-
Postów
256 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
Typ zawartości
Profile
Forum
Kalendarz
Treść opublikowana przez Neno
-
Ja motocykl kupiłem zalany półsyntetykiem, wymieniłem na syntetyk. 14kkm i wszystko gra, praktycznie bez zużycia oleju.
-
A widzisz, tego nie wiedziałem, myk z "przerywnikiem" bardzo fajny ;) No to działam dalej... Czas ucieka, rozglądamy się coraz bardziej panicznie w poszukiwaniu ustronnego miejsca. Przyczepia się do nas jeszcze tzw. my friend, grzeczny acz natarczywy. A, że pokaże nami miasto, knajpy, i to, i tamto. Chyba bardziej z potrzeby niż na odczepnego prosimy by wskazał nam wiadome miejsce - udajemy się tam prawie biegiem ;) No a potem... jakoś tak spędzamy czas razem do 1 w nocy, włóczymy się to tu, to tam, z baru do baru, z mostu na most. Na do widzenia koleś tłumaczy nam jak rano mamy trafić na dworzec by tym razem autobusem pojechać dale, w głąb Iranu. Oczywiście, jak by nie było okazuje się kolekcjonerem monet... :) Dostaje to co mamy w kieszeni i zadowolony oddala się w sobie tylko znanym kierunku. Efekt wieczornego włóczenia się po Isfahanie: W "hotelu" :) meldujemy się po 1, usypiamy po 2 a budziki ustawiamy na 5... może pranie wyschnie :D A my - wyspimy się w autobusie, oczywiście jesli na niego zdążymy ;)
-
To przez ograniczenia Forum ;) Mogę dodać post z maksymalnie 15 zdjęciami ;) O 11:15 mija doba, czyli będzie można dodać kolejny - już jest i czeka!
-
Brzuchy przestały burczeć więc ruszamy na miasto. Rano odwiedziliśmy kafejkę internetową i mamy zapisane +/- co możemy zobaczyć w tym mieście, co warto a czego nie - taki nasz internetowy przewodnik, trzeba sobie jakoś w życiu radzić... Zaliczamy więc spokojnie punkt po punkcie, pozujemy miejscowym do zdjęć. Pocztówek nie wysyłamy bo cena zaporowa a i poczty jakoś tez brak, odkładamy to na później. Można powiedzieć, że całe popołudnie spędzamy włócząc się wewnątrz lub po okolicy Meczetu Piątkowego. Za bardzo nie ma o czym pisać... wszędzie kasują za wstęp, nie małe zresztą pieniądze bo turysta z poza Iranu musi kupić 7 biletów (słownie: SIEDEM). Jeden taki bilet to 100.000 rial czyli na nasze złotówki to około 12zł. Niby niedużo ale w godzinę można zostać zmuszonym do zapłacenia kilku takich wejściówek, a za każdym "szlabanem" praktycznie to samo, do tego większość w remoncie. Krótko: jesteśmy delikatnie ale jednak zniesmaczeni. I tak właśnie delikatnie zniesmaczeni wylegujemy się leniwie obserwując miejscowych, którzy odwiedzają swoje zabytki dość licznie. Leżymy, leżymy aż do czasu gdy pewnie wszystkim znane burczenie w brzuszku każe wstać i rozejrzeć się... nie, nie za restauracją. Na gwałt potrzebne jest WC !! Pytamy, rozglądamy się - nikt nic nie wie, niczego takiego tu nie ma ... No cóż... będzie się działo - obiad był pyszny ale chyba nie za czysto podany ;)
-
Garść nowych informacji: - brak już miejsc w samochodzie, zostaje tylko opcja samolot - miejsca na motocykle jeszcze są - powstało już forum uczestników wyjazdu (dołączyć można po wpłacie zaliczki, bo jest to opcja wymiany informacji tylko pomiędzy uczestnikami wyjazdu - tak, by choć trochę się poznać) - raczej na 99% spadnie cena za sam lot, i to możliwe, że w okolice 500zł - jedzie z nami kolega, który opanował sztukę wyszukiwania tanich połączeń. Oczywiście pomoże. "Będę zaczynał szukanie lotów w połowie czerwca, z Katowic, Krakowa, Wrocławia do Marrakeszu, Agadiru (z tym ze do Agadiru są zawsze droższe ale jest i na to pomysł :P), wiec jeśli ktoś będzie chętny do lótow z tych miejsc to niech da znać (mogę też pomóc szukać z innych miast). Loty tanimi liniami z przesiadką lub dwoma (przeważnie całość przelotu trwa od 8 do 20 h w zależności jakie się połączenie wybierze). Cena przelotu nie powinna przekroczyć 500 pln z bagażem podręcznym - ale pewnie uda się taniej." . - znamy już w miarę dokładny termin: wylot w granicach 13-14.09, lot powrotny 4-6.10. O dokładnym terminie zadecydujecie Wy ( za pewne będzie to podyktowane pracą i cenami połączeń lotniczych) ja jestem elastyczny. - konkretny plan tego gdzie pojedziemy, co zobaczymy ustalimy na naszym forum jak zbierze się komplet.
-
Czwartek 26 września, dzień 16 Budzimy się na ławkach w parku. Niestety nie udało posapać się za długo, było tego raptem ze 3 kwadranse. W parku zaczął się cyrk jakiego do tej pory żaden z nas nie widział na oczy. Ludzie podzieleni w grupy, jeden "prowader" na jedną grupę i ćwiczą! Większość to emeryci ale dawało się widzieć również matki z dziećmi, kilku młodych mężczyzn. Sporo ludzi biega po parku, jeszcze więcej ćwiczy na specjalnych przyrządach, których tu nie brakuj. Jak by mi ktoś takie rzeczy o Iranie opowiedział, to bym nie uwierzył. Leżymy więc tak z godzinę, obserwując całe to zamieszanie, które miast ustępować narasta w siłę! Wstajemy. I... pierwsza osoba, która znalazła się koło nas od razu pyta jak może nam pomóc. Puki leżeliśmy - nikt nam nie przeszkadzał. Co za ludzie! Co za naród! Ale żeby nie było kolorowo to z szaletu miejskiego radzę korzystać tylko tym zdesperowanym ;) Isfahan to ponad 2 mln miasto, trzecie co do wielkości w Iranie. Park, w którym odpoczywamy mieści się co prawda prawie w centrum ale by coś zwiedzić, zobaczyć to, z czego tak naprawdę to miasto słynie musimy udać się do ścisłego centrum, z tym, że nie bardzo wiemy gdzie ono się znajduje. Brak mapy, przewodnika - mamy za swoje. Wyciągam więc nawigację, wbijam punkt i ruszamy. Za nami już 10km marszu, przed - podobno jeszcze ponad 10... Tymczasem po drodze do centrum: Przez chwilę nawet myślałem, że się zgubiliśmy, takie widoki w mieście wielkości naszej stolicy... w bezpośredniej bliskości centrum. nawigacja jednak każe iść dalej, więc idziemy. Słonko zaczyna grzać, w końcu chciało by się powiedzieć. Robimy się troszkę głodni, odwiedzamy więc jeden sklep, potem kolejny... lipa - wyboru prawie nie ma. Co oni tu jedzą ? Kończy się na słodyczach i butelce coli. Lądujemy w kolejnym parku, których jak się później okaże nie brakuje w Irańskich miastach, które zdają się być ulubionymi miejscami spotkań ludzi, niezależnie od pory dnia czy nocy. Czas zdaje się nam nie płynąć, podobnie jak miejscowi my również leżymy sobie w cieniu wsłuchani w dźwięk pracującej nieopodal fontanny. Cisza, spokój, zimna cola... żyć nie umierać. Za nami tego dnia jakieś 20km a dopiero doczłapaliśmy się do taniego hoteliku. Za całe 11$ spędzimy tu noc. Co prawda brak klimy, prysznic na końcu długiego, ciemnego korytarza ale co tam. Ważne, że jest! Robimy pranie, odświeżamy się i ruszamy w miasto - cel: pozwiedzać, najeść się, wysłać pocztówki :) Obiad zaliczony: cd. niebawem
-
W ramach odświeżenia tematu dodaję kilka zdjęć ( wkrótce więcej info na temat wyjazdu) :
-
Chyba trzeba ugiąć się pod naciskiem i przyspieszyć tempo pisania ;) Dłużej nie ma co pisać - nie chcę was zanudzać :D
-
Środa 25 września, dzień 15. O 3:30AM budzi nas dźwięk telefonu, budzika. Leci "Monday morning". Mamy 30 minut by się zebrać i dotrzeć do umówionego miejsca spotkania tyle, że nam się naprawdę nie chce... Jakoś mobilizujemy się lecz czas upływa na tyle, że nie zdążymy na 100%. Puszczam więc Tomasza przodem a ja zostaję, składam namiot i ruszam w pogoń. Na stację benzynową wbiegam z namiotem w ręku, nie było czasu przytroczyć go do plecaka. 4:06, silnik już pracuje. Rzucamy plecaki na pakę chińskiej ciężarówki, sami ładujemy się do szoferki i ruszamy. Kierunek Teheran! 2h później mamy za sobą niecałe 110km. Prędkość jazdy nie przekracza 75km/h a w dodatku kierowca na co główniejszych skrzyżowaniach biega do policjantów z jakimiś papierami i coś rejestruje. Niestety bariera językowa nie pozwala nam ustali co i po co. Tankowanie niewielkiej ilości paliwa trwa chyba z 30 minut: kolejki, bieganina z jakimiś kartami, kwitkami, gotówka... W końcu jednak ruszamy dalej. Zmieniają się widoki, zaczyna robić się ciepło. Droga idealna, dwupasmowa, o dobrej jakości nawierzchni, paliwo tanie - RAJ! Czas płynie wolno, równie wolno nakręcamy kilometry. Ogarnia nas senność, co chwilę przysypiamy. Czas urozmaica nam jedynie kierowca co jakiś czas zatrzymując się i kupując nam to herbatę, to chleb (ciepły, prosto z pieca - pycha!). W południe zatrzymujemy się na skromny obiad - chłopina znów nie pozwala nam zapłacić. Puszczamy więc go przodem do auta, udając, że chcemy coś załatwić jeszcze i kupujemy trochę przekąsek na drogę. Chociaż tyle możemy zrobić. Po obiadku zaczynamy dyskusję czy na pewno chcemy do Teheranu, przypominam, że kierowca wcale tam nie jedzie ale ma zamiar nadłożyć drogi i nas tam zawieźć. Ostatecznie dajemy mu się przekonać i jedziemy do podobno najczęściej odwiedzanego miasta w Iranie, perełki - Isfahan. "Nasza" ciężarówka: Pod Teheranem ruch wzrasta, a piękne krajobrazy ustępują początkowo miejsca polom uprawnym, sadom, by później te poddały się wielkim fabrykom, halom, magazynom. Widok przestał cieszyć oko. Mijamy Teheran, droga zwęża się w jedną nitkę, robi się korek. I tak praktycznie do zmroku. W miarę oddalania się od stolicy robi się luźniej, my zasypiamy a kierowca ciśnie dalej, jak nam tłumaczy da radę, robi to od lat. Gdzieś koło 1-2AM jesteśmy na przedmieściach Isfahanu, celu naszej podróży. My chcemy do centrum, kierowca też tam się udaje ale na razie chce się przespać, firmę do której jedzie z towarem otwierają bowiem o 6AM. Lądujemy więc na pace, rozkładamy maty, śpiwory i zasypiamy na rurkach. 3h później nasz driver budzi nas, uprzedza byśmy nie wystraszyli się, nie wypadli, bowiem on rusza.... :D Tak dojeżdżamy do centrum, do parku, gdzie kierowca pozbywa nas się w trybie błyskawicznym, każąc sen skończyć w pobliskim parku. - Nikt tu was nie ruszy - oznajmia i odjeżdża.... Jakoś nam się tu nie podoba... Pakujemy manatki i ruszamy przed siebie, za bardzo nawet nie wiem gdzie się podziać. Bez mapy, przewodnika, na szczęście z nawigacja - ruszamy na czuja w miasto. Godzinę później, na ławkach w parku - rozkładamy się wygodnie i usypiamy. Pamiątkowe foto: Dziś blisko 1200km.
-
Jeśli wyjazd wypali to mam wielka ochotę napisać relację on-line, wieczorem z namiotu ;) - tak by zainteresowani mogli dzień w dzień, przez daj Boże 3 tygodnie czuć się tak, jak by byli z nami. Powalczę!
