania motocykla). Samolot w obie strony (pomagam w wyszukaniu tanich połączeń): ok 1100-1300zł w zależności skąd wylot i jak długi lot (im dłuższy tym tańszy ) Całość kosztów powinna zakręcić się w okolicach 4-4,5kzł. Załadunek (19 listopada) po trasie (+/- 75km od niej) Białystok - Warszawa - Kraków - Katowice bez żadnych kosztów dodatkowych. Na miejscu w Tunezji bus z bagażami jedzie wzdłuż trasy, jest więc opcja by Wasza Towarzysz(ka) życia towarzyszyła Wam w podróży. Oczywiście na pustynię bus nie wjedzie ale będzie tak blisko jak tylko się da. Serdecznie zapraszam(y).
-
I tego Ci życzę, realizacji marzeń własnie! Heh - nie wiem, nigdy nie oliczyłem. Nie podchodzę do tego w tych kategoriach. Zanim pociągnę swoją relację dalej, kilka słów od siebie dołoży Jacek ( DL650), który w Maroku pojawił się praktycznie równocześnie z nami. Przyleciał z... ale oddaję mu głos, sam to lepiej opowie. "Ponieważ z atrakcji, o której tajemniczo wspomniał Ernest, ja preferuję piaszczyste plaże i palmy :D, to faktycznie postanowiłem poczekać na resztę ekipy w Marrakeszu. Dodatkowo postanowiłem połączyć przyjemne z pożytecznym i namówiłem żonę na wspólny przedłużony weekend w tym marokańskim mieście, dzięki czemu łaskawszym okiem patrzyła na moją późniejszą, prawie 3-tygodniową motocyklową eskapadę :) Żeby nie tracić czasu na dojazdy, ale przede wszystkim aby w pełni zasmakować klimatu mediny znaleźliśmy sobie w internecie przytulny riad tuż przy palcu Jemaa el Fna. I o ile łatwo było go znaleźć w sieci wirtualnego świata, to znalezienie go w realnej sieci wąziutkich uliczek starego miasta było nie lada wyzwaniem. Uzbrojeni w wydruki i wskazówki z map google oraz nawigację Nokii, po dłuższych poszukiwaniach i kilkukrotnym chodzeniu tam i z powrotem, dotarliśmy w końcu do uliczki gdzieś obok naszego riadu i … ściana! Żadnego szyldu, żadnej reklamy, podobne do siebie domy, kolejne uliczki 2-metrowej szerokości… Na szczęście zainteresował się nami jakiś lokales i doprowadził na miejsce – uliczka prosto, potem w prawo, potem w lewo do końca, zapukał do drzwi bez jakiegokolwiek szyldu i okazało się, że jesteśmy na miejscu. Riad, to marokański dom z ogrodem w środku. W wydaniach miejskich zamiast ogrodu jest wewnętrzny dziedziniec, który z reguły pełni funkcję gastronomiczno-rekreacyjną. W większych riadach jest on większy, a w naszym był dosyć malutki, ale bardzo przytulny. Miejsca było tylko na dwa stoliki, przy których jedliśmy śniadania. Każdego dnia pierwsze kroki kierowaliśmy na plac Jemaa el Fna - pusty w godzinach rannych, a coraz bardziej zapełniający się czym bliżej wieczora. To tam koncentruje się życie, to tam można zobaczyć zaklinaczy węży, grajków, opowiadaczy baśni i legend, zamówić sobie tatuaż z henny, napić się świeżo wyciskanego soku z pomarańczy, limonek lub grapefruitów. Lub zjeść coś w ulicznych „garkuchniach”, które rozkładają się każdego wieczoru. I właśnie wieczorem na placu jest najwięcej ludzi i wspomniane garkuchnie oraz rytmiczne arabsko-afrykańskie rytmy robią największe wrażenie. Jest to też oczywiście miejsce, w którym można kupić wszelkiej maści pamiątki, lokalne słodycze lub naczynia tajine do przygotowywania potrawy o tej samej nazwie. Sam tajine, podobnie jak Ernesta, mnie nie zachwycił. Ze wszystkich rodzajów, tzn. warzywny, z kawałkami mięsa lub rybą oraz kefta, najbardziej smakował mi ten ostatni, do którego oprócz warzyw dodawane jest zmielone mięso oraz jajko. Po rozstaniu się z ekipą idziemy z Dominikiem na lokalną „bułę”, czyli okrągły plackowaty chleb, który nadziany jest pieczonym, zmielonym mięsem z cebulką i przyprawami. Widok tej „knajpki” i warunki w jakich przygotowywane były nasze buły nie wzbudzały zaufania - nasz Sanepid raczej nie dałby im zgody na prowadzenie działalności Wink , ale liczni tubylcy grzecznie czekający w kolejce, rozchodzące się zapachy oraz rekomendacja Dominika, który był żywym dowodem swoich zapewnień :) odsunęły nasze obawy na bok. I była to doskonała decyzja, bo jedzenie okazało się wyśmienite i staliśmy się częstymi bywalcami tego miejsca! A potem znów wyciskany soczek – mój ulubiony, to pomarańcza + limonka za 10 dirhamów i nocny spacer po placu… "
-
Nastała niedziela... Dzień tak jakoś nieszczególnie zapowiadający się. Od rana krzątanina, każdy ogarnia siebie i swój majdan szykując się... no właśnie. Motocykle i droga muszą poczekać. Ale o tym później - nie był bym sobą gdyby na mojej drodze nie stanęła jakaś... no dobrze, już dobrze - atmosferę tajemniczości trzeba podtrzymać. Wrócimy do tego. Jutro. Niedziela to dzień w naszym planie przeznaczony na zakupy, przepakowanie się i liźnięcie choć trochę Marrakeszu. Pakujemy się więc prawie wszyscy do auta i marokańskim stylem (kto nie wejdzie do kabiny ten jedzie na pace) ruszamy na miasto. Piszę prawie wszyscy bowiem Jacek przyleciał do Marrakeszu chwilę przed resztą, ba, przyleciał z małżonką i nie mieszkał z nami na kempingu. Po prostu odpuścił nieinteresujący go plan naszej wycieczki, w zamian za to zaplanował sobie nieco głębsze zwiedzanie miasta i okolic. My mieliśmy na to jedynie kilka godzin. Ruszamy w miasto! Godziny przedpołudniowe a żar leje się z nieba. Słupek rtęci już dawno minął trójkę z zerem i nadal pcha się do góry. Trójce siedzącej z przodu jest wyraźnie ciepło, nawet nie myślimy co się dzieje z tyłu... By dostać się tam, gdzie podążają wszyscy turyści, czyli na plac Jemaa el Fna musimy przeciąć "na pół" ponad milionowe miasto. Od mojej ostatniej wizyty 2 lata temu zmieniło się tu niewiele. Ubyło jak by jednośladów, starych mercedesów, których miejsce zajęły żółte Dacie (TAXI) z dumnym napisem na tylnej szybie - gwarancja 3 lata lub 100.000km. Poza tym, chyba wszystko po staremu. Ruch dalej zajadły, każdy walczy o skrawek przestrzeni, o każdy centymetr asfaltu. Klakson jak rozbrzmiewał, tak brzmi nadal. Nie jeden - tysiące. I tylko ja podchodzę to tego jak by spokojniej niż wtedy, zupełnie jakbym przywykł. Fajnie jest jednak popatrzeć z boku na ekscytację tym zjawiskiem kolegów, koleżanki, którzy widzą to wszystko pierwszy raz na oczy. Ta atmosfera udziela się również i mi - popuszczam wodze fantazji za kółkiem naszej małej ciężarówki. Na parking w centrum dojeżdżamy jednak bez strat w ludziach i sprzęcie. Trochę sobie potrąbiliśmy, pokrzyczeliśmy, było też trochę stresu "czy nas złapią, czy nie". Ot, taka lekka adrenalinka na dobry początek dnia. Na placu spotykamy Jacka z Anielą i w pełnym składzie zaczynamy realizować nasz misternie przygotowywany w domach plan. Podniebienia karmimy przepysznym sokiem pomarańczowym (4Dh) , kupujemy wodę i ruszamy trochę pozwiedzać. Przewodnika przepisywał nie będę, malutką część tego to co widzieliśmy, po prostu pokaże na fotografii. Po wszystkim był długo oczekiwany tadżin o którym zdecydowana większość z nas tylko słyszała, a najczęstszy bywalec Maroka, Dominik, owo danie mocno zachwalał ;) Ja byłem po drugiej stronie szali i raczej powstrzymywałem aplauz, gasiłem silne łaknienie w zarodku. Po obiedzie, może nie wszyscy ale zdecydowana większość stwierdza, że najlepsza była zdecydowanie herbata ;) Inni twierdzili, że jednak oliwki... :D Posiłek zjedzony, a że nikt z nas nie miał papieru toaletowego ze sobą to... w ramach bezpieczeństwa postanowiliśmy niezwłocznie, zupełnie zapobiegawczo, wrócić na kemping. W centrum zostaje jedynie Jacek z Anielą i Dominik, który bardziej ceni sobie hostel u znajomego niż namiot. My wracamy. Po drodze zakupy na jutro, piwko na wieczór, przepakowanie i ustawiamy budziki na 5AM, tak, by około 6 ruszyć w trasę. Jutro czeka nas około 80km samochodem, a że na tyle klimatyzacji brak, to trzeba ruszyć jak najwcześniej by się ludzie nie podusili :) Ustawiamy budziki i usypiamy - większość w namiotach, Arek na basenowym leżaku ;) c.d.n.
