Skocz do zawartości

Zlot we Lwowie 25- 27 maja


 Udostępnij

Rekomendowane odpowiedzi

Wychodzi na to, że pojedzie mar95, Miro_n, może Piocho, ja. Jeszcze nie wiemy kiedy ruszymy, ale na pewno spotkamy się na miejscu. Zlot będzie w motelu katerina na obwodnicy Lwowa ( powiedzmy południowy zachód od miasta) albo w Winnikach albo w Bruchowiczach :icon_biggrin: pełan luuuz oto link :

 

http://www.motocykl.net/forum/index.php?ac...ent&event_id=19

 

Myślę, że w przyszłym tygodniu będzie wiadomo

Edytowane przez aker
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Śledzę forum ukraińskie i na razie nie wiadomo, czy będzie ten zlot czy nie. Ludzie się dopytują, ale organizatorzy milczą jak grób. Jak tylko coś się pojawi to dam znać.

 

Zlot jest w zamku 10 km od Lwowa (na Birke, Iwano-Frankowsk) - Stare Sieło

 

http://kb.lv.ukrtel.net/foto/albums/userpi...21-2117_IMG.jpg

 

mapka

 

http://foto.mail.ru/mail/andriy-moskvyak/1/6.html

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

czesc.znalazlem jakis program tej imprezy

piatek[

godz. 16 -zbiorka pod Monumentem Slawy we Lwowie

16.30-wyjazd do bazy zlotu

18-otwarcie zlotu

dyskoteka

sobota

14-parada przez miasto

17-powrot na miejsce zlotu

18-koncert

niedziela

wyjazd

Miejsce zlotu Stare Siolo(10 km od Lwowa droga na Bibke,Iwano-Frankowsk)ruiny zamku.

podobno droga utwardzona do samego zamku.Namioty obowiazkowe.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ja to widziałem tak :

 

Dojazd do Lwowa był lajtowy. We Lwowie obiadek, kaffka i lekkie lenistwo. Nic nie zapowiadało tego, co będzie później. Gdy ruszyliśmy do zamku, w którym maił być zlot, machina ruszyła. Na początku była wielka burza. Wiatr, ulewa i gradobicie. Łomot przy tym był taki, że trudno było się ze sobą porozumieć. Porozumienie było ważne, gdyż w następnych dniach notowaliśmy coraz mniej slotów czasowych, w których dochodziło do tego magicznego zdarzenia, w którym jