Skocz do zawartości

Turcja - krótkie sprawozdanie jak było.


maniek_7
 Udostępnij

Rekomendowane odpowiedzi

Więc po krótce streszczę jak było, a jak coś zapomnę albo pominę, chłopaki pewnie dopiszą. Od razu zaznaczę, że nie mogę wkleić żadnych zdjęć bo... mam takie gówniane zabezpiecznia.

 

Więc na początku były dinozaury...

 

Niektórzy pamiętają, że miałem "drobne" problemy z napinaczem łańcuszka rozrządu. Na szczęście dzięki Oli (naszej babajadze) w środę wieczorem dostałem napinacz prosto z berlina i zawiozłem do mechanika, gdzie stało moto. Miałem odebrać w czwartek (28.04) koło południa. Odebrałem koło...15.30 i prosto na badania techniczne, bo akurat sie skończyły. W tym czasie MArlew i Zbycho już jechali w stronę Krosna, gdzie w Agrogospodarstwie był punkt zborny. Po spakowaniu o 18.00 wsiadłem na moto, odpaliłem i... rozpierdzieliłem nową blokadę tarczy hamulcowej - oczywiście zapomniałem zdjąć dziada. Na szczęście jakość dorównywała cenie (18 zł + antifog gratis) więc połamała się blokada a nie tarcza. Do punktu zbornego dojechałem po 21-ej, gdzie już z gospodarzem przy flaszeczce czekali Marlew (DRBig), Zbycho (XJR1300) i Aadamuss z Poznania (CBR900) czyli Marek, Zbycho i Adam. Koło północy dojechał Jacmis (VFR 800 - Jacek) z Katowic, który miała jeszcze fajniej niż ja. W piątek rano pognaliśmy w stronę Rumuni. Droga przez Słowację była taka sobie, bo co prawda nie padało, ale było świerzo bo deszczu. Na Węgrzech pierwszy obiad - znaleźliśmy bardzo smaczną knajpkę, gdzie panowie byli tak mili, że nawet nam stół pod kaski postawili. I koło 15-ej wjechaliśmy do Rumunii (ichnieszego czasu - 16-ta). Pogoda oczywiście luzik, droga jak to w Rumunii, równa i kręta czyli pełen wypas. Na nocleg zatrzymaliśmy się w hoteliku gdzie spaliśmy w zeszłym roku. Bardzo miły i wygodny, choć wina szybko im się skończyły... Może to i dobrze, bo z tego co Adam opowiadał, w nocy pomyliłem łóżka... i go troszkę onieśmieliłem.

Na drugi dzień rano, droga przez rumunię i karpaty tzn. równy asfalt, zakręt za zakrętem, serpentyny, no pełny wypas. Niestety, koło 11-ej na jednym ostrzejszym zakręcie, zbycho złapał chyba jakiś olej bo przytarł nie tylko podnóżki (które nota bene zdarł w czasie jazdy dokumentnie) ale i gmola, kierownicę i owiewkę. Oprócz bolących żeberek (zresztą do dziś) i zponiewieranej godności własnej, nic specjalnego się nie stało. Jedynie tylna opona poszła... I tu problem. Dziura była z boku i próbowaliśmy różnych zestawów naprawczych - ale ani kołek, ani spray nic nie dały. Po dwóch godzinach udało nam się sprowadzić do warsztatu vulkanizacyjnego mechanika i załatał oponkę. A załatał tak, że pewnie przetrzyma ta łatka całą oponkę... I dalej w drogę, w stronę bułgarii.

 

Ponieważ przelotowa była 120- 140 (prowadził MArek na DR-ce) i na bardzo ciasnych zakrętach grał nam na nosie (jednak wąska oponka ma swoje zalety, a jego DR-a sama skręca!) więc jak zrobiło się troszkę miejsca, Jacek nie wytrzymał i dał w "pi*dę". Ja pogonmiłem za nim. I to już była fajna jazda na maksa, wyprzedzania w zakręcie na trzeciego, ostre hamowania, darcie podnóżków... no to co tygryski lubią najbardziej! Ale i tak jako jedyny mam niezamkniętą oponkę!

 

Do bułgarii zajechaliśmy tak na wieczór i zaczeliśmy szukać noclegu. Nocleg znaleźliśmy już dobrze po zmroku a jako ciekawostkę dodam, że z przodu oczywiście jechał marek, który ma... przyciemnianą szybkę w kasku. Dla niego nocna jazda byla dużym przeżyciem...

 

I w niedzielę, 2-go maja jedziemy w stronę turcji. Najpierw autostrada do Varny, gdzie z Jackiem i Adamem odkręcamy troszeczkę manetki, ale więcej niż 200 trudno jechać, bo mój kufer tylni troszkę destabilizuje przy tej prędkości moto. Ostatnie 80 km przed granicą, zaznaczone na mapie jako trasa czerwona było ciekawą niespodzianką. Droga przez góry, pełno zakrętów i... nawet czasem był kawałek asfaltu. Okazało się, że nasze moto to enduro. I to hard enduro! I w końcu granica bułgarska, gdzie z powodu zapchania strony tureckiej czekamy spokojnie 1,5 godziny - na szczęście w "strefie niczyjej" była knajpka i zjedliśmy obiad. Potem strona turecka - dwie godziny, cztery okienka, kilka opłat - w tym wiza, i wjeżdżamy do turcji. Zaraz za granicą zatrzymuje nas policja która... prosi abyśmy nie jechali całą szerokością drogi i życzy nam udanej podróży. Droga jest fajna - góry, wąsko (ale równy oczywiście asfalt) trochę piasku na zakrętach się zdarzyło (udalo mi się zatańczyć lambadę) i dojeżdżamy do autostrady. Tu znowu odkęceamy troszkę i... niemiła niespodzianka. A właściwie dwie:

1. Jedziemy na rezerwie a tu nie widać stacji.

2. Znaleźliśmy stację ale paliwo... nie kosztuje 0,5 $ jak zakładaliśmy, tylko prawie 1,5 $... UUUUPS!

Ale trudno, słowo się rzekło, kobyłka u płota, jedziemy dalej. Autostradą przejechaliśmy przez stambuł. Autostrada jest płatna, ale za 100 km płacimy tylko 1,5 $ (porównajcie sobie z cenami naszych "autostrad") i drugie tyle za przejazd przez bosfor. W nocy (znowu duże przeżycie dla MArka) znajdujemy hotel przy drodze i chociaż płacimy 20 $ za noc, śpimy. Hotel jest czysty i elegancki - najwyższy standard w naszej podróży - położony nad brzegiem morza Marmara. Rano, drogą równoległą do autostrady (bo autostrada jest po prostu nudna) jedziemy w stronę kapadocji. Po drodze spotykamy miłych ludzi (np. na stacjach benzynowych częstują nas herbatą), jedziemy przez góry gdzie wg mnie nie było drogi (tam nawet osiołki miały problemy) - czyli znowu enduro, jemy w mieście gdzie pierwszy raz widzieli turystów (a motocykle to były jak ufo), i dojeżdżamy do kapadocji. Po drodze mijamy słone jezioro, zatrzymujemy się tam, sesja zdjęciowa i dalej. DRoga oprócz tych hardcorowych gór, równa a potem to nawet prosta i nudna - ostatnie 200 km jest nudne i proste. W kapadocji zatrzymujemy się w miłym pensjonacie, niedrogo, ale miał jedną wadę. Nie było restauracji - bo to był dom muzeima (tego co krzyczy w tych ich minaretach) więc nie można tam pić. Jednak gospodarze znaleźli na to sposób - własnym samochodem zawieźli nas do knajpy 3 km dalej, i potem przywieźli. Jak się okazało, całą usługę plus przewodnika, właściciel knajpy wliczył sobie w cenę kolacji... Wtedy nauczyliśmy się jednej ważej rzeczy : w turcji ZAWSZE najpierw ustal cenę, zanim cokolwiek kupisz, zamówisz!!!

 

CDN. chyba że ktoś z chłopaków napisze dalej.

Mózg elektroniczny będzie za nas tak myślał, jak krzesło elektryczne za nas umiera... (S.J. Lec)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

W Selime zwiedzaliśmy miasto skalne (wyżłobione przez bizantyjskich chrześcijan), woziliśmy dzieciaki, i chcieliśmy wjechać na wulkan (taki koło 3300 m - ośnieżony). Nasz miejscowy 15 letni (planował się żenić wkrótce, bo go huć rozpierała, a tam kobiety bez ślubu nie dają - zostaje koza, owca albo kolega) przewodnik powiedział nam, że droga jest super, do samego śniegu spokojnie można dojechać i w ogóle pełen wypas. Już po pierwszych kilometrach obiecałem sobie, że gnojowi nakopie w dupe. Asfalt był kawałakami... jak u nas łaty na jezdni - a poza tym szuter, kamienie i szuter. Ale dzielnie wjechaliśmy na ponad 2 tys metrów (co nie było wielkim wyczynem, bo cała kapadocja leży średnio na 1 - 1,5 tys. metrów npm). Tam droga się skończyła i wróciliśmy do doliny Ihlary (chyba tak się to pisze. No taki wąwóz ze 200 m głęboki w ziemi. Jacek z Adamem przytomnie zwrócili obsłudze kompleksu (restauracja, bilety, wojsko...) że flaga polska, wcale nie jest polska bo wisi odwrotnie (czerwonym do góry - tam są maszty z flagami różnych krajów, że niby międzynarodowe towarzystwo witają). Więc od razu zaaranżowano małą podmiankę i żołnieże uroczyście przewiesili naszą flagę. Złaziliśmy się w tej dolinie jak psy, bo zejść i wejść 200 m w pionie łatwo nie jest przy temp. 30 stopni... Na dole doliny były kościoły / kaplice / mieszkania pustelników też z początków chrześcijaństwa - w sumie ponad 400 samotników tam razem mieszkało. Źle pewnie nie mieli, bo choć na górze pustynia, to w dolinie rzeka, zieleń kozy, i wszystkie potrzeby mogli zaspokajać... BTW, po kilku dniach zaczęliśmy zauważać, że te kozy faktycznie takie niebrzydkie są...

 

W ramach Selime odwiedziliśmy źródła termalne w wygałym wulkanie. Żródło okazało się zimnym stawem na dnie wulkanu. Jedyną rozrywkę był "niespodziankowy" wjazd (szybki asfalt pod górę, a na szczycie ostry skręt 90 stopni i już szuter a trzy metry dlaej 20 metrów pionowo w dół prosto do jeziorka. Adam nawet próbował czy da się skoczyć ale w ostatniej chwili zobaczył że jego blady nie przeskoczy krateru i ostro hamował w chmurze żwiru i kamieni... Zjazd na dół był oczywiście pod MArka a nie nasze moto... Ale daliśmy radę.

 

Kolejny dzień, to była chyba środa, odwiedziliśmy podziemne miasto : 8 pięter w dół i 20 tys ludzi i zwierząt tamnormalnie mieszkało - ci bizantyjczycy lubowali się w kreciej robocie. Oprócz dwóch "przyjaźnie nastawionych" turczynek, które próbowaliśmy z Jackiem urobić, a które nasi koledzy wyglądem swym niepięknym skutecznie wystraszyli, i panem przewodnikiem który proponował swe usługi za 20 ihniejszych milionów a zgodził sie za 5, wiele się ciekawego nie działo. Z miast pognaliśmy przez góry prosto nad morze śródziemne (kolejne kilkaset kilometrów przez góry). Droga jak to w turcji, równa kręta, górzysta - no nuuuuda. Gdyby nie mój mały szlif na jednym z zakrętów, nawet byśmy o niej nie pamiętali. Szlif jak w przypadku Zbycha poważny nie był, jedynie duma moja mocno uciepriała. I dojechaliśmy nad morze. Tu w miejscowości nie pytajcie o nazwę bo nie mam pojęcia, znaleźliśmy fajny niedrogi hotelik, piwko, kolacyjka z rybką i spanko. Na drugi dzień był plan popłynąć na wyspę gdzie stał zame krzyżowców (drugi stał na plazy) ale woda była zimna, nam nie chciało sie moczyć i zdecydowaliśmy, że tam pewnie same ruiny, więc szkoda czasu. Pojechaliśmy dalej, wzdłuż wybrzeża. Pierwszy postój w niebie - taka wielgachna dziura w ziemi, gdzie na dnie w jaskini stoi bizantyjski kościułek i gdzie niektórzy nasi koledzy i mało zawału nie dostali (znowu trzeba było w upale pareset metrów w dół złazić). A potem to już prosto przez góry - znowu kręte górzyst drogi, zakręty, zakręty... nuuuuda. Po drodze kolejne przystanki - jeden w Mamure Kalesi (taki zamek wielkości Malborka) gdzie dodatkową atrakcją były żółwie mieszkające w fosie i córka właściciela baru która chciała sie wydać za mąż za naszego Adama. Jako dobrzy koledzy, proponowaliśmy Adasiowi doradztwo personalne, tzn. że stestujemy przyszłą kandydatkę, ale jakoś nie reflektował. Może mu się nie podobała?

Swoją drogą, te kozy naprawdę fajnie zaczynały wyglądać....

Drugi przystanek to miasto Anamurium - takie miast fenickie, które ludzie opóścili w 8-ym wieku naszej ery bo... morze się cofnęło. Efekt cieplatniany? Po drodze, w ramach małej przerwy na definitywne rozwiązanie próblemów elektrycznych Zbycha (po upadku coś alarm głupiał) mała kąpiel na przydrożnej plaży. I znowu nocleg. Kąpiel w morzu przed snem i rano dalej w drogę. W czwartek dojechaliśmy do Antalyi - miasta znanego w świecie wczasowiczów. Tam spędziliśmy pół czwartku i cały piątek - plaża, wycieczki (bez kasku oczywiście). W czwartek wieczorem z dwoma rodaczkami poszliśmy do knajpki a potem z Adasiem wybraliśmy się z dziewczynami na dyskotekę. Potańczyliśmy,m wydaliśmy kupę kasy na nędzne drinki i nad ranem "na sucho" wróciliśmy grzecznie spać. Atrakcją w pątek był całodniowy rejs na statku - pływanie, rzyganie (niektórzy), picie i jedzenie. Dodatkową atrakcją wycieczki statkiem był seks żółwi. Już wiem jak żółwie się kochają - statycznie! Niestety nie udało się nic wyrwać. Dostępne były dwie norwerzki ale... za mało wypiliśmy, a warte były dwie rosjanki - niestety z gorylem. Dzień tradycyjnie zakończyliśmy przy piciu. BTW tureckie tanie wino jest naprawdę tanie i jakość jest mocno proporcjonalna do ceny.... W sobotę ruszyliśmy w drogę do Pamukale.

 

CDN

Mózg elektroniczny będzie za nas tak myślał, jak krzesło elektryczne za nas umiera... (S.J. Lec)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Droga do Pamukalae wiedzie przez Altanię (tam jest port lotniczy) wybrzeżem. Niestety, nie jest to już takie wybrzeże jak do Alanyi - teraz było prosto i nudno. Po drodze zatrzymaliśmy się zwiedzic jakiś stary amfiteatr, zachowany BTW w bardzo dobrym stanie gdzie do dzisiaj obdywają się koncerty. Oczywiście był założony przez jakiegoś cesarza rzymskiego na 30 tys. ludzi. Robił wrażenie, ale z ceną za zwiedzanie to przesadzili. Nawet za kibelek trzeba było coś tam płacić. Jedynym atutam tej drogi była możliwośc jednoczesnie podziwiania pięknego morza śródziemnomorskiego i ośnieżonych gór. W Altanayi Marek chciał koniecznie nam pokazać wodospad więc... błąkaliśmy się pół godziny w ponad 30 stopniowym upale po mieście... a w jednym hotelu, który nota bene stał 300 metrów od wodospadu, gdy spytaliśmy panienkę w okienku gdzie jest ten pie*rzony wodospad, powiedziała że nie wie i... najlepiej żebyśmy spytali kierowcę autobusu. Obłęd!

Ostatecznie jednak znaleźliśmy wodospad - jest naprawdę piękny - spada prosto do moża z 30 metrów (tak na oko...). Dodatkowo była sympatyczna knajpka, gdzie napiliśmy się kawy, soczku, herbaty a ja tradycyjnie piwa... Jeśli mowa o kawie i herbacie, we wszystkich krajach mieliśmy z tym problem - jak się kelnerowi nie wytłumaczyło trzy razy, a najlepiej jeszcze w kuchni pokazało, to można było dostać coś zupełnie innego niż się oczekiwało (np. w Rumunii i Bułgarii nie uznają normalnej herbaty i dają tylko owocowe - biedny Jacek!). A potem już drogą do Pamukale. Pamukale to takie ich tarasy wodne (z 300 km od wybrzeża, w drodze na Stambuł). Są kredowe, czy jakoś tak. Generalnie dużo lepiej wyglądają na zdjęciach, niż na żywo, zwłaszcza, że nie było w nich wody. Ale widok i tak wart jest obejrzenia. Tam też spotkaliśmy Ukraińskich rokersów - cztery sztuki moto rocznik 2004 - BMW (choper), Vulkan 2000, Harley (jakaś elektrownia model '04) i Royal Star 1800 - jak się pomyliłem, proszę kolegów o poprawę... Chłopaki byli ze swoimi bląd pięknościami - miało to tą zaletę, że ładnie się prezentowały jako dodatek do moto i w nocy mieli zapewnione czyszczenie wydechu... Pogadaliśmy z nimi i powiedzieli, że z Kijowa jechali do Odessy a z tamtąd promem do Stambułu. Luzaki... Nie byli to zresztą pierwsi motocykliści zza wschodniej granicy - na przejściu Rumunia/bułgaria spotkaliśmy dwóch gości z Moskwy (jeden an BMW a drugi chyba na Royal Starze - też brand new!). Którzy byli w drodze do Grecji. Mówili że są strażą przednią ba za nimi jedzie 10 osobowa ekipa kumpli...

Można tam było się kąpać w "Basenie Kleopatry" (taki zestpół źródęł termalnych) ale ponieważ wjazd kosztowął 10 €, więc to olaliśmy i postanowiliśmy znaleźć nocleg z... basenem. I oczywićie znaleźlliśmy! Okazało się że był to raczej hostel, bardzo miły i sympatyczny... Córka właścicielki była na pół kanadyjką (ojciec był kanadyjczykiem) i w ogóle atmosfera była tam bardzo miła! Co lepsze, były tam trzy (chyba trzy) młode koreanki, chętne do poznania się bliżej. Ale tu niestety daliśmy ciała! Zaprosiliśmy dizewczyny do naszego stołu, lecz one powiedziały że niestety, ale idą teraz na organizowaną przez gościa z hostelu nocną wyprawę. I czy nie chcemy iść z nimi, bo ma być naprawdę fajnie... Iść? W nocy? Eeeeee.... postanowiliśmy zostać. Poszły. A po kolacji, przy tradycyjnym którymś tam kolejnym piwku, nasza gospodyni powiedziała, że główną atrakcją nocnych wypraw jest pławienie się w jaskini, w ciepłym źródle przy blasku kilku pochodni... że jest to bardzo romantyczne i w ogóle... Możecie sobie wyobrazić, jak nam się twarze wydłużyły... No zmarnować taką szansę! I do tego taka egzotyka!

 

Rano dziewczyny tylko pouśmiechały się do nas... i pojechaliśmy dalej, w stronę Istambułu (za cholerę nie wiem, dlaczego mówi się Stambuł czy Istambuł). Droga jak zwykle : góry, zakręty, dobry asfalt...

Po drodze okazało się, że łańcuch Marka DR-y już umiera, a Adama już praktycznie zmarł. BTW przed wyjazdem założyli mu w serwisie drogi i jak powiedzieli bardzo dobry łańcuch i zestaw napędowy... po 6 tys. km umarł... to tak apropo serwisów. Więc po drodze było naciąganie łańcuchów, MArek jechał oszczędniej (średni tylko 130)... i bez większych atrakcji dojechaliśmy w poniedziałek do Stambułu...

Okazuje się, że opowieści o ruchu w Istambule są mocno przesadzone - ot, Warszawa w rannych godzinach szczytu, gdzie wszystkim się śpieszy do pracy. Jak przejechaliśmy Bosfor i zjecaliśmy z Autostrady, natknęliśmy się na serwis BMW (motocykli) i Kawasaki (2in1). Tam Adam dostał od gościa namiary na serwis Hondy gdzie dnia następnego miał się udać w celu nabycia nowego łańcucha i nowego zestawu napędowego.

 

Ponieważ następny dzień przeznaczyliśmy na zwiedzanie miasta, więc na miejsce noclegu wybraliśmy starą dzielnicę Stambułu, gdzie są wszystkie zabytki. Niestety, przedział cenowy ustawiliśmy tak nisko (5 € od łba), że jedyne miejsce gdzie można było spać to był hostel. Dostaliśmy pokój 6 osobowy: trzy piętrowe łóżka, z prześcieradłem poduszką i jakimś żyjącym własnym życiem kocem oraz dorodnym grzybem na suficie, łazienką w korytarzu (ale europejską i prysznicem) i 1,5 mkwadratowego podłogi do dyspozycji. Ale mieliśmy tam tylko spać, a nie siedzieć, więc wzieliśmy. Moto postawiliśmy na chodniku przed hotelem i po szybkim pryszniciu poszliśmy na kolację i nocne zwiedzanie Stambułu... Okazało się, że meczety są czynne dość długo, więc koło 22-ej mieliśmy okazję zwiedzić Błękitny meczet, trochę połazić po mieście i... lulunia. Jedynie Jacek i Adam zdecydowali że będą się szwendali po mieście całą noc. Po wypiciu bajecznie drogiego piwa w bajecznie położonej restauracji na dachu wierzy obronnej z pięknym widokiem na miasto, po północy też jednak wrócili do naszego "przytulnego " gniazdka...

 

CDN

Mózg elektroniczny będzie za nas tak myślał, jak krzesło elektryczne za nas umiera... (S.J. Lec)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

W Stambule z rana, po śniadaniu w restauracji szwagra właścieciela hostelu, ruszyliśmy na zwiedzanie najpierw Hagi Sofii (to taki kościół wybudowany w 6 tym chyba stuleciu, z największą do połowy 15 wieku kopułą na świecie i w 15 vwieku zamieniony na meczet), bo potem Adam musiał ruszyć na poszukiwania łańcucha. Zresztą po przejechaniu trzy razy stambułu w zdłuż i w szerz na koniec dnia miał nowiótki łańcuch wraz z zebatkami z cenę zbliżoną do tego co by u nas zapłacił...

My w tym czasie zwieziliśmy Wielki Bazar, potem wycieczka statkiem po Bosforze gdzie poznaliśmy hętne dwie dziewczyny, ale że one tylko po turecku mówiły, więc nie dogadaliśmy się i znowu skończyło się na sucho. Tym razem nikt nie wymiotował, więc nie ma co się rozpisywać o statku. Po zejściu na ląd MArek postanowił nam pokazać Akwedukt - tak było napisane w przewodniku. Szukaliśmy go z godzinę, nikt pytany po drodze nie wiedział o co chodzi, i w końcu niechcący znaleźliśmy go (chyba...) - okazało się że bardzo ładnie wkomponował się w zabudowę miasta - służył jako balkony / ściany domów i niewiele ogólnie z niego zostało... Wracając do Hostelu, rozdzieliliśmy się, bo ja z Markiem musieliśmy jakieś drobiazgi u złotników (złoto tam tanie mają) dla naszych pań zakupić - w końcu raz na jakiś czas można w kobietę te 15 € zainwestować...

 

Wieczorem okazało się, że jesteśmy we trzech tylko (Ja, Marek i Zbycho) bo chłopaki znaleźli w naszym hotelu Polkę i poszli z nią do knajpy mieszczącej się nomen omen na cmentarzu, na faję (taką turecką, nie pamiętam jak się nazywa). A ponieważ żaden z nas faji nie palił, szybko dołączyliśmy do nich w bardzo stylowej "fajarni". Koleżanka okazała się być bardzo Hardcorowa, bo sama jechała do Iranu i zamierzała zacząć sobie od nowa życie układać...

 

Ponieważ w nocy Adam dostał pilną wiadomość, że musi wracać do domu, na drugi dzień (w środę) wsiadł na moto i w czwartek był już w domu. W końcu blady jest blady...

 

My w tym czasie spokojnie poknęliśmy w stronę bułgarii. Granicę turecką przekroczyliśmy spokojnie tyle że... dwukrotnie! Okazało się że jak wjeżdrzaliśmy, jakiś urzędnik nie przykleił nam jakichś znaczków skarbowych i musieliśmy się wrócić z powrotem na początek przejścia po znaczki. Oczywiście wróciliśmy się drogą którą się wjeżdża do Turcji więć żaden imbecyl-urzednik nie mógł zrozumieć że wjeżdżamy do Turcji bo... chcemy z niej wyjechać. I gdyby nie jedna uczynna Bułgarka, znająca ich pogański język, krążylibyśmy pewnie z pół dnia. A tak, już po godzinie, opuściliśmy gościnną Turcję i pojechaliśmy w stronę Bułgarii. Trasa przez Bułgarię jak zwykle... góry, zakręty, ładny asfalt... no nuda. Na noc zatrzymaliśmy się w Hotelu, gdzieś wysoko w górach, a ponieważ droga wiodąca obok była niezwykle nudna, więc po pozostawieniu rzeczy bryknęliśmy się z Jackiem co by tak przed snem wynudzić się jeszcze troszkę na maksa i postraszć samochodziarzy na zakrętach...

Ciekawostką hotelu było to, że oprócz nas, jedynymi gościami była... para francuzów na Enfildzie! Jechali w pięciomiesięczną podróż przez turcję, iran do abhazji, azerbejdżanu i tamtejszych krajów. Zdziwiliśmy się że aż pięć miesięcy, ale jak okazało się, że ich średni dzienny przebieg to około 100 km, a raz walneli całe 300, to zdecydowaliśmy, że pięć miesięcy, wliczając opiekę nad Enfildem to wcale nie za dużo.