-
Dokładnie. W rzeczywistości są jeszcze piekniejsze. Czas chyba bedzie tam wrócic niebawem...
-
Dwie osoby z całej ekipy tam nie dotarły ale to długa historia. Cierpliwości. Dziś wieczorem jak nic nie stanie na przeszkodzie dopiszę kolejny odcinek, chyba o najbardziej spokojnym, leniwym dniu na tym wyjeździe ;) P.S. Świetną masz maszynę!
-
Jak widać nadal mamy wolne miejsca ;) Może nie aż tyle co na załączonym obrazku ale są. Szczegóły w starszych postach - wszystko aktualne. To ostatnia chwila na podjęcie decyzji na TAK, za chwilę trzeba będzie robić wizy, szukać biletów, szczepić się i dopieszczać maszyny.
-
Zatankowani, z ciśnieniem wybitnie off-roadowym (1,4) ruszamy na wschód. Zresztą ciśnienie off było nie tylko w kołach, w nas również. Zwłaszcza we mnie bo to chyba dopiero trzeci mój wyjazd, gdzie będę miał się od kogo uczyć! Cieszy mnie to niezmiernie. Nauka - rzecz ważna. Odpalam jedną z trzech pieczołowicie przygotowanych w domu tras. Jedynie 120km dojazdówki a potem już tylko przygoda. Trasa wymagająca, podobno, więc ruszamy na lekko i wcześnie rano. 10km dalej stoimy w szczerym polu. Coś dziwnie motocykl mi się prowadzi, a Darek gubi ładowanie nawigacji. Chodzę oglądam motocykl dookoła, on grzebie przy akumulatorze. U mnie wszystko ok, śruby na miejscu, dokręcone, koło w osi - zwalam więc całą winę na opony, na których w sumie przemierzam pierwsze kilometry w życiu. Mój zestaw to pachnące nowością CST755 oraz wcale nie starsze C02 od Mitasa. Trochę z obawą wybrany zestaw bowiem tył miał mi zejść w oczach, nawet po 1000km. Darek w Tenerce miał z przodu używanego ale w bdb stanie australijczyka (Motoz), z tyłu nowy Michelin T63. Bojowo więc nastawieni, jadąc poboczem by nie zużywać opon „znikających w mig” jedziemy do celu. Tu sobie skracamy mniej, tam bardziej, jadąc po prostu na przełaj. Jest fajnie! Zawieszenia pracują pełna parą, my również. Co jakiś czas pit stop na sesje - na szczęście Darka to nie wkurza, wręcz chyba mu się podoba: Godzinę później mam twardy reset mojej nawigacji (Montana 600, kolega jedzie z 650ką) – na tyle twardy, że tracę wszystko co w niej miałem, no może poza mapami ;( Wkurzony „majstruję” przy niej chyba z pół godziny bo mapa papierowa z którą jedziemy jest mało dokładna, z nią trasy nie przejedziemy.... zresztą jakiej trasy, przecież ja niewiele pamiętam co tam w nawi wklikałem. Tras nie udaje się odzyskać – ruszamy więc na chybił trafił, może coś się wydarzy, może przypadkiem trafimy na jakąś ciekawą drogę. Jedziemy na wschód, po czym zawracamy, by ponownie podjąć wyzwanie. Kręcimy się „jak smród w gaciach”... W końcu zatrzymujemy się na owocowy posiłek, na wodę i by ustalić co dalej. Szkoda opon na kręcenie się po asfaltach, szkoda dnia na powrót. Najedzeni ruszamy w końcu dalej – asfaltem ;) Oryginalne zasilanie wagi i radyjka: W górach temperatura spada o 10-12 stopni, robi się chłodno. Na dodatek widać, że za łańcuchem górskim wyraźnie pada. Znów postój i narady. Na deszcz obydwaj nie jesteśmy przygotowani... ani technicznie, ani psychicznie. Myślimy, myślimy, myślimy aż tu nagle z zza zakrętu wyłaniają się dwa motocykle, załogi zsiadają z nich i... witają się z nami po polsku ;) Jesteśmy mile zaskoczeni! Gaworzymy więc sobie tak z trzy kwadranse licząc, że to, co się dzieje za górami po prostu odejdzie. Pamiątkowa fota i ruszamy dalej by po chwili, gdy zaczynają się pierwsze krople deszczu jednak zawrócić. Dwie godzinki później, 1500m niżej - mamy 32*C i pełną lampę. This is Morocco. Dzień kończymy odebraniem reszty z lotniska i „kolacją” powitalną. Nakręcone 380km. Podsumowanie dnia: lekkie rozczarowanie... choć trasa piękna to jednak marzyliśmy o "ostrej wyrypie" w terenie. Trudno, co się odwlecze... c.d.n.
-
Ja zamiast 90/90/21 śmigam na 3,0-21
-
Meteory (klasztory) po prostu MUSISZ zobaczyć !
-
To na pewno oni. Kręcili się po Bałkanach chyba 3 tygodnie - jak ja im tego czasu zazdroszczę! Do Marrakeszu dojeżdżamy dwa dni przed przylotem pozostałej części ekipy. Niby mamy w planach szybko się ogarnąć i wyjechać na off-roadowy, dwudniowy trip ale sprawy jak zwykle toczą się własnym torem. Zabawa w czasie dojazdówki gadżetami w naszych motocyklach kończy się tym, że dojeżdżamy z padniętymi akumulatorami. O tym, że w nich prądu brak dowiedzieliśmy się już w Niemczech. Zrobiliśmy więc sobie stację ładowania z samochodowego alternatora i tak na zmianę, po kilka godzin ratowaliśmy swoje baterie. Moja była nowa więc reanimacja się udała, Darkowa niestety nadawała się tylko do wymiany. Cóż było robić... odczepiliśmy przyczepę i w miasto. Salon Yamahy – piękny, z instrumentami muzycznymi... aku brak. Gdzie dostać nie wiedzą. Sesja: Pobliski mechanik mówi, że nie ma, nie wie gdzie mogą być ale pomoże i tak nie ma klientów. Jakoś tak mu sympatycznie z oczu patrzy więc w sumie czemu nie, będzie przygoda. Zabieramy go na pokład auta i kierunek centrum. Krążymy tak ponad 2h robiąc blisko 70km , odwiedzamy ponad 20 sklepików/warsztatów i w końcu jest! Jeszcze tylko ostatnia przymiarka (do mojego Xtka, takie same aku) czy pasuje i.... próbujemy się targować. Nie wychodzi :( Rachunek jest słony. 550Dirchamów czyli 220zł. Na domiar złego nasz pomocnik zaczyna stukać w zegarek więc już wiem , że za dziękuję i dobre piwo to nie przejdzie. I faktycznie... wysiadamy, Daro sięga do kieszeni a człowiek w mig po prostu podaje ile się należy... 200Dh czyli 80zł. Zgroza. No cóż... This is Morocco. Przypomina mi się przeżyta jakiś czas temu podoba sytuacja, tyle, że na terytorium Europy. Sevilla. Leje. Ja z ciągnącym się po ziemi łańcuchem, bez akumulatora podjeżdżam pod pierwszy lepszy sklep z częściami (znaleziony w POI Garmina). Akurat padło na BMW... - Będzie bolało – myślę ale co mi szkodzi wejść zapytać. Zsiadam, ku nam (byłem akurat z Holendrem, Krisem, który od +/- 2000km drogę powrotna dzielił ze mną) biegnie gość. Rozkłada nad nami parasolkę i pyta co tu robimy, czego szukamy, jak nam może pomóc. Na pytania odpowiadamy już przy kawie i rogaliku ! Jeden telefon i koleś mówi , że części będą za 1-2h. Stawia kolejna kawę, kolejnego rogalik i ucieka do pracy ale obiecuje, że wróci za 30 minut. Wraca. Zaprasza do salonu samochodowego w którym pracuje, tam schronieni przed deszczem oczekujemy na graty – oczywiście przy kawie. Zgodnie z umową po +/- 2h zjawia się koleś z częściami, pokazuje paragon na 235e ale... mówi, że ja płacę tylko 200e. Taki gest. Pyta tylko czy potrzebuję również usługi (wymiana napędu). Dziękuję grzecznie bo cena mnie przerasta, zresztą doskonale wiem jak to zrobić więc... no tak już mam. Dla ciekawskich – to było 50e. Zabieram się do wymiany aku. Brakuje klucza. 2Minuty później z serwisu wyjeżdża niemal cały wózek z narzędziami ;) Oczywiście klucz miałem ale zanim go wytargałem z narzędziówki miałem już do wyboru kpl. Markowych narzędzi. Nasz dobrodziej zaprasza do siebie na obiad, kolację. Ma garaż więc motocykle będą bezpieczne... Nie widzi problemu, wręcz będzie mu miło, zaprosi kolegów, zrobimy grilla na tarasie itp. itd. Szkoda , że dla Krisa się spieszyło ;( Na pożegnanie pyta jeszcze czy jedziemy przez Madryt bo ma tam mieszkanie... może nam dać adres, klucze. Jedyny koszt dla nas to odesłać mu po wizycie klucze. Możemy tam zostać ile chcemy i tak rzadko tam zagląda.... I co tu powiedzieć ? To jest gościnność! Od tamtej pory czekam aż kiedyś ja w swoim małym sennym miasteczku będę mógł spłacić swój dług. Może kiedyś... No ale cóż, inni ludzie, inna mentalność, a może źle trafiliśmy. Czas na przemyślenia jeszcze przyjdzie pomyślałem i przestałem się już nad tym zastanawiać. 10minut później siedzieliśmy już na kempingu. Akumulator pasuje idealnie, Darek wkłada go do Tereski a ja walczę z tym czego nie skończyłem przed wyjazdem... Ogólnie jesteśmy „nieźle” przygotowani bo Darek zauważa jeszcze brak klocków z tyłu. Akurat mam na zapasie nówki więc ratuję kolegę. Oby mi nie były potrzebne bo będzie lipa. Tak ucieka nam cały dzień. Przez chwilę jeszcze myśleliśmy by jednak się wyrwać i ten pierwszy nocleg zrobić gdzieś na tzw. „free kempingu” ale jakoś tak nam nie wyszło. Zostajemy, robimy pyszne jedzonko, kilka toastów za pomyślność dnia kolejnego i kolejnego, i kolejnego... a , że przyjechaliśmy tu na 3 tygodnie to wiadomo jak się to skończyło ;) Tak więc pierwszą noc spędzamy na kempingu. Dzień drugi naszego wyjazdu rozpoczynamy od tankowania i kontroli ciśnienia. To chyba jedno z ostatnich zdjęć na których nasze motocykle jeszcze jakoś wyglądają ;) cdn.