-
Powolutku zaczynam snuć plany na przyszłość wychodząc z zimowej depresji Jak to wygląda... już tłumaczę. Szukam osób które przyłączą się do wspólnego wyjazdu do Maroka (Agadir) Dysponuję pojemnym, wygodnym, w miarę nowym autem z klimą, do którego spokojnie mogę zabrać 4 osoby + jedną zgrabną, niską kobietę Po prostu dla 5tej osoby jest nieco mało miejsca stąd takie wymagania W połowie drogi przez Europę mamy darmowy nocleg pod dachem z kolacją i śniadaniem + bezpieczny parking Nocleg u motocyklistów więc sami swoi Oczywiście w drodze powrotnej to samo. Jestem również otwarty na zboczenie z trasy i zwiedzenie czegoś po drodze w ramach rozrywki. Alkohol i impreza w samochodzie... jestem na tak Mam już doświadczenia z takimi przypadkami i o dziwo jedzie mi się lepiej Oczywiście ze względu na urlopy podejrzewam, że potencjalni chętni wybiorą jednak samolot - latają z Berlina, koszt ok 800zł (Agadir). Do Berlina dojazd np. Polskim Busem - koszt ok 100zł. Podane ceny - w obie strony. Wszystko zależy od szybkości podjętej decyzji i daty samego wyjazdu, długości jego trwania no i miejsca z którego startujecie. Inaczej będzie kosztował dojazd do Berlina ze Szczecina, inaczej z Tarnowa. Jest przyczepa która kilka motocykli pomieści... Koszt dojazdu do Agadiru uzależniony od ilości motocykli, wyładunek w Agadirze (odpadając więc Wam koszty promu - tym co lecą samolotem, dojazdu, noclegu, żarcia i autostradowej nudy a +/- zyskujecie 2 dni i trochę bieżnika na oponach, mowa oczywiście o trasie Tanger-Agadir - szybko licząc jest to około 800-1000zł). Koszty na miejscu... no to naprawdę zależy już tylko od Was i Waszej wyobraźni. Noclegi z kolacją i śniadaniem to koszt w przedziale 10-15 euro zależy od standardu ale w dużych miastach, szczególnie w Marakeszu trzeba się liczyć z nieco wyższymi stawkami. Paliwo: 1.1E za litr a ile km przejedziemy - to też zależy od Was, bądź też od nas bo ja też będę chciał mieć wpływ na to gdzie i jak będziemy podróżować. Jak razem, to razem Termin około 23 września (to termin idealny dla mnie) +/- 1-2 tygodnie, do uzgodnienia w grupie, podobnie jak i cała reszta. Można jechać dalej w jednej grupie, można się podzielić i każdy robi swoje. Sam okres na miejscu też do uzgodnienia w przedziale 2 lub 3 tygodnie, bowiem samoloty latają co tydzień, we wtorki. Ja startuję ok 5-6dni wcześniej z Waszymi maszynami lub z Wami i maszynami, jak wolicie GPS SPOT - będzie na pokładzie, to takie sprzęt dzięki któremu wasze rodziny, znajomi będą wiedziały gdzie akurat w danej chwili jesteście, czy stoicie, czy się przemieszczacie. Relacja - on-line z namiotu na naszym Forum. Kuchnia: do uzgodnienia Noclegi: ja preferuję namiot ale to też do uzgodnienia. Drogi: do ustalenia (ja sugeruję 50/50 i dobrą dualową oponę) Ogólnie jestem otwarty na Wasze pomysły - mnie tam ucieszy chyba wszystko, od rejsu w ocean na połów ryb, przez wycieczkę na wielbłądzie w głąb pustyni po wyjście w góry na dzień, dwa czy trzy. Nie chciałbym po prostu by nasz ewentualny wspólny wyjazd zakończył się gonitwą za planem, nabijaniem kilometrów. Nie sztuką jest przejechać przez kraj, sztuką jest go poczuć, zapamiętać. No właśnie... chciałbym się trochę pobawić (mam nadzieję, że z Waszą pomocą) w nagranie fajnego materiału filmowego z którego później kolega zmontował by nam jeśli nie film, to chociaż fajny klip. Na zdjęcia ode mnie też możecie liczyć ale i z jednym, i z drugim może to potrwać nawet miesiąc czy dwa... niestety na to potrzeba trochę czasu - szczególnie na film. Pytania : PW lub [email protected] Można też dzwonić : 603 203 7 zero zero Nie ma głupich pytań, mogą być tylko głupie odpowiedzi Kilka fotek z mojego wyjazdu do Maroka w roku 2011. Znów mnie tam ciągnie jak widzicie ;)
-
;) Miało być do sobotniej ale rodzina mnie nawiedziła na weekend... Także do dzisiejszej, do dzisiejszej Panowie. Iran niestety z buta, z plecakiem. Niestety albo stety bo nam się podobało!
-
Panowie, Panie... Postaram się dziś coś wrzucić, tak do obiadu, a do kolacji to już na pewno ;)
-
(...) Przygraniczny korek robi na nas niesamowite wrażenie. Nawet nie chcę wiedzieć jak długo czekają tu kierowcy aut. W koło żadnej toalety, lasku, górki... nic ! Tylko syf - pełno opakowań itp śmieci. Omijamy to powolutku lewym pasem, jedziemy ostrożnie bojąc się by nic z pomiędzy aut nie wpadło nam pod koła. Wieje, niesamowicie wieje! Granica turecka - szybko i sprawnie. Nie spędzamy tu więcej niż 30 minut a i to wszystko przez opieszałość urzędników, bo ten sobie gdzieś poszedł, a ten chciał sobie z kimś pogadać. Na szczęście zupełnie nam się nie spieszy i przyjmujemy to na klatę, mamy zresztą o czym dyskutować. Głównie o tym czy nas wpuszczą, czy nie ;) Mnie zawracają, Tomasz ma stać i czekać. Wysyłają mnie na "prześwietlenie" a w zasadzie nie mnie a motocykl. Dojeżdżam spokojnie na miejsce, kierowcy ciężarówek z uśmiechem na ustach machają bym ich ominął i ustawił się jako pierwszy w kolejce. Uff... w innym wypadku zastała by nas noc. Po 10 minutach motocykl umieszczam w hangarze i czekam. Skaner przejeżdża i już mogę jechać dalej, bez kwitków, bez niczego. Dziwne. No ale jak każą, to jadę ;) Zielona, masywna brama, za nią uzbrojony człowiek. Zamknięta. Trzeba czekać. Ustawiamy się grzecznie w kolejce. Po kwadransie jesteśmy już na terytorium Iranu. Motocyklami nikt się nie interesuje, szybka kontrola dokumentów, pytanie czy nic nie przemycamy i przemiły celnik prowadzi nas do okienka gdzie stemplują nam paszporty. Serce raduje mi się, normalnie nie wieże! Udało się! Radość ma trwała jeszcze 15 sekund bowiem przemiły celnik prowadzi nas do stoliczka w zatłoczonym acz dużym pomieszczeniu gdzie z ust kolejnego urzędnika pada magiczne Carnet de Passage.... Noszzzz kur**, wiedziałem, wiedziałem... To kara za zbyt wczesną radość. No cóż było robić - udajemy głupków, którzy pierwszy raz słyszą o czymś takim: - No przecież nasi znajomi byli tu 3mce temu i wjechali bez, więc my tez możemy, prawda? - Nie, nie możecie -No ale oni wjechali -Oj na pewno nie, bez tego dokumentu się nie da - Wjechali, naprawdę. Zapłacili 100$ i wjechali. Panowi patrzą na siebie ale chyba za dużo świadków... - Już dobrze nie pamiętam 100, może 150 - jakoś tak - mówię. - Nie da się, naprawdę - nie możemy wam pomóc. I zaczynają się godzinne pertraktacje, a że może tylko 24h tranzyt do Armenii z kaucją w wysokości 3000$, a może to, a może tamto... W końcu decydujemy się na coś, co zaproponował nam nasz przyjaciel, nasza pogodynka w jednym - Mirek. Za podobno grosze zostawiamy nasze motocykle na parkingu celnym. A ileż to zachodu... kolejna godzina ucieka. Gdzieś tak po 3, może nawet 4h jeżdżenia tam i z powrotem, wypisaniu sterty dokumentów, opłaceniu tego i owego - opuszczamy granicę. Zmierzcha. Silny wiatr roznosi piasek po pustym chodniku, po chodniku którym z wypchanymi po brzegi plecakami idzie dwóch... motocyklistów. Idziemy, idziemy a obok nas taksówki, które trąbią na nas, zapraszając tym samym do środka. My jednak twardo stawiamy, że Iran robimy za 100$ i kasy na takie wygody jak TAXI nie ma i nie będzie ;) Kierowcy nie dają jednak za wygraną. Odchodzi jeden, pojawia się następny a kolejka tych, którym trzeb odmówić jest długa, naprawdę długa. Po 10tym ja już pękam ze śmiechu, Tomasz jeszcze trzyma fason. Cena zbita już do śmiesznej wartości ale my pozostajemy twardzi. 3km dalej, w centrum miasta robimy zakupy, wykorzystując fakt, że jeszcze coś jest otwarte. Jest dobrze, jest tanio. Kolejne 3km za nami, uff, w końcu jesteśmy za miastem, na wylotówce. Kciuk w górę i zabawa znów się zaczyna. TAXI, prywatne auta – każdy chce nas podwieźć jednak każdy chce za to zielone. Zabawa trwa tak przez ponad godzinę i w końcu się poddajemy. Z naszej 100$ puli tracimy po 2.5 i za 5$ banknot lądujemy jakieś 40km dalej. Znów w centrum miasta – tym razem o dźwięcznej nazwie Maku. Ileż to miasto miało kilometrów... do końca nie daliśmy rady dojść ale zacznijmy może od początku. Wysadzają nas w centrum. Rzut oka na navi i już wiemy gdzie się kierować. Ruszamy. Cel jest jeden: wyjść na rogatki i złapać stopa. Tylko kto nam się w nocy zatrzyma ? Idziemu tak i idziemy, kilometr za kilometrem, dziękujemy taksówce za taksówką za chęć podwiezienia. Kurs do Tabriz, oddalonego o ponad 250km kosztować by nas miał poniżej 100$ ale... „to wszystko co mamy” ;) Idziemy więc dalej. Nagle zatrzymuje się jakiś młody jegomość, oczywiście nikt z nich nie mówi po angielsku i przekonująco namawia nas do tego, byśmy wsiedli do auta. Nie wiemy dlaczego ale dajemy się skusić... I to był błąd ;) Chyba źle go zrozumieliśmy. Koleś wiezie nas do hotelu... niestety wraca do centrum, kilka kilometrów... Jedyny plus całej tej sytuacji to to, że właściciel mówi po angielsku i oznajmi nam ,że może nas przenocować za prawie „wszystko co mamy” bo i tak dziś z Maku się nie wydostaniemy, no chyba, że TAXI. Autobusy ruszają jutro. My nie wyjedziemy? My? Oburzamy się , wracamy do drogi głównej, obieramy kierunek południe i chyba z 30minut maszerujemy do punktu z którego zabrał nas koleś... śmiejemy się sami z siebie. Ciekawe co jeszcze czeka nas tego dnia, wieczoru, tej nocy.... Idziemy, za nami już grube kilometry, zagadują nas ludzie, oczywiście w swoim ojczystym języku więc kończy się na kilku mimikach i rozchodzimy się, każdy w swoim kierunku, my na południe, oni z reguły na północ. W końcu na rondzie zatrzymuje się ciężarówka, wyskakuje z niej Irańczyk i zagaduje do nas, słabym ale jednak angielskim. Tłumaczy nam o kulturze „jazdy na stopa” o tym, że takie coś tu nie funkcjonuje, i szkoda naszego czasu. Pyta gdzie chcemy jechać, więc odpowiadamy mu, że najchętniej to do Teheranu. Co prawda tam nie jedzie ale co tam, podrzuci nas! Pokazuje nam gdzie mamy się zjawić jutro o 4 AM i zostawia nas. Hmm... zaczynamy więc szukać miejsca, gdzie by tu przenocować... pod mostem jeszcze nie spaliśmy, w parku też nie ale jakoś tak niebezpiecznie się w tych miejscach czujemy, pełno tez szkieł i ogólny syf, nie, nie jest dobrze – ruszamy dalej. 2km dalej mamy dość, wbijamy w jakiś wybudowany a jeszcze nie skończony budynek, wchodzimy na pierwsze piętro i po krótkiej kłótni czy śpimy w namiocie czy bez usypiamy. Oczywiście w namiocie ;) Zdjęcie słabe bo i aparat wiekowy. Ale pamiątka jest! Rano wbijamy się do ciężarówki i ruszamy po przygodę. Eh... to był czas, piękny czas! Oczywiście nim dotarliśmy w umówione miejsce... ale o tym w kolejnym odcinku ;)
-
24 września, 15 dzień Do granicy z Iranem zostało nam niespełna 200km, boimy się jej - nie mamy bowiem CdP, niby komuś się tam udało wjechać i bez niego ale niepewność pozostaje. Obawa jest na tyle duża, że aż nam się wstawać nie chce. Wmawiamy sobie, że a to droga musi przeschnąć, że namioty, śpiwory... Leżąc tak sobie ustalamy górną granicę "opłaty wjazdowej", rozważamy też różne opcje co zrobimy gdy myto będzie za wysokie... Robimy dosłownie wszystko by walka na granicy poczekała. Poranne śniadanie, toaleta też zdają się trwać wieki: W końcu rozkojarzeni ruszamy przed siebie. Nie wiem o czym każdy z nas myśli ale... ładujemy się pod prąd, na dwupasmówce! Jedziemy tak z 6-8km. Kupa znaków, kamieni, barierek chyba mnie, jako pilota zmyliła dając do zrozumienia, że ten pas jest nówka sztuka, że jeszcze wyłączony z ruchu, nie oddany jeszcze do użytku. Tomasz z tyłu też chyba za wiele nie myśli bo nie reaguje, jedzie za mną jak cień. Na początku nikt na nas nie zważał, my prawy pasem, oni lewym ale po 2-3 klaksonie dociera do mnie, że pora się ewakuować. Przez rów rozdzielający drogę szybkiego ruchu wracamy "na swoje". Załoga stop! Trzeba otrzeźwieć. Godzinkę później, po lewej stronie drogi, naszą uwagę przykuwa znana sylwetka - to obiekt naszych marzeń - Ararat. Niestety, nie tym razem, na razie musi nam wystarczyć krótka sesja zdjęciowa z dołu. Mimo, że góra osnuta chmurami to budzi w nas pożądanie, wygląda tak, jakby zapraszała nas do siebie. Innym razem "maleńka". Mając na uwadze, że motocyklami do Iranu możemy nie wjechać zaczynamy szukać jakiejś kafejki internetowej. Ostatnia szansa by dać znać rodzinie, znajomym, że żyjemy. Kafejkę znajdujemy w miarę szybko, przy głównej arterii jest tego bowiem bez liku, podobnie jak barów, sklepów. Motocykle zaparkowane, my już pod drzwiami ale... no właśnie... miała być przygoda. Zawracamy się na pięcie, wskakujemy na motocykle i jedziemy szukać netu "u lokalesów". Kilkaset metrów za miastem zjeżdżamy po prostu na stację benzynowa gdzie bratamy się z pracownikami, szefem i wbijamy na net i czaj ( z rosyjska: herbata). Siedzimy tak już godzinę, wymieniamy się muzyką, zdjęciami, robimy sobie szereg ujęć pamiątkowych, oglądamy nawet wesele właściciela tego biznesu (czy tam jego brata - podobni jacyś a nie mogliśmy się dogadać czy to on czy nie :) ) na którym grała chyba jakaś słynna gwiazda, bo strasznie się tym chwalił ;) Kolejne litry przelanej herbaty i dostajemy zaproszenie na obiad. No w końcu... ;) Obok stacji benzynowej znajduje się bowiem dość duża firma, zatrudniająca podobno około 300osób. I chyba tylko dlatego ta stacja benzynowa jeszcze się trzyma bowiem lokalni wiadomo skąd maja paliwo - z oddalonego o kilkanaście km Iranu. No może nie wszyscy, ale to przecież nie jedyna stacja w mieście. A firma raczej na przemyconym paliwie nie pociągnie, wiadomo - koparki, spycharki, masa ciężarówek. I właśnie mechanikiem tychże okazuje się Musa, człowiek, który na stacji benzynowej spędza całe dnie, bowiem jak nam mówi, do dyspozycji ma być 7 dni w tygodniu, 365 dni w roku ale pracuje tylko wtedy, gdy coś się zepsuje. Czasem pracuje 2 dni w tygodniu, czasem 4, a czasem na robotę czeka po 2-3tygodnie. Kiedyś wyprowadzał na szczyt Araratu turystów ale porzucił to zajęcie, to, podobno jest bardziej opłacalne, a już na pewno pewne, bo turyści raz byli, raz nie. Zasiadamy razem do stołu i na chwilę milkniemy bowiem strawa - palce lizać! Po wszystkim wracamy na stację benzynową, znów rozsiadamy się wygodnie na kanapie, kolejna herbata, i kolejna. Z nudów już chyba, bo tematy do rozmów się skończyły, a nam nadal nie spieszno na granicę (fajnie nam tu) właściciel wyciąga broń. Krótką i długą. Wchodzą akurat klienci... popatrzyli niepewnie, zapłacili i wyszli szybciutko ;) Czas na sesję! Zaczyna robić się późno, benzyny nie kupimy, bo za miedzą tania - kupujemy więc chociaż napój na drogę, serdecznie się żegnamy i obiecujemy, ze w razie jak będziemy tędy wracali to zajedziemy, opowiemy co i jak. Droga do granicy - szeroka na dwa pasy, zajmujemy obydwa bowiem wieje tak, że trudno na jednym się utrzymać. 18km przed granicą zaczyna się kolejka.... cdn.
-
23 września - dzień 14 Jakoś nam nie spieszno z opuszczeniem gościnnej wioski. Kończymy powoli śniadanie, wszystko to co zostało i coś ekstra dostajemy na drogę ale ... nic za darmo! Tomasz wymachiwał jeszcze przed wyjściem w góry fajnym nożem, takim fajnym, że wbił się on w pamięć Szefa, a Szef jak to Szef - lubi gadżety ;) Stwierdził, że będzie dobrze leżał w dłoni jego syna... Rambo, Rambo - podniecał się na jego widok ! No trudno, jakoś przeżyjemy - zostały nam przecież jeszcze Leathermany ;) Ruszamy dość późno, koło południa - czekamy bowiem pierwszych promieni słonka. Niestety przebijają się one przez ciężkie deszczowe chmury, co nie wróży nam nic dobrego. I jeszcze ten ziąb - 8-11*C, wiatr dopełniają czary goryczy. Godzinę później dopada nas taka ulewa, że odechciewa nam się wszystkiego, no może poza jedzeniem. Dieta serowo-chlebowo-herbaciana nie należy do najwykwintniejszych ;) No, może gdyby ser nie był tak wściekle słony, a pieczywo takie... jakieś inne. Lądujemy więc na stacji benzynowej, tankujemy motocykle, suszymy się, zjadamy rybkę na obiad, internet, ładowanie elektroniki itp. sprawy. Zegar pokazuje, że upłynęły już 2h - nam się wydaje, że najwyżej kwadrans. Przestaje padać, wychodzi słońce! Trzeba to wykorzystać i dokręcić jeszcze kilka km. Ubieramy się szybko i startujemy. 50km później szukamy już miejsca do rozbicia namiotu, mimo, że godzina jeszcze młoda. Sprawdziliśmy sobie na stacji pogodę i wiemy, że dalej nie ma się gdzie pchać - im bliżej granicy z Iranem, tym bardziej leje. Rano ma być piękna pogoda - trzeba to przetrzymać, przeczekać. Zjeżdżamy w boczną drogę, z niej na podwyższenie na polu - tu nas nie zaleje. Namiot kończymy rozstawiać już w deszczu. Masakra! Mapki: Tymczasem rano:
-
Dzięki! Fotki robione z kamery sportowej i starego (8lat) pełnoklatkowego lustra z zoomem. Do tego naprawdę nie potrzeba super sprzętu. Dobry kucharz i na ognisku przyrządzi coś mega ;)
-
Do wioski wracamy razem z dwójką pasterzy i stadem owiec. Poznają nas oczywiście. Pasterze, nie owce ;) Wraz z resztą mieszkańców wioski spotykamy się przy motocyklach, pod daszkiem - pada... Wyciągamy nasz namiot - cały mokry... wszędzie pełno błota ale co zrobić. Rozkładamy go, wybieramy sobie jakieś płaskie miejsce gdzie nie stoi jeszcze woda i tam mamy zamiar przenocować. Mężczyźni stojący w koło obserwują nas cały czas, nie wiedzą co z nami zrobić a i wydaje się jak by namiot pierwszy raz na oczy widzieli. Szefa nie ma a widać, że bez niego nie potrafią podjąć żadnej decyzji. Już prawie wchodzimy do namiotu gdy jeden z nich jednak stwierdza, że nie, że tu nie będziemy spali... 10minut później, na drugim końcu wioseczki : Najedzeni do syta, po wypiciu chyba litra herbaty w końcu udajemy się spać. Dostajemy materace - takie grube, chyba z 30cm. Cieszymy się jak dzieci bo to nasz pierwszy nocleg w łóżku, pod dachem od 2 tygodni. Ledwo udaje nam się wejść pod nakrycie, ledwo zmrużyliśmy oko a do pokoju wpada Mesim (szef wioski). Coś tam krzyczy, dość niegrzecznie karze nam się wynosić, macha rękoma, pogania nas byśmy szybciej się ubierali, w pospiechu zbiera nasze rzeczy! Jest wyraźnie podirytowany sytuacją. Właściciel domu z synem stoją pod ściana, głowy spuszczone - zupełnie jak by czekali na rozstrzelanie. Robi nam się smutno, żal chłopaków - tak wspaniale nas ugościli. Żegnamy się grzecznie, dziękując za gościnę - specjalnie dla nas napalili w piecu, odpalili piecyk elektryczny, wszystko po to byśmy mogli wysuszyć siebie, plecaki, sprzęt i odzież. Teraz już wiemy dlaczego tak długo czekali by nas zaprosić do siebie - najwyraźniej nie mają do tego prawa. Jest 22.30, leje deszcz, zimno - średnio nam się chce wynosić z wioski. Ale co zrobić. Szefo każe ładować nam się do auta, bagaże lądują w bagażniku. Wiezie nas pod dom i już uśmiechnięty zaprasza w swoje progi... Oddychamy z ulgą. Średnio fajnie w takich warunkach, gdzieś wysoko w górach szukać miejsca pod namiot... Siadamy w znanym już sobie pomieszczeniu, Mesim odpala papierosa i "rozmawiamy" ;) My mamy już dość, on dopiero się rozkręca. Znów kolacja, znów litry herbaty. W myślach zastanawiam się tylko czy nasze pęcherze wytrzymają do rana bo za drzwiami śpią kobiety i nie za bardzo chyba nam wypada po nocy... ;) Wytrzymujemy tak jeszcze z godzinę potem razem umawiamy się, że czas dać mu znać, że jesteśmy "lekko" zmęczeni. Mesim reaguje natychmiast - minutę później mamy już w pokoju materace do spania, dwie minuty później gasi nam światło i żegna się grzecznie. Zadziwieni całą tą sytuacją usypiamy spokojnie w oczekiwaniu co też ciekawego przyniesie nam kolejny dzień. Zdaje się bowiem, że zaczyna robić się ciekawie, zaczyna się przygoda! Dobranoc!
-
22 września, 13-ty, raczej mało dla nas szczęśliwy dzień. Wstajemy bardzo wcześnie bowiem prognozy pogody jakie otrzymaliśmy dnia poprzedniego zwiastują nam jako taka pogodę tylko do południa. Niestety silny wiatr chyba nieco szybciej przygonił ku nam deszczowe chmury. Mimo, że zimno jak diabli, postanawiamy jednak spróbować. Wieje tak, że do namiotu na wszelki wypadek wrzucamy kilka dużych kamieni byśmy mieli do czego wracać. Większość rzeczy zostawiamy w namiocie, zabieram tylko to co niezbędne - w zasadzie to tylko płyny i prowiant, aparat, kamerę, nawigację i SPOTa. Nawigacja... po raz kolejny 62ka daje ciała i zaczyna się sama wyłączać, na domiar złego wzięliśmy za mało baterii a na takim zimnie wiadomo jak to wygląda - kicha ;( W nocy sypnęło troszkę śniegiem, dobrze, że tylko troszkę bo takiego scenariusza nie zakładaliśmy i raki zostawiliśmy na dole, przy motocyklach. Chmury napływają coraz szybciej, widoczność zaczyna spadać a wiatr wzmaga się jeszcze bardziej. A my zapomnieliśmy rękawic... amatorka pełna gębą :D W takich warunkach docieramy na 3850m n.p.m. i niestety musimy podjąć decyzję co dalej. Nie widać już nic, szlaku nie ma, bo i nigdy go tu nie było od samego dołu idziemy bowiem kierując się tylko własnymi zmysłami - sami wybieramy sobie drogę, raz lepszą, raz gorszą ale nie ważne - ważne, że do góry. Map też nie ma bo podobno wojsko zabrania, nawigacja wykłada się co chwilę i to wszystko jeszcze byśmy jakoś próbowali pokonać ale za plecami rozszalała się burza z piorunami. Niby jest w dole, niby daleko ale wiatr jakoś tak pechowo wieje właśnie z tamtej strony. Debata trwała z 15 minut, decyzja o powrocie zapadła ale niestety, już za późno. Nie ma szans na zejście do namiotu przed burzą, w dodatku namiot stoi sobie sam, na otwartej przestrzeni - jak nic jest to zagrożenie. Wyłączamy elektronikę, odrzucamy plecaki (cholera wie co tam w nich jest, może tez coś przyciąga pioruny). Jedyne co pracuje co jakiś czas to kamerka... nie mogliśmy sobie darować uwiecznienia tych chwil - "jak to udupiliśmy". Wciśnięci gdzieś między skały, chowamy się przed wiatrem, zimnem, przed kulkami lodu sypiącymi się z nieba, przed piorunami... Na szczęście, po około 30-40minutach grozy burza omija nas. Niestety widoczność spada na tyle, że do namiotu wracamy na oślep. Do góry nie było sensu iść, choć zostało nam do szczytu około 200m przewyższenia. Ładujemy się w cieplutkie śpiwory i próbujemy doprowadzić nasze organizmy do normalnej temperatury. Trochę to trwa zanim skostniałe dłonie nabiorą temperatury. Zajadając suchy obiad naradzamy się co dalej. Czekać - szkoda trochę bo poprawa pogody dopiero za 3-4 dni a i to nic pewnego. Iść do góry - za duże ryzyko, zwłaszcza, że nic nie widać no i nigdy nie wiadomo kiedy wróci burza. Decyzja może być tylko jedna - poddajemy się. Pakujemy majdan bowiem chcemy jeszcze przed nocą dotrzeć do wioski. W dół na ogół idzie się 3x szybciej, dodatkowo motywacja zejścia w bezpieczne i z pewnością cieplejsze miejsce będzie nam tylko pomagała. Niestety nie mamy całego śladu z podejścia bowiem wtedy również Garmin strajkował - na szczęście sa jakieś jego szczątki i to wg nich obieramy nasz kurs. Musimy wspomagać się elektronika bo nic nie widać. Poniżej linii chmur jesteśmy dopiero 1 1/2h później, teraz będzie można zwiększyć tempo marszu, bo raz, że coś w końcu widać a dwa, że przestało w końcu padać. No i jest już cieplej! W wiosce meldujemy się już po zmroku, szefa nie ma i za bardzo nie wiemy co mamy robić...
