Skocz do zawartości

MGH - sierpniowy wyjazd na MRU


Hubert
 Udostępnij

Rekomendowane odpowiedzi

ale czekam na część czwartą opowieści' date=' którą chcę dołączyć do zestawu - dla potomności.[/quote']

 

No tak, teraz wychodzi, że wszystko przeze mnie :evil:

Chciałbym tylko zaznaczyć, że jak na razie spłodziłem blisko 20 stron maszynopisu :)

Dzięki, Mirek, za korektę. Już sie poprawiłem.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...

No to z tradycyjną prośbą o ewentualną korektę. Część ostatnią (powrót) postaram się umieścić najpóźniej w poniedziałek :D

 

Dzień czwarty, niedziela, 14 sierpnia 2005 r. – Twierdza Kostrzyn

Poranna pobudka weszła nam już w krew. Jakoś tak nie za bardzo chce nam się robić śniadanie, więc zapada decyzja, aby podjechać na małe conieco do pobliskiego hotelu z czynną o tej porze restauracją. Trochę mało czasu, ale trudno – może wreszcie wypiję poranną kawę. Mirek zwraca nam tylko uwagę, że cytując reżysera z Vabank II – „kruca bomba mało casu...” O 10.30 powinniśmy być już w Kostrzynie, a to kawałek drogi. Defetysta jeden! Co? My nie zdążymy????

Jako, że długa droga przed nami, rezygnuję z dżinsów i zakładam pełną zbroję (po podziemiach MRU w skórach chodziłoby się dość średnio, więc przez dwa dni dżinsy rządziły). Odpalamy maszyny i po chwili jesteśmy już w hotelu. Niestety o sprawności obsługi to tam chyba tylko czytano w podręcznikach, ale jakoś na sferę działań praktycznych im się to nie przełożyło. Na jajecznicę i kilka kawałków chleba z serem z filiżanką kawy do kompletu musieliśmy trochę poczekać. A cena, jak za obiad...

Przeszkody pokonane, przynajmniej przez niektórych. Spóźnienie Aker iMar95 bezskutecznie czarują kobietę za ladą, aby wrzuciła nabrała trochę prędkości. Ja już zjadłem, co moje i idę się przewietrzyć. Po chwili słyszę, a następnie widzę Gutka Miro_Na. Parkuje maszynę obok mojej i coś z zapałem kombinuje przy silniku. Do stojącego na parkingu Citroena C5 na niemieckich blachach (któremu zresztą zablokowaliśmy wyjazd) podchodzi na oko 70 – letni mężczyzna i zaczyna się przyglądać wysiłkom Mirka. Po chwili odzywa się do mnie z szacunkiem – Guzzi... Kapitalist! Odpowiedziałem z wdziękiem po angielsku, że być musi, bo tylko bogaczy stać na Moto Guzzi. Pokiwał ze zrozumieniem głową i pomachał nam i wrócił do hotelu.

Chwilowa niedyspozycja Gutka została albo minęła, albo też została zlekceważona. Po stwierdzeniu, że wszystkie pasibrzuchy już się najadły, ruszyliśmy do Kostrzyna przez Skwierzynę. Droga bardzo ładna, świeży asfalt, który natychmiast sprowokował część z nas do wygonienia pająków z tłumików. Jedziemy sprawnie koło tych 110 km/h. Tuż przed Kostrzynem zatrzymujemy się, aby Mirek mógł wykonać kontrolny telefon do przewodnika, potwierdzający nasze niedługie przybycie na miejsce spotkania. Po 10 minutach jesteśmy już na miejscu. Witamy się z przewodnikiem, którym okazał się bardzo sympatyczny Pan w wieku około 60 lat. Na widok naszych motocykli uśmiechnął się zawadiacko, wspominając, że w młodości też zajeżdżał jakieś Junaki i inne WSK-i. Zamawiamy kawę i przewodnik rozpoczyna wykład o historii twierdzy Kostrzyn.