-
Zanim ruszyliśmy na Czarny Ląd postanowiliśmy się lepiej poznać by wyjazd upłynął w przyjacielskiej atmosferze, bez kłótni i nieporozumień. Były dwa spotkania a na nich mnóstwo planów, ustaleń – wiadomo. Nie wychylałem się na nich z marzeniami – ważne, że jedno z nich jest żelaznym punktem całego planu, co mnie bardzo cieszyło. W końcu jechaliśmy liczną grupą, na różnych maszynach, na różnych oponach i z różnym bagażem doświadczeń – każdy musi mieć coś z takiego wyjazdu dla siebie. Na naszych meetingach było też troszkę jazdy, jak dzicy dopadaliśmy jakieś kałuże i jeździliśmy po nich aż skończy się woda ;) Zupełnie jak by wrześniowe Maroko miało być usiane błotem, kałużami, rzekami... Zamilknę, by nie zdradzać szczegółów. Piachy jury jakoś tak omijaliśmy, czyżby to miało być jakieś proroctwo... ? Wspólnie przejechane km były też testem nowych ciuchów, kasków, opon czy nawet całego, specjalnie na ten wyjazd przygotowanego motocykla. A co! Krótki zdjęciowy zapis owych wydarzeń i kolejny odcinek to już będzie słoneczne Maroko. Z naciskiem na słoneczne – w końcu wrześniowe ;) Dojazdówki opisywał nie będę bo z motocyklowym wyjazdem nie miała nic wspólnego. Pogodę mieliśmy średnią (Jura Krakowsko-Częstochowska), oprowadzał nas po niej Darek na XT660Tenere dobrze znający owe tereny a co dla mnie ważne - świetnie jeżdżący w terenie, będę miał kogo podpatrywać na wyjeździe!: Piękna Tereska, szykowana specjalnie na ten ( i z pewnością na kolejne) wypady. Właściciel - Dominik, na co dzień porusza się V-Stromem650. W ekipie były jeszcze 3 sztormiaki: I wspomniane kałuże, z początku nieśmiało podeszliśmy do tematu... By potem na nieco więcej sobie pozwolić: Wspaniałe tereny jury: Ekipa w pełnym składzie: I pierwsze podziały ;) Planowanie: I znów woda... cd. niebawem Dzięki.
-
Był ciepły jesienny dzień AD2011. Wracaliśmy właśnie z Merzougi gdy kątem oka dostrzegłem to coś. Zatrzymałem się. - Pojedźmy tam! - krzyknąłem pokazując palcem jakoś tak w kierunku zachodnim. - Zwariowałeś ? Tam nie ma nawet drogi, poza tym noce są zimne... i co będzie jak spadnie deszcz ? Faktycznie, po deszczu moglibyśmy stamtąd nie wyjechać. No cóż... Zrobiliśmy kilka zdjęć i pojechaliśmy dalej. Nie wiem jak reszta, ja przez zaciśnięte zęby „na odchodne” wycedziłem tylko - Ja tu jeszcze kiedyś wrócę. Pytanie tylko, czy obecna ekipa będzie miała ochotę tam pojechać, noce teraz będą cieplejsze, droga... mam nadzieje, że jej nie wybudowali. Mam nadzieje, że ekipa podchwyci temat i pojedziemy spełnić moje marzenie, które mam nadzieje im również da trochę satysfakcji. Oby! Pytanie tylko, czy trafię w to magiczne miejsce ? Kolejne pytanie czy teraz wyda mi się ono równie fascynujące i magiczne ? Zobaczymy! Relacja była spisywana emocjonalnie, niemal na bieżąco, na gorąco. Teraz, po powrocie na część rzeczy patrzę już inaczej jednak dla oddania wyjazdowego ducha poprawię tylko błędy, gdzieniegdzie nieco się rozpiszę. Czas teraźniejszy zostaje. Ruszajmy więc w drogę, zobaczmy co to się tam z tymi moimi marzeniami powyrabiało ;)
-
Pomyślimy ;) Ciekawa, wg mnie nawet baaardzo propozycja dla Ciebie poleciała na PW. Miłych przemyśleń życzę ;) A wiem, że będzie o czym myśleć :P
-
Dzięki. A ja życzę by Twoje marzenie się spełniło - i to jak najszybciej!
-
Niedziela, 6 października 2013r. Dzień 26. Szok. Tak można określić nasze poranne samopoczucie. Lekki biały puszek przykrył cała okolicę. W sumie lekki nie był, bo śnieg był mokry. Po euforii zdjęciowej nastaje czas na zadanie sobie tego pytania - jak my stąd wyjedziemy ? No właśnie... Tomek odpalił trampka i pojechał, ja - zostałem ;) Wrócił, wypchaliśmy mojego konia na górę bo o jeździe nie było mowy. Dalej ostrożnie, powolutku. Twardzi jak stal naszych multitooli ;) Okolica Temperatura w okolicach zera, zimno jak cholera, śnieg pada nadal... po 50-60km odpuszczamy. Gdzieś na przełęczy meldujemy się w jakimś barze. Pech chciał, że był nieogrzewany, bez ludzi... no gorzej trafić nie mogliśmy. Liczyliśmy na jakieś ciepłe przyjęcie ale ciepło to nam się zrobiło po rachunku za śniadanie i herbatę. Przemilczę temat. W każdym razie bardziej chyba był za ten 3h pobyt, niż jedzenie i picie. Przez te 3h liczyliśmy na cud... zmianę pogody, choćby na ustanie opadów, po cichu na pług. Niestety. Trzeba było jednak ruszyć dalej. 30km dalej zaczęło się poprawiać. Uff. Kolejna sesja na rozgrzewkę! Zmarznięci jeździmy po stolicy Armeni w poszukiwaniu taniego schroniska czy hostelu, niestety - albo zajęte, albo poza naszym zasięgiem finansowym. W końcu, po 2h jazdy znajdujemy coś i wtedy... stwierdzamy, że jednak wolimy namiot ;) Głupie ale prawdziwe ;) Odjeżdżamy jakiś 40-50km od miasta, już po ciemku, dziurawą drogą. Potem zjeżdżamy jeszcze kolejne 4-5km w bok - na czuja w jakieś pola. Płoszymy kilka par "zakochanych", wbijamy się głęboko, głęboko w pole z mocnym postanowieniem, że jutro, w tak pustym, odległym od cywilizacji miejscu śpimy co najmniej do 9:00 Aha... Chcielibyśmy... Poranek: (zdjęcia odzwierciedla stan prawie wszystkiego co mieliśmy ze sobą - nawet aparat złapał trochę wody.... ;) - na szczęście przeżył to genialnie )
-
Zostały miejsca na 2 średniej wielkości motocykle (do 220kg) czyli jak nie patrzeć - w sam raz dla VStromów ;) W pytaniach bardzo często pojawia się pytanie o tamtejsze nawierzchnie, o drogi. Praktycznie, jeśli ktoś chce, to 95% trasy można przejechać dobrej jakości asfaltem. Jak widać - też jest klimatycznie, też jest pięknie, na pewno INACZEJ. Pozostałe 5% to drogi przypominające nasze szutrówki. Drogi stanowiące dojazdówki do atrakcji turystycznych (i nie tylko, mozna pojechać tak, że owe 5% zmieni się w 25% ). Omijając je, nie sposób zobaczyć wielu ciekawych miejsc. Drogi te są spokojnie do przejechania na oponach szosowych typu Tourance. Opona dualowa będzie tu tylko pomocą, na pewno nie przeszkodą. I na tej trudności cześć osób (ekipa ON) będzie chciała poprzestać. Kolejnym stopniem wtajemniczenia (ekipa OFF, bardziej liczna) są drogi piaskowe, tu już trzeba wykazać się opanowaniem motocykla, dobrą oponą. Szerokie, wąskie, mniej lub bardziej luźne ale jednak piaskowe. Jednak nie od dziś wiadomo, że przygoda zaczyna się tam, gdzie kończy się droga.... Na pewno ze swoją grupa będę chciał po takich terenach pośmigać ile tylko się da! A wygląda to tak: Po drodze czekać nas będą przeprawy promowe, te zmechanizowane, i te napędzane siła mięśni: To by było na tyle w temacie. Chętnych zapraszam do kontaktu na PW. Start 10.01.2015 Meta... i tu będą prawdopodobnie dwie grupy, jedna, mniej liczna wraca do "bazy" około 31.01.2015 (9kkm), druga - tydzień później: 07.02.2015r (10,5kkm). Do powyższego trzeba doliczyć około 18-36h na powrót do Polski (samolotami - zapewne 3 przesiadki), podobnie będzie trwał przylot. Postaram się wyszukać Wam takie bilety by trwało to jak najkrócej. Jest to po prostu kompromis czasu i ceny. Budżet bez zmian: 13kzł powinien wystarczyć na 3tygodniowy wyjazd, opcja +1 tydzień = + 1kzł. Kwota zawiera wszystkie wydatki, poza alkoholem itp. używkami, łapówkami itp. W połowie października będziemy organizowali kolejny już integracyjny weekend ( w centralnej Polsce) dla zdecydowanych. Cel: wiadomy - poznać się, pogadać, wspólnie pojeździć. Zapraszamy!