A w czwartek do Rumunii. Po przewalczeniu obwodnicy Bukaresztu, co w dzień powszedni jest naprawdę dużym wyzwaniem, na stacji postanowiłem sprawdzić ciśnienie w oponach. Okazało się, że mam prawie 1 atm za małe. Inni też sprawdzili... i też trzeba było dopompować. A w turcji dziwiliśmy się, że nam się koła na zakrętach uślizgują... Cóż, czasem człowiek zapomina o rzeczach podstawowych, że co 2 tys. km warto uczciwie sprawdzić ciśnienie (a nie Marka ciśnieniomierzem, kóry jak sam marek orzekł, kłamie...). Kiedy dojechaliśmy do gór - bo od granicy przez prawie 200 km to płaska droga... zaczęło padać. I padało do noclegu! NA drugi dzień też padało - wyjechaliśmy w deszczu. Na szczęście każdy miał kondona lub membrane (jak marek) więc nie było tak źle. Nie jechaliśmy szybko, bo Marka łańcuch był tak zabity, że jak na 5 biegu dodawał gazu, to mu łańcuch przeskakiwał! Na szczęście po drodze spotkaliśmy... full wypas serwis KTM gdzie fcet miał spinki i pomógł skrócić łańcuch. Przy okazji okazało się, że organizują tam zajebiste wyprawy enduro - mamy namiary.

I z naprawionym łaćuchem (co prawda Marek naciągał go co 400 km, ale miał full regulacji) pojechaliśmy dalej. Jedyne co warte było odnotowania, to dwie BMW 7-ki które uparcie chciały nas wyprzedzić i pokazać (w deszczu na zakrętach) kto jest panem szosy. Mineły nas potem jak tankowaliśmy paliwo. Na wjeździe do Oradei (graniczne miasto z Węgrami) znowu ich mineliśmy... i jakoś nie chcieli się już ścigać...

A potem to już prosta droga na słowację, gdzie już o zmroku znaleźliśmy piękny hotel nad jeziorem. Ostatnia kolacja... ostatnie wspólne śniadanie... Na słowacji pożegnaliśmy sie z Jackiem, kóry do Katowic jechał przez Słowację, a w Rzeszowie ze Zbychem. Z Marlewem rozjechaliśmy się za Radomiem, a 80 km przed Warszawą znowu złapał mnie deszcz. I lał ku*wa do samego domu... Tak mnie Warszawa przywitała zpowrotem po 16 dniach i 7500 km...

 

I jeszcze raz chciałbym podziękować chłopakom za doborowe towarzystwo, gotowość pomocy jeden drugiemu w razie potrzeby i za super spędzony czas. Takiej wyprawy się nie zapomina...

 

A za rok znowu coś wykombinujemy!

Mózg elektroniczny będzie za nas tak myślał, jak krzesło elektryczne za nas umiera... (S.J. Lec)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

może głupio się przyznać, ale czytałam Mańkową relację z zapartym tchem (them?). marzę o takiej podróży ale muszę jeszcze trochę pojeździć :oops: żeby nie być "balastem", jak to mówią na wodzie.

brzmi to naprawdę fajnie, ale czy nie macie poczucia niedosytu, że głównie jechaliście, a na zobaczenie, zwiedzanie, nie było dość czasu?

Ola

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Cóż, wyprawa była motocyklowa i jej głownym celem była jazda! Tak naprawdę to i tak zwiedziliśmy większość rzeczy wartych zwiedzenia (co pokażą zdjęcia, jak któryś z reszty kolegów wreszcie je wstawi!!!!) Nigdy nie było tak, że spadaliśmy z siedzeń - mieliśmy dość, to nocleg/postój/żarcie... Zresztą w czasie drogi też można było zobaczyć fajne widoki jak zdążyło się pomiędzy wyjściem z jednego i wejściem w drugi zakręt... A i na zakrętach można było ocierając się podnóżkiem o asfalt podziwiać piękny widok na np. morze z 200 wysokości.

 

Wg nas niczego nie było za mało ani za dużo. Taka była formuła wyprawy i wszystkim to bardzo odpowiadało... nie było innego wyjścia!

Mózg elektroniczny będzie za nas tak myślał, jak krzesło elektryczne za nas umiera... (S.J. Lec)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Kosztowało dwa razy więcej niż było w planie :mrgreen: :mrgreen:.

Znam jednak nieźle ten system i zabrałem dwa razy więcej kasy niż było planowane, starczyło na styk :D :D

Szczególnie bolesne były w Turcji wizyty na na gas station, dwa, trzy tankowania dziennie i .... za każdym tankowaniem ok 5€ płaciłem więcej niż Maniek, Adam czy Jacek. Dotrzymywał mi towarzystwa Marlew, jego jednocylindrowa DR'a też chlała powyżej 7L/100km.

Na przyszłe wyprawy stanowczo należy zabrać się czymś bardziej ekonomicznym :mrgreen: :mrgreen:

 

Zabawa była przeednia i gdyby nie nieszczęsny szlif byłoby idealnie.

 

Wielkie dzięki dla Wszystkich a szczególnie dla Adamusa który naprawił ( odciął ) pier... alarm i immobilzer kiedy ten zaczął wyłaczać zapłon w czasie jazdy ( szczególnie miłe w zakrętach ).

 

Dopisane.

Przy następnym moto szybciej dam sobie jaja obciąć niż pozwolę na zamontowanie jakiegokolwiek alarmu.

 

 

Zbycho

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Yogi, Adamuss to Adam, a Marek to Marlew...

 

Adam jest minimalistą. Spakował się w... torbę na bak! I nawet jej nie podwyższał - zrobił to dopiero, gdy chciał polar schować. Miał jeszcze torbę louisa ale w niej miał śpiwór i "na stałe" przypiął ją siatką na tylne siedzenie.

 

A jeśli chodzi o jazdę, to jak się przyzwyczaiłeś do jazdy w takiej pozycji, to nie ma żadnego problemu! Próbowałem i na CBR-rze jechało mi się wcale nie mniej wygodnie niż na zigim! Zresztą na przyszły sezon własnie bladego albo 9-kę planuję- oczywiście też jako moto podróżne!

 

A co do kosztów, to podliczyłem że wyszło... równo 4000 zł (nie licząc kosztów szlifa - jakieś 600 zł). Oczywiście duży udział w koszcie miała cena paliwa w turcji...

Mózg elektroniczny będzie za nas tak myślał, jak krzesło elektryczne za nas umiera... (S.J. Lec)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Taaak jak przeczytałem o tych 4000 pln/os to nie wytrzymałem i zadzwoniłem do banku (przez tydzień sie bałem :lol: ) no i oczywiście to samo -tzn troche więcej z uwagi na zużycie paliwa :buttrock:

Ale bylo świetnie - od Stambułu choruje na faje wodną (rewelacja) a mój sąsiad którego zaraziłem ideą juz myśli co by w niej palił :D

I jeszcze jeden wątek pominięty przez Mańka - przez całą wspólną podróż zapłaciliśmy 1 (słownie: jeden mandat) mimo że poruszaliśmy sie z prędkościami malo kodeksowymi, ten jeden zapłaciłem w Bułgarii, na ograniczeniu do 40 jechaliśmy 88, panowie byli bardzo mili ale pokazali taryfikator (30 lewa czyli 65 pln :lol: ) i powiedzieli że musimy pojechać na komende zapłacić i wrócić po paszporty, ja na to że nie możemy bo mamy mało czasu i czy nie można bezpośrednio u nich (co do sumy nie miałem zastrzeżeń), na co na twarzach panów pojawił się jeszcze szerszy uśmiech i powiedzieli że bezpośrednio można i w takim wypadku jest .............10 lewa (22pln) :lol: :lol: :lol: i za to kocham Bułgarię

Poza tym jak nas zatrzymywała policja to tylko po to żeby cos nam powiedziec itp, jak juz napisał Maniek, Zbychu w pewnym momencie był z lekka przerażony naszym wypraktykowanym w zeszłym roku w Bułgarii sposobem przejeżdżania przez miasta - jedź tak szybko żeby sie policja nie zorientowała że Hells Angels są znów w mieście :lol: - ale dostosował sie idealnie do grupy i przejazdy przez miasta zostały skrócone do niezbędnego minimum :D

Warto też wspomnieć o kierowcach katamaranów którzy poza Polską praktycznie zawsze zjeżdżają na bok widząc motocykl - zresztą tam kolein nie ma więc mogą zjeżdżać po samo pobocze, i podróżuje sie naprawde komfortowo i szybko - przez całą podróż spotkaliśmy góra parę agresywnych samochodziarzy mniej więcej tyle co u nas na 50 km trasy :buttrock:

 

No to jeszcze raz dzięki za wyborne towarzystwo i .... do następnej wyprawy w 2005

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zbychu w pewnym momencie był z lekka przerażony

 

A guzik przerażony :mrgreen: :mrgreen: mówiłem coby szybciej z miasta jechać bo jak nas gliny dorwą to będziemy kiblować. Zachowywaliśmy się jak banda kowbojów na Dzikim Zachodzie. Wyprzedzanie z lewej, prawej, środkiem, nie wiem czy wysepek ktoś z lewj nie brał.

 

Zbycho

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

 Udostępnij

×
×
  • Dodaj nową pozycję...