Samo miasto liczy sobie koło 800 lat, gdyż prawa miejskie otrzymało w połowie XIII wieku. Najciekawszym jednak jego zabytkiem (a właściwie pozostałością po nim) jest twierdza bastionowa z XVI wieku (przebudowywana) i pozostałości po znajdującym się w jej wnętrzu Starym Mieście. Ustalamy, że zaczynamy zwiedzanie od schronu amunicyjnego koło Czarnowa, niedaleko drogi na Skwierzynę. Przewodnika bierze na kanapę Aker, a Aga przytula się do Mallutkiego (szczęściarz jeden :D)

Ruszamy, by po kilku kilometrach zatrzymać się przy wieży widokowej. Cześć z nas zostaje na ochotnika przy maszynach (towarzysząc przymusowemu ochotnikowi Zbychowi). Do schronu amunicyjnego zostało nam do przejścia jakieś 100 metrów. Schron ceglany, jednoizbowy, w środku widać ślady walki młodzieży z rzeczywistością, prowadzonej za pomocą strzykawek niekoniecznie jednorazowego użytku. Wchodzimy więc do środka ostrożnie, uważając, aby przypadkiem nie wejść na jakieś bakteriologiczne niewypały. Na suficie wapienne nacieki. Nie ma co marudzić, trzeba spadać. Wracamy do maszyn i decydujemy się wejść na wieżę widokową, z której rozpościerał się przepiękny widok na Park Narodowy Ujścia Warty – istne ptasie królestwo. Włazimy już z Akerem prawie na szczyt, a tu nagle ciszę niedzielnego południa przerwał dochodzący z ziemi okrzyk Agi: „Aker! Nie skacz! Wyjdę za Ciebie!”. Nie wiem, jaki był cel tego okrzyku, ale Aker mało nie zwalił się ze schodów :D.

Co było do pooglądania, to obejrzeliśmy i przyszła pora zejścia na dół i i ruszenia dalej. Jak zwykle z Malluttkim i Mirkiem trochę zamarudziliśmy i podeszliśmy ostatni. Nic to – jakoś te Shadowki i inne stwory dojdziemy. Pogoniliśmy trochę sprzęty i metodą „pierwszy trzymający grypę wskazuje drogę pozostałym” pomknęliśmy za resztą.

Pod fort w Czarnowie trzeba było podjechać kawałek polną drogą – właściwie wyżłobionymi w trawie koleinami. A że było mokro, to nasze szosowe opony nie zapewniały nam najlepszego trzymania. Tylko Hun był w swoim żywiole. Nagle kolumna - STOP!!!! Shadowka Akera z przewodnikiem na kanapie stwierdziła, ze sprawdzi, jak to się jeździ po takich koleinach na boku i stanęła w poprzek ścieżki. Całe szczęście obyło się bez strat w sile żywej – ucierpiała tylko duma Akera i osłona tłumika. Krótka ocena sytuacji, szybkie przemieszczenie się pod sam fort i próba naprawy uszkodzenia, co jednak musiało poczekać do powroty do domu.

Wchodzimy do fortu. Budowla typu koszarowego . W środku trzeba było uważać na niezasypane studnie. Upadek z wysokości kilkunastu metrów raczej na zdrowie nikomu by nie wyszedł. Obchodzimy cały fort, przeciskając się nie za szerokimi korytarzami, których wysokość też raczej nie była dostosowana do postury przedstawicieli współczesnej jazdy polskiej. Oglądamy otwory strzelnicze z zachowanymi fragmentami mocowań dział. Po pół godzinie wracamy do maszyn, budząc chyba Zbycha, który, podczas naszej nieobecności, nie przejmując się niczym, założył kask na głowę, po czym wygodnie rozłożył się na trawie. Powoli wyjeżdżamy na utwardzoną drogę. Przewodnik, nauczony doświadczeniem, przezornie stwierdził, że on wsiądzie dopiero, jak dobujamy się do asfaltu i dziarsko podrałował kawałek na piechotę.

Wreszcie asfalt. Obieramy kurs na fort Żabice – kolejny z pierścienia twierdzy Kostrzyn. Dojazd do niego jest nieco lepszy, więc odwijamy manetki i po chwili znowu zsiadamy z naszych rumaków – tym razem podjechaliśmy pod sam fort. Procedura już opracowana – grupa mniej zainteresowana fortyfikacjami robi za pilnowaczy, reszta poszła zdobywać fortecę. Idziemy wzdłuż skarp zapewniających atakującym dodatkowe wrażenia w przypadku, gdyby zdecydowali się wpaść z wizytą niezapowiedziani. Wtedy spadali z kilku metrów i natychmiast dostawali się pod ogień krzyżowy prowadzony z obu skarp i kaponiery. W środku budowli podobnie, jak w poprzednim forcie – wąskie korytarze, tylko nie tak dawno ktoś wpadł na pomysł osmołowania wszystkich ścian do wysokości lamperii – czy miało to służyc zabezpieczeniu ścian, czy też była nadwyżka smoły na magazynie – trudno obecnie powiedzieć.

Koniec zwiedzania – czas zajechać do Kostrzyna. Kilkanaście minut i parkujemy przy centrum handlowym położonym przy Starym Mieście. Czeka na nas Przemek. Zostawiamy maszyny i idziemy na długi spacer.

Wiele słyszałem o kostrzyńskich Termopilach, czy też Pompejach, ale to, co zobaczyłem, zrobiło na mnie bardzo przygnębiające wrażenie. Dziwnie się czułem idąc po resztkach ulic miasta, którego już nie ma, a od którego pochodzi moje nazwisko – jakbym chodził po ruinach ojcowizny...

Kostrzyn został zburzony w ponad 90% podczas forsowania Odry przez Armię Czerwoną. Weszliśmy na teren, na którym zachowały się tylko zarysy ulic i pozostałości po fundamentach budynków. Gruz uprzątnięto dopiero w latach 90-tych, dzięki czemu niektóre założenia architektoniczne miasta stały się czytelne. Przewodnik ostrzega, żeby nie chodzić po ruinach – w dalszym ciągu mogą być niebezpieczne. W niektórych miejscach duże tablice ostrzegawcze na ogrodzeniu sugerują, że akcja rozminowywania terenu chyba się jeszcze nie zakończyła.

To po lewej to miejsce, gdzie przed wojną jeździł tramwaj – teraz tylko trochę podkładów. Przed nami plac, przy którym stal ratusz – plac się zgadza – wszędzie pustka, ale ratusz, to trzeba sobie wyobrazić. Skręcamy w lewo, aby dojść do Bramy Chyżańskiej, stanowiącej wjazd do twierdzy od południa. Była pierwotnie jednoprzelotowa, z czasem przerobiono ja na dwuprzelotową, a obecnie, zburzona, nie stanowi żadnej przeszkody. Wchodzimy na most prowadzący przez rawelin na stały ląd. Zatrzymujemy się, robimy zdjęcia, przewodnik opowiada historię twierdzy i zwraca uwagę na fosę – przy niskim stanie wody można ciągle dostrzec bielące się na dnie kości ludzkie, spoczywające tam od 1945 roku... zwykle wesoły nastrój gdzieś ulatuje...

Idziemy dalej – bastion Filip, z którego można oglądać niemieckie słupy graniczne stojące po drugiej stronie Odry, następnie podchodzimy pod bastion Brandenburgia i widzimy już resztki zamku, wystające z ziemi na wysokość 1 metra. Po środku zamku stoi maszt, na którym powiewa polska flaga – tylko dlaczego taka wypłowiała, a sam maszt powinien być odnowiony, bo farba pamięta chyba jeszcze okres wojny jaruzelsko – polskiej. Robimy sobie z Malluttkim zdjęcia przy polskim słupie granicznych, aby dogonić grupę przy bastionie Król, z którego roztacza się widok na most graniczny. Sam bastion jest obecnie cmentarzem krasnojarmieńców poległych przy zajmowaniu Kostrzyna. Ci, których udało się rozpoznać, leżą od frontu – reszta na tyłach – to się chyba nazywa sprawiedliwość społeczna by USSR ...

Schodzimy z muru bastionu i wchodzimy pod bramę z zachowaną resztką trakcji tramwajowej i wymalowaną nazwą przystanku. Tuż obok krzaki zarosły dom, w którym urodził się admirał Alfred von Tirpitz – twórca potęgi Hochseeflotte przed I wojną światową. Miejsce to obecnie cel pielgrzymek narybku oficerskiego Bundesmarine. Dla nich von Tirpitz to jak Nelson dla Royal Navy, czy też Unrug dla Polskiej Marynarki Wojennej – symbol jej powstania i dumy.

Powoli wracamy. Po lewek dom rzeźnika – zachowały się resztki łazienki z terakotą. Na ziemi leży pocisk od Mausera, a może Mosina – mocno skorodowany kawałek metalu wyglądający jak cień swej śmiercionośnej siły sprzed 60 lat. Wystrzelony wówczas chyba nie doszedł celu i czekał na swoje odkrycie przez jednego z nas. Wracamy do motocykli – czekają już na nas Bodzio, Piotrek i Dobek. Krótkie przywitanie i jedziemy dalej. Tym razem do schronu koszarowego, który został niedawno całkiem przypadkiem odkryty przez rolnika, który orał pole i nagle połamał sobie lemiesze. Zatrzymujemy się na bocznej drodze przy jakimś drzewie. Nigdy byśmy nie wpadli na to, ze 20 metrów od nas może siedzieć kompania Landswehry. Schron całkowicie przysypany ziemią, aby wejść, trzeba się mocno schylić. Wybudowano go na przełomie XIX i XX wieku. Na ścianie odnajduję mały wydrapany napis „O.H. 1917” – wrażenie, niczym na bunkrze pod Mławą – podpis człowieka, który spędził w tym miejscu wiele ciężkich chwil sprawia, że wydarzenia sprzed kilkudziesięciu lat wydają się być bardzo bliskie.

Schron ma ciekawą konstrukcję. W środku wstawiono niedemontowalny szalunek stalowy w kształcie połowy rury, składany na zatrzaski, zalano go następnie betonem i obmurowano cegłą. Na stali brak śladów rdzy, za to są wyraźne ślady złodziei – szabrowników, którym udało się nawet rozebrać miejscami to, co Niemcy zaprojektowali jako nierozbieralne. Powojenne metody rozwalania takich s.!&^# synów na miejscu nie były chyba takie złe.

Jedziemy dalej. Po drodze do fortu artyleryjskiego Sarbinowo mijamy błonie, na których odbywał się kilka dni wcześniej Przystanek Woodstock (swoją drogą Owsiak miał chyba problemy z geografią w szkle – Woodstock nad Odrą – zaśmiali się Indianie i uciekli do lasu... ale w końcu nie matura, lecz chęć szczera...). Istne pobojowisko, walające się wszędzie tony śmieci, w tym strzykawek... coś mi w tym wszystkim nie gra, ale może zaczynam się już starzeć.

Podjeżdżamy pod fort artyleryjski Sarbinowo. Nagle powietrze przeszywa ryk wściekłego dwusuwa. Zza zakręty wypada dwóch małolatów na rozpadającej się ETZ 150, i zaczyna się popisywać szalejąc po forcie. Młodość ma swoje prawa, ale jazgot robili niesamowity. Nie zwracamy na nich uwagi, więc szybko się znudzili i mogliśmy skoncentrować się na zwiedzaniu. Fort ceglany, kilkupoziomowy. Na dole magazyny amunicji, do których prowadziły szyby – znowu trzeba było uważać pod nogi. W trawie widać zamocowanie bloczka do wytaczania dział. W jednym ze skrzydeł zarwany strop robi niesamowite wrażenie – boczne schody prowadzą donikąd, a idąca dołem grupa, wchodząc w korytarz, robu wrażenie, jakby przepadała w piekielnych czeluściach. Strzelam szybko zdjęcie, mając nadzieję, że coś z tego wyjdzie.

Kończymy powoli zwiedzanie. Wracamy do maszyn, ale w tym momencie pojawia się grupka kilku mężczyzn – prowadzi ich kolega naszego przewodnika. Po serdecznym przywitaniu opowiada nam historię o Rolandzie Garossie (tym od kortów), który w kostrzyńskich fortach spędzał okres niewoli podczas I wojny światowej.

Ruszamy. Chcieliśmy jeszcze wpaść na pobliski poniemiecki poligon saperski, na którym stoją kopie filarów polskich przedwojennych mostów, służące niemieckim żołnierzom do ćwiczenia niweczenia wysiłków naszych saperów mających na celu sparaliżowanie linii komunikacyjnych przez wysadzanie przepraw, ale zrobiło się zbyt późno. Przewodnik miał być z nami do 14.00, a tu już wybiła 16.00, a z imprezą rodzinną, na którą się śpieszył, nie chcieli poczekać. Umawiamy się zatem w ten sposób, że ja, Mirek i Aker odwieziemy przewodnika, a reszta pogna do pobliskiej knajpki przy drodze do Międzyrzecza, a my do nich szybko dobijemy.

Wjeżdżamy z powrotem do miasta i po krótkim kluczeniu bocznymi uliczkami wjeżdżamy w osiedle. Następuje chwila pożegnania z Panem Pawłem Rychterskim, który dokonał rzeczy wręcz niemożliwej. Myśleliśmy, że Pan Tadeusz z pierwszego dnia na MRU będzie niedoścignionym wzorem, ale Pan Paweł na pewno go doścignął, a niektórzy twierdzą, że był jeszcze bardziej niesamowity. Naprawdę mieliśmy duże szczęście do przewodników i przypadkowo (lub też nieprzypadkowo) spotkanych ludzi – okazali nam wiele serdeczności. Możemy powiedzieć tylko tyle: dziękujemy Wam wszystkim za okazane serce i obiecujemy rewanż, jak tylko przyjedziecie na Mazowsze.

Pożegnanie było serdeczne i myślę, że też pozostawiliśmy po sobie dobre wrażenie, bo naszywkę MGH na pewno :). Jedziemy dołączyć do reszty. Pierwszy jedzie Mirek, potem ja, grupę pościgową zamyka Aker. Że też te stare Gutki mają tyle wigoru w sobie... Mirek dolewa mu bovitalu do benzyny, czy też szprycuje viagrą? W każdym bądź razie muszę się starać, aby za Mirkiem nadążyć. W lusterku widzę, ze Aker chyba znowu zamyka oponę, czego nie mógł nam na Mazurach darować :) Lepiej zatem dać w palnik, żeby nie słyszeć jego marudzenia :crossy:. Wpadamy na rynek do Lubniewic (?) tuż po reszcie. Chyba nawet wszyscy nie zdążyli zsiąść z rumaków. Zasiadamy przy stole i czekamy na obsługę, co trochę trwa. Nic to, czas nam się nie dłuży, jako, że pogawędka była bardzo miła. Cisze na rynku zakłóca dźwięk porządnego czterosuwowego singla i po chwili zza rogu wyłania się Junak z młodzianem w długim płaszczu. Objechał rynek i zniknął.

Pojawia się obiad oraz kilka motocykli prowadzonych przez znanego nam już Junaka. A więc był zwiad, a teraz nadciągnęły siły główne :). Kończymy papu i idziemy się przywitać z chłopakami. Dowiedziawszy się od zwiadowcy, że jakiś pluton zmotoryzowany zawładnął miejscowością, przyjechali obejrzeć nasze sprzęty. Niestety, ich radość popsuła konieczność naprawy jednej z ich maszyn, więc zamiast się integrować musieli trochę wybrudzić się smarem. Pogadaliśmy trochę, czekając, aż grupa łakomczuchów wszamie lody, kiedy zawyły kolejne silniki – to z kolei grupa miejscowych klonów Rossiego na nowiutkich Yamahach R1 wjechała na rynek robiąc czyniąc hałas niczym startujący prom kosmiczny. My jednak mogliśmy liczyć na Dobka, który przebił ich wszystkich – jak on odpalił, to wszystkie szyby w okolicznych kamienicach zaczęły się zastanawiać, czy nie nawiązać bliższej znajomości z brukiem, a chłopcy, uznając się za pokonanych, pokornie zajęli należne im miejsce po drugiej stronie rynku :)

Zaczęło robić się szarawo. Grupa „ścigantów” pod przewodnictwem Grega stwierdziła, ze poleci sobie główną drogą, a reszta tempem spacerowym ruszyła bocznymi drogami do Międzyrzecza. Gdy dojechaliśmy robiło się już ciemno. Szybko stwierdziliśmy, że zostały jeszcze zapasy płynów niezamarzających udaliśmy się ponownie do knajpy „U Akera”. O przewagach na polu integracji przemilczę, w każdym bądź razie pamiętam długą rozmowę z Przemkiem na temat walorów obronnych i turystycznych MRU i sposobach ich obecnego wykorzystania. Co było potem, to już inna historia. :)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

A może być trochę wcześniej ;)

Jak zwykle z prośbą o korektę, gdyby mi się coś pomerdało :flesje:

 

 

Dzień piąty, poniedziałek 15 sierpnia – Powrót

Wstać, albo nie wstać, oto było pytanie...

Wstać raźno, acz powoli to najlepsze rozwiązanie

 

Po rozstrzygnięciu tych egzystencjalnych rozterek zbieramy powoli zwoje zmęczone doczesne oblicza, aby stojąc przed lustrem móc z nadzieją na udzielenie odpowiedzi zadać sobie pytanie: kim jest ten facet i czego ode mnie chce? Prysznic przynosi pewne ukojenie i zaczynamy nerwowo rozglądać się za czymś do wszamania. Tradycyjnie idziemy z Hunem do sklepu, w którym, niestety, nie chcą z nami gadać, gdyż z uwagi na święto postanowili otworzyć nieco później. Cóż było robić – spacer nie jest taki zły. Za pół godziny meldujemy się z powrotem i dostępujemy zaszczytu możliwości zakupu podstawowych produktów spożywczych, z którymi wracamy do domku. Zaczynamy śniadanie w coraz lepszych humorach, które poprawiły nam się jeszcze bardziej, gdy przyszedł Malluttki, cierpiący na wyraźny syndrom dnia następnego (tudzież poprzedniego, zależy jak rozpatrywać), którego twarz po pierwszym kęsie kanapki zaczynała przypominać poetę w wersji romantycznej, któremu za miliony cierpieć przyszło. Niestety, wzgardziwszy naszym towarzystwem zdążył tylko powiedzieć, iż nie rości sobie praw do przypadającego mu udziału we wspólnym posiłku i pobiegł zadzwonić do Szczecina przez biały telefon. Cóż, zostało więcej dla nas :crossy:

Po śniadaniu, w wyraźnie lepszych humorach zaczęliśmy przygotowywać się do wyjazdu. Szybkie pakowanie maneli, smarowanie łańcuchów i byliśmy gotowi, podśmiewając się tylko z cierpiącego Malluttkiego, że jeżeli czuje się tak, jak wygląda to będziemy mieli częste postoje przy stacjach benzynowych, przy których w porzucona w pośpiechu będzie spoczywała jego XJ-ta. Ustaliliśmy, że Aker poczeka na Mar95 i razem wrócą sobie spokojnie w tempie chopperowym, my ruszymy zaraz bocznymi drogami i spotkamy się z Gregiem w Gnieźnie na obiedzie (jako, ze FJR-a Grega wyraźnie nie przepadała za prędkościami z jakimi my chcieliśmy się poruszać).

Pewien niepokój zaczął okazywać Piocho, w którego XJ-cie wskaźnik poziomu oleju był zdecydowanie za blisko dolnej granicy. Po krótkiej naradzie (zobaczymy, może gdzieś na stacji kupimy olej) przystąpiliśmy do rytuału pożegnań, co łatwo nam nie przyszło. Niedźwiedzie strzelone przy akompaniamencie solennych zapewnień, że niedługo znowu musimy się spotkać i przyszło ruszać.

Najpierw pobliska stacja benzynowa Orlenu – oleju nie ma. Powtórnie sprawdzamy stan i okazuje się, ze maszyna musiała wcześniej stać na jakiejś nierówności, gdyż teraz wskaźnik pokazywał, że do minimum trochę jednak zostało. Gdy tak dyskutowaliśmy, podjechała na stację FJ 1200 z Sir Prykiem w precli. Pogadaliśmy sobie chwilę w przyjacielskiej atmosferze, a następnie ruszyliśmy każdy w swoją stronę.

Zdecydowaliśmy się dolecieć do trasy poznańskiej drogą przez Kalsko. Jadę pierwszy, potem Hun, Piocho, na końcu tradycyjnie Malluttki, Początkowo wszystko szło nam całkiem dobrze, jednak zapomnieliśmy, że 15 sierpnia to jednak 15 sierpnia – wpakowaliśmy się na procesję w sanktuarium maryjnym i przyszło nam trochę odstać w korku. Policja jednak dość sprawnie kierowała ruchem i w sumie tak dużo czasu nie straciliśmy. Rozpędzamy się znowu, wyprzedzając jakieś katamarany, z których część pamiętała chyba jeszcze wczesnego Gierka, tylko, że wtedy jeździła po RFN. Nagle widzę w lusterku szybko zbliżającego się Malluttkiego. No tak, pewnie spotkamy się na najbliższej stacji, zdążyłem tylko pomyśleć, kiedy zielona strzała przemknęła koło mnie, ale nie. Po wyprzedzeniu zaczyna zwalniać, więc coś nie tak – zatrzymujemy się. Okazało się, że Piochowi taśma mocująca bagaż obluzowała się i zaczęła majtać się niepokojąco blisko koła motocykla. Poprawiamy mocowanie torby, walimy z gwinta mineralną i ruszamy dalej. Po kilku minutach jesteśmy już na poznańskiej. Ruch nie za duży, więc właściwie można było zapiąć tempomaty i równo pomykać na wschód. Chcąc ominąć Poznań, w Pniewach skręciliśmy na Szamotuły. Droga gorsza, ale przynajmniej nie tak prosta i coś się działo – jakieś zakręty, ciągniki, które nie pozwalały nam zasnąć za kierownicą . )

Szamotuły, oborniki, Murowana Goślina, następnie skręt w prawo i po kilkudziesięciu kilometrach zatrzymaliśmy się w Gnieźnie, aby zatelefonować do Grega. Okazało się, że też już był – szybkie objaśnienie, gdzie się spotykamy i po 5 minutach schodzimy już z maszyn przy zajeździe przy drodze na Bydgoszcz. Zamawiamy obiad – skuszeni opowieściami Grega o przewagach miejscowej kuchni. No i faktycznie – zupa cebulowa zrobiona tak, że to, co proponuje u dawnego Fukiera Magda Gessler to chyba szkolne wprawki. Po prostu miodzio. Drugie też mniamnuśne. Kończymy szamanko i znowu przychodzi nam się żegnać z Luckiem i Gregiem, którzy pomknęli do Gdańska. Tymczasem my polecieliśmy na Strzelno, w którym chciałem się zatrzymać i pokazać chłopakom swastyki na romańskiej rotundzie z X wieku (oryginalne, żeby nie było). Ale zaczęło robić się powoli późnawo, więc pomknęliśmy dalej. Kruszwica, Włocławek, zaczyna się robić tłoczno – w końcu zbliżamy się do Warszawy w dzień kończący długi weekend. Ale nie po to mamy jednośladu, aby wlec się za blondynkami w Matizach. Redukcja i kolumna samochodów pozostaje daleko za nami. Jeszcze tylko krótki postój relaksacyjny, Płock i już jesteśmy w Wyszogrodzie. Tam pożegnanie z Hunem, który odbił na Sochaczew. My dalej do szosy gdańskiej. Po chwili jesteśmy już na dwupasmówce. W Nowym Dworze salwa klaksonów i Malluttki z Piochem odbijają na Nowy Dwór, aby wjechać do Warszawy od strony Jabłonnej. My ze Zbychem dalej gdańską. Zaczyna się robić coraz gęściej. Szybkie tankowanie na przydrożnej stacji i ustalamy, że jedziemy dalej przez Warszawę i żegnamy się w Starej Miłosnej – ja skręcam na osiedle do domu, a Zbycho pomyka do Siedlec. Zapraszam Zbycha do siebie na kawę, ale wykręca się argumentem, że wczesna pora to już nie jest.

Ruszamy. Sporo przed Łomiankami zaczyna się korkować. My na pobocze, potem między samochodami i powoli do przodu. Tablica „Warszawa” – ja już się czuję prawie jak w domu. Wisłostrada, Trasa Łazienkowska, Ostrobramska, Płowiecka, odwijamy trochę manetkę na Trakcie Brzeskim. Po chwili jesteśmy już w Starej Miłosnej. Żegnam się ze Zbychem, który, uwolniony od ciężaru towarzyszenia mi, znika mi błyskawicznie z oczu. Jeszcze kilometr po osiedlu i gaszę silnik pod domem. Jest 19.00. Zdejmuję kask. Czuję się bardzo zmęczony, ale zarazem szczęśliwy, a gdybym nie miał uszu, to bym się chyba uśmiechał na okrągło. Żona nawet nie usłyszała, że przyjechałem, więc korzystam z domofonu. Otwiera się garaż, zdejmuję kurtkę i oddaję ją żonie. Następnie odpinam kufry i wprowadzam maszynę do środka. Na dziś mam dość. Prysznic, potem zimny browar i odmeldowanie się na forum, że szczęśliwie wróciłem. Wieczorem orientuję się, że mam SMS – to Hun potwierdza, że też szczęśliwie dojechał.

Aker z Mar95 dotarli koło północy, odstawiając po drodze jakiś skrót, którym za bardzo chwalić się jednak nie chcą :crossy:

Wyprawa trwała 5 dni. Przejechałem łącznie 1400 kilometrów. Wzięli w niej udział (w kolejności alfabetycznej):

• Z dotychczasowego składu MGH:

• Aker z Agą - Honda Shadow 750

• Greg vel Gregor z Luckiem- Yamaha FJR 1300

• Hubert – Honda CB 750

• Hun660 – Yamaha XT 660 Tenere

• Malluttki – Yamaha XJ 900

• Mar 95 – Suzuki Intruder 1500

• Miro_N na Moto Guzzi 65 – nasz człowiek w Międzyrzeczu,

• Piocho – Yamaha XJ 600

• Zbycho – Yamaha XJR 1300

 

Chłopaki z Międzyrzecza (nowi członkowie MGH :crossy:):

• Bodzio na Yamaha Virago 700

• Dobek na Yamaha Road Star 1600

• Piotrek na Suzuki VS 800.

• Przemek na Yamaha Wild Star

 

Specjalne podziękowania dla Miro_Na za zorganizowanie wszystkiego, a także naszych przewodników:

• Tadeusza,

• Pani Kasi,

• Pawła Rychterskiego

• No i Piotrka, który pokazał nam wiele punktów oporu poza szlakami turystycznymi.

 

Jeszcze raz dzięki Wam wszystkim za miłe towarzystwo i w ogóle za wszystko ;)

Do zobaczenia na następnej wyprawie.

 

Hubert

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nie z uprzejmości, lecz z potrzeby serca :crossy: za wspaniała kompanię raz jeszcze dziękuję wszystkim uczestniczącym w całym zamieszaniu :crossy: ;) :flesje:

 

To teraz, Aker, szybciutko, szybciutko z tymi fotkami... :P ;) :D

 

Aha, Hubert, co to za krzyżyki przy naszych nickach ??? 8O 8O Ja wiem, że nie ma ucieczki przed przeznaczeniem, ale nie tak szybko!.. :cry: :cry: ;)

 

W kwestii formalnej, Bodzio dosiada Virago 700 (from usa :crossy: )

 

I dalej jestem ciekaw przygody naszych cruiserowców w drodze powrotnej, ale jak się uprą w tej zmowie milczenia, to chyba dopiero Wołoszański nam opowie... :P :-)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Aha' date=' Hubert, co to za krzyżyki przy naszych nickach ??? Ja wiem, że nie ma ucieczki przed przeznaczeniem, ale nie tak szybko!.. [/quote']

Pokornie proszę o wybaczenie - miałem jakieś takie wypunktowanie w Wordzie ustawione - już poprawiłem.

Bodziowi też wymieniłem maszynę ;)

Pozdrawiam,

Hubert

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dziękuję za wspaniałe opisy i te momenty gdy mnie chwalisz :-) Mniam niam, my chłopaki to lubimy komplementy. A tak na serio to nie chcę sie i innych powtarzać ale wyjaz i towarzystwo było przednie. Mam nadzieję że w Borkach uda się zrobiś małą "godzinkę wspomnień". Co prawda przyjadę katamaranem (niestety FJR-a zawiodła) ale o tym opowiem na miejscu.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Przed chwilą puściłem do wszystkich tych, do których mam maile, relację bardziej uporządkowaną, w wersji do wydruku. Jeśli ktoś nie dostał, to znaczy, że nie mam do niego maila lub mail przeze mnie posiadany jest błędny - w takiej sytuacji proszę o PW z prawidłowym mailem.

Pozdrawiam,

Hubert

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

A to i ja na koniec swoje trzy grosze - było super i Hubert dzieki za relacje, a pod Twoimi podziekowaniami podpisuje sie również...

ech szkoda, że w liceum nie miałam takich lekcji historii i nie tylko :-)

do zobaczenia w Borkach

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 6 lat później...

Organizujemy pierwszy forumowy wyjazd do Boryszyna na Bunkry.

 

Wyjazd w sobotę 26.05 rano (8.00) z Orlenu w Grodzisku Wlkp.

 

Trasa ma 100 km; do tego przystanki... Oznacza to, że startujemy o 8.00 żeby nie gonić a zdążyć w Pniewie kupić bilety i wypić kawę czy co kto tam lubi.

Przypominam, że należy zabrać ze sobą latarki ze świeżymi bateriami ;) - w podziemiach jest ciemno i choć pozabezpieczano większość studni, szybów i klatek schodowych, zapewne jeszcze są tam miejsca na które trzeba uważać.

 

Zapraszam na www.gromotor.phorum.pl

Edytowane przez radomenes
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

 Udostępnij

×
×
  • Dodaj nową pozycję...