-
Sobota, 5 października 2013r. Dzień 25. Po ekscesach minionej nocy budzimy się późno. W głowach szumi więc start odkładamy do godzin południowych. Gdy w końcu ruszamy pakujemy się w jakieś remontowane drogi, jazda nam nie idzie. Jedziemy w kierunku przejścia granicznego z Armenią, prowadzi nas Garmin - niestety nie wiemy czy na otwarte (ruchu prawie nie ma), czy na właściwe... żaden z nas nie wpadł na pomysł by jakoś trasę ustalić. To chyba zasługa kaca. Na szczęście słonko pięknie świeci, delektujemy się jego promykami. Jest piękna, złoto-zielona jesień. Jest tak pięknie, że stajemy za co trzecim zakrętem, za co drugim wzniesieniem. Gruzję opuszczamy poza kolejnością wołani skinieniem ręki celnika. Miło. Procedura nie trwała dłużej niż 5 minut. Już w Armenii, tuż za granicą wymieniamy po 120$ w najbliższym kantorze i ruszamy dalej. No prawie, bowiem zaczepiają nas lokalesi zachęcając do zakupu ubezpieczenia, które ponoć jest wymagane. No ale przecież my wiemy lepiej, olewamy to i jedziemy dalej. Potem pożałujemy naszej decyzji... Droga kręta, zaczyna zapadać noc, mnie znów dopada trauma, znów marznę... FUCK. Klnę na wszystko dookoła, nawet szybka jazda nie mogę się rozgrzać bo i nawierzchnia marna, i zakrętów dużo a wśród tego jeszcze sporo maruderów w autach. Mkniemy więc z zawrotna prędkością 75-85km/h. Deszcz. Nie dośc , że marznę to jeszcze ... nosz (wiązanka). Ciemność. Gdzieś kontem oka przelatuje mi sklepik, zawracamy. Idę kupić coś na kolację lub na śniadanie jak nie będzie ochoty jeść teraz. Jestem taki wkurzony, że jedyna rzecz na jaką mam ochotę to zatopić się w cieplutkim śpiworku i spać, śnić o cieple... Humor nieco poprawia mi ekspedientka częstując cukierkami. Wracam po dwa pomidory. Dostaję za free. - Armenia pięknie się zaczyna - myślę sobie, odpalam jednocylindrowca, wbijam bieg i lecimy już dalej szukać noclegu. Jako, że jest ciemno, to do znalezienia czegokolwiek wyostrzam swój zmysł a do pomocy używam nawigacji. Tomasz trzyma się z tyłu, próbując nie nacisnąć mi na "odcisk" ;) 10km dalej znów dociera do mnie chłód nocy. Dość! Skręcam w pierwszą, w miarę wyglądającą ścieżkę. Wiedzie do góry, do góry i jeszcze do góry. Po 3 minutach jazdy wjeżdżamy w miejsce gdzie jest w miarę płasko, tyle, że wieje. - Zjedźmy może z 50-60m niżej, tam fajnie góry nas osłonią od wiatru - mówię - Będą tylko jaja jak w nocy spadnie deszcz - dodaję. Tak też robimy. Szybkie rozbicie namiotu , szybka kolacja i wskakujemy do namiotu. Tym razem wjeziemy już tylko jeden, mój. Grubo ponad połowę rzeczy zostawiliśmy w hostelu, w Tbilisi. Przed snem zgrywamy się z miejsca gdzie wjechaliśmy, zastanawiając się , kto w razie deszczu będzie miał większe szanse wyjechać stąd, ja, singlem na Shinko E705, czy Tomasz V2ką na Scoutach K60. My o deszczu a tym czasem rano:
-
Piątek, 4 października 2013r. Dzień 24. Dzień na zwiedzanie Tbilisi, pranie i przepakowanie przed startem do Armenii. Zostawiamy bowiem cześć gratów w hostelu i umawiamy się na odbiór tychże po około tygodniu. Tymczasem na mieście: Wieczorem mieliśmy zamiar położyć się wcześnie by ruszyć skoro świt. Mieliśmy...