-
Rzut oka na malutki wyświetlacz mojej nawigacji mówi wszystko, za chwilę skończy nam się droga, byle jaka ale droga. W głowie przebiega mi myśl, a może by tak spróbować dalej, wyżej, po bezdrożach. Może uda się spotkać pasterzy i zostawić tam nasze rumaki pod opiekę... Rzut oka w lusterku, Tomasz walczy, dzielnie ale jednak walczy. Nie ma szans. Wjeżdżamy do wioski - raczej takiej bez nazwy. Pusto. Rozglądamy się uważnie i ruszamy do przodu, w jej głąb. Gdzieś tylko zza rogu, co chwilę widzimy jak chowa się jakaś głowa, ktoś ucieka. Zero bydła, psów, ludzi... - Pewnie wszyscy wyszli na pole, na pastwiska, w góry - myślę sobie. Stajemy na środku wioski i czekamy, w końcu chyba ktoś powinien do nas wyjść. Mija minuta, może dwie i faktycznie ktoś idzie. Sam. Za nim chowa się kilkoro dzieci, dwójka dość blisko, reszta trzyma się dalej. Wygląda jak by te bliżej były jego a reszta innych, za pewne nieobecnych mieszkańców. Wychodzę ku niemu na przeciw, kilka kroków, tak by nie czuł się onieśmielony. Uścisk dłoni i zaczyna się machanie rękoma. No bo jak inaczej się porozumieć ? Jednym ruchem ręki wyjaśniam co tu robimy, Tomasz pomaga wskazując w tym samym kierunku. Mesim okazuję się być "szefem" wioski i w przeciwieństwie do reszty doskonale rozumie po co tu przyjechaliśmy. Trzyma tu wszystko w garści, zarządza chyba tym wszystkim. Mieszka tu kilka rodzin, które trzymają się w kupie, poza rodziną szefcia - jego dzieci jakoś tak oddzielnie, na uboczu, bliżej ojca. Powoli zaczynają się pojawiać kobiety, które chyba wszystkie siedziały w domu Mesima, u jego żony. W zasadzie to nawet nie wiemy, która to, bo ani nam jej nie przedstawił, ani nie wyróżnia się strojem. Zresztą...inna kultura i wolałem za bardzo wzrokiem po niewiastach nie biegać, by nikogo nie urazić. Mesim przestawia swoje auto i każe nam wjeżdżać motocyklami pod jego wiatkę, twierdzi, że będą bezpieczne. Tak też czynimy - na migi tłumaczymy, że się przebierzemy, przepakujemy, wrzucimy plecaki na plecy i już nas tu nie ma ;) Gawiedź obserwuje wszystko z odległości metra, starsi stoją dalej, kobiety również. Przepakowani jesteśmy...teraz należało by się przebrać, pytanie tylko czy wypada ? ;) Główkujemy, coś tam do siebie gadamy, sytuacja co najmniej niezręczna no ale cóż... spodnie w dół i jazda ;) Zero reakcji – patrzą dalej. Widocznie to normalne... Kilka minut później, niemal na siłę lądujemy w pokoju gościnnym "Bosa". Ten dumnie się rozsiada, przy nim kuca jego syn a najmłodsza córka przycupnięta blisko wejścia podaje co chwilę herbatę, donosi pieczywo, ser, oliwki. W kącie na pięknie zdobionej podstawie leży, równie pięknie obłożona księga, mniemam, że Koran. Na ścianach portrety dorosłych już synów, tylko jeden z nich został w wiosce, reszta wyprowadziła się do miasta. Oglądamy wnętrze, uczymy się nawzajem słówek w naszych ojczystych językach – w zasadzie w 4, Mesim jest ciekawy wymowy po polski i angielsku, my po turecku i kurdyjsku. Część słów bowiem zdecydowanie różni się w tych językach. Kiedy tylko odstawimy pustą szklaneczkę na tacę natychmiast dziewczynka podrywa się i napełnia ja a Mesim podsuwa ją bliżej, ku nam. I tak płynie nam czas - herbata za herbatą, ja piję normalnie, Tomasz próbuje w lokalny sposób – wkłada pod język kostkę cukru i popija gorzką herbatą, sącząc tak by kostka cukru się roztopiła. Mało wygodne, mało ekonomiczne ale ciekawe rozwiązanie. Takie inne, jak zresztą wszystko tutaj. Od ludzi, ich kultury, spędzania czasu czy marzeń aż po gościnność... Owocem owej, poza przyjęciem czym chata bogata, jest chyba z 3-4kg dodatkowego ładunku – dostajemy bowiem prowiant w góry. Super! Jeszcze kilka pamiątkowych zdjęć na których szefu prezentuje swoje owce, swoją wioskę i możemy ruszać w góry. W końcu zaczyna się nasz sen, sen bardzo krótki jak się niebawem okaże ale po kolei... Mesim ma nawet widok na góry! Tradycyjnie już mapki:
-
21 września, dzień 12. Nie wiem jak na tej "płaskiej" powierzchni się wyspaliśmy ale udało się! Po raz kolejny nie ma czasu na śniadanie, wciągamy tylko brzoskwinie, które z lubością pałaszujemy wtedy, kiedy tylko jest na to okazja... te akurat kupiliśmy chwile przed snem. Z higieny osobistej czasu wystarcza na umycie zębów i płaskacza w pysk by się obudzić i nie wyglebić na tej stromiźnie. Musi wystarczyć. Nie będziemy przecież wybrzydzać. Kilka zdjęć na pamiątkę, kontrola namiotu czy nie podziurawiony od tej wieczornej strzelaniny, czy paliwo jeszcze jest w motocyklach i można ruszać. Sakwy całe, kufry też bez dziur. Można ruszać. Czujemy już bliskość góry, podniecenie rośnie z minuty na minutę, nie możemy już usiedzieć na miejscu. Jeszcze tylko chwil kilka na programowanie nawigacji... i można by ruszać, można by... Biegnę jeszcze kilkadziesiąt metrów do góry by utrwalić całą scenerię w nieco szerszym kadrze. Czuć chłód, czuć powiew rześkiego, górskiego powietrza. Jesteśmy na wysokości 1645m n.p.m. temperatura - delikatnie powyżej 5*C. Delikatnie... Czy ja już mówiłem, że można ruszać ? Mówiłem, ach tak - więc ruszamy! Już na asfalcie kontrola bagażu, czy nic nie wypadło na wertepach, strat mamy już wystarczająco dużo, kolejne zdjęcia i w duszy krzyczę: - Przygodo, nadchodzimy! Kilka kilometrów za Patos opuszczamy drogę D965 i kierujemy się w góry, przez pierwsze 3km mamy nawet asfalt! Na jego końcu znajdujemy małą wioskę a w niej sklepik. Uznajemy (słusznie), że dalej już nie będzie takich wygód i czas zakupić coś czym najadł się już z pewnością Pan Ktoś, Pan, który poczęstował się naszą własnością. Batoniki, ciasteczka i pepsi na poprawę nastroju w ciężkich chwilach. Bo w górach jedni marzą o schabowym, inni o piwie a ja o napojach gazowanych. Nie wiem jak Wy ale ja ze znajomymi w górach to głównie o jedzeniu rozmawiamy... ;) Licytujemy się leżąc co kto by zjadł... i tak zazwyczaj mija nam czas ;) Właściciel sklepu, widownia proszą o wspólne zdjęcia - nie odmawiamy ;) Upychamy to wszystko na motocykle i ruszamy jak najwyżej się da, jak najbliżej Suphan Dagi, obaj zastanawiając się, kto to wszystko będzie targał na plecach. Dojeżdżamy na 2360m n.p.m. Wyżej nie ma już drogi, nie ma szlaku, tabliczek z czasami przejść, nie ma infrastruktury. Jest za to surowe, niezdeptane piękno gór. Z pewnością jest też przygoda. Ruszamy po nią. Podekscytowanie rośnie tak, że nawet Tomasz ze swoimi długimi nogami nie potrafi mnie zgubić, dzielnie dotrzymuję mu kroku, i nie tylko do pierwszego pikniku ale do końca, do biwaku. Czasem brakuj tchu i obaj nie wiemy czy to wpływ zmęczenia, wysokości czy może widoków jakie otaczają nas dookoła, gdzie okiem sięgnąć: Robimy tylko jeden odpoczynek, szkoda bowiem czasu - trzeba dotrzeć jak najwyżej by mieć możliwość zrobić ostatnie podejście i zejście jednego dnia. Musimy też pamiętać, że za kilka godzin zajdzie przecież słonko a my musimy znaleźć kawałek płaskiej powierzchni pod namiot. Pogoda wymarzona! Tego dnia, a w zasadzie popołudnia robimy blisko 1200m przewyższenia. To sporo bo brak nam aklimatyzacji a plecaki ważą więcej niż byśmy chcieli - zabraliśmy bowiem zapasy na kilka dni, w razie jeśli mielibyśmy z przyczyn pogodowych czy innych, wywołanych siła wyższą, spędzić tam nieco więcej czasu niż planujemy. Namiot rozbijamy na wysokości około 3540m n.pm. jemy pyszną kolację z lokalnych produktów i wspominamy naszych gospodarzy, Kurdów... Zmęczeni usypiamy szybko. Śpimy trzymając kciuki by pogoda wytrzymała jeszcze ten jeden dzień. Prognoza wysłana od Mirka przewiduje, że będzie ok ale tylko do południa, trzeba więc podnieść się skoro świt i ruszyć w górę. Wzmaga się wiatr, odczuwalnie spada temperatura. Jeszcze przed zapadnięciem totalnych ciemności widzimy jak boczne ścianki namiotu zaczynają się dotykać - śpimy bowiem w nieosłoniętym terenie - można by rzec "na grani". Nie wróży to najlepiej... A wracając do naszych gospodarzy, do motocykli...
-
Za nami 200km, czas ruszać dalej, Jezioro van wzywa, a przy nim magiczne szczyty w tym ten "nasz", z czwórka z przodu, drugi co do wysokości szczyt w Turcji, Suphan Dagi - 4053m n.p.m. Oczywiście znów jadę sam, pewnie za karę, że marudzę ze zdjęciami. Potem muszę zasuwając wściekłym tempem a Tomasz leci sobie lajtowo oszczędzając paliwko... ale i tak pod dystrybutorem to ja mam uśmiech od ucha do ucha! A straty odrabiałem na takich odcinkach: Na zakrętach też dawałem z siebie wszystko! 150km dalej znów napełniamy nasze zbiorniki, ubieramy coś od deszczu bo wiszące chmury nie wróża nic dobrego. Ubieramy to dużo powiedziane, ubiera Tomasz, mi niewiele zostało po kradzieży a kupić nic się do tej pory nie udało... Godzinę później muszę odpalić na nowo SPOTa, nawigację - tak nas zlało, pioruny tak strzelały, że cała elektronika się powyłączała. MP3 zalane - trzeba wysuszyć, o sobie już nawet nie wspominam, bo nie wypada. jedyne co warto wspomnieć, to darłem się z bólu jak oszalały ciskany kulkami grady sypiącymi się z nieba. jak by ktoś mnie szpilkami kłuł, nie pomogło, że zwolniłem do 30km/h - raz z bólu, dwa, że na tyle pozawalała widoczność... Życie jest piękneeee - pomyślałem ;) Po zmierzchu temperatura spada poniżej zera, mokre ciuchy potęgują tylko uczucie zimna i jest już pewne, że tego dnia znów nie dojedziemy tam gdzie planowaliśmy. Z przydrożnego "kranika" tankujemy naszą 5L butelkę wodą, robimy drobne zakupy i ruszamy w poszukiwaniu noclegu. W ciemnościach pomagają nam w tym nawigacja i doskonałe doświetlenie pobocza przez SuperMini świecące z pokładu EnJoya. Wybieramy bezbłędnie wjazd, odjeżdżamy od wioski jakieś 2-3km, dodatkowo oddziel nas od niej rzeka, więc nikt nas na skróty nie odwiedzi, jeśli już to będą musieli dojechać tu drogą. Z pewnością nas jednak dostrzegli, bo po ciemku szukanie płaskiego odcinka w górach trwa chwile. Do końca płasko nie jest ale nam się podoba. Parkujemy motocykle, rozstawiamy namiot i chcemy zabrać się do kolacja ale odpuszczamy ten temat. gasimy szybko czołówki bo z wioski na dole słychać liczne strzały. Do dziś nie wiemy czy strzelali sobie na wiwat, czy może do nas... pewnie z takiej odległości nic by nam nie mogli zrobić ale na wszelki wypadek prysznic robimy sobie w pospiechu i czym prędzej tulimy się do Matki Ziemii i usypiamy. Motocyklom przebieg powiększył się o ponad 510km.
-
Czas skończyć ostatni opisywany dzień. Obiecane zaległe fotki: Znów odnajdujemy się z Tomaszem ale tylko na chwilę... odjeżdżam, zatrzymuję się tak by trzasnąć mu fotkę i kolejny raz spotkamy się na rozwidleniu dróg. Kolejna przełęcz: Jest ciepło, bardzo! 25*C rozpieszcza nas przed czymś potwornym, przed czymś co czeka na nas późnym popołudniem. Dojeżdżam niespiesznie do skrzyżowania, w cieniu czeka na mnie śpiący Tomasz. ustalamy, że nie tracimy czasu, zjeżdżamy do wioski, tankujemy i wracamy z powrotem na nasza trasę. Trzeba tu uważać z tankowaniami bo to pierwsza stacja benzynowa na tej trasie od morza, około 120km odcinka a stacja na która zjeżdżamy też nie leży przy samej trasie jaką obraliśmy! Kolejna też nie zapowiada się zbyt szybko. Na stacji w Ispir spotykamy parkę na KTM, chyba 990, z którego cieknie paliwo po zatankowaniu. Litr, może dwa... właściciel tylko się uśmiecha, że to norma jak za dużo się naleje...a ja przeliczam to od razu na przejechane kilometry...było by tego ponad może nawet 50! Taki już jestem, nie lubię jak coś się marnuje. Tomasz chyba tez miał wyraźną ochotę przystawić butelkę do wężyka :D Co te 8,30zł/litr robi z człowieka...
-
Powinniśmy byli zacząć od tego ale... jak zaczynaliśmy to klipu jeszcze nie było. Za to teraz już jest. Zapraszamy.
-
Tomasz już dawno odjechał w nieznane, pewnie śpi gdzieś sobie a ja - jak to ja, z aparatem w jednej dłoni, z kamerą w drugiej. Gdy tylko wypatrzę ciekawą scenerię, gdy tylko się zatrzymam, dogania mnie deszczowa chmura. I tak w kółko. Jadę - sucho, stoję - kropi. W końcu odbijam trochę w bok i mijamy się raz na zawsze z moim prześladowcą. Uff! Dojeżdżam do opuszczonej osady pasterskiej, gospodarze chyba poszli na inne pastwisko, zaglądam więc nieśmiało do środka : Widoki z tej osady przecudne... mam nadzieję, że Tomasz ma równie piękne i kolorowe sny :D Wróćmy jednak do osady: Czas się zbierać, nie chcę denerwować zbytnio kolegi... Ujeżdżam jakieś 2km i niestety - czas na kolejną sesję. To jest jak magnes, przyciąga i nie daje jechać dalej. Sorry Bathory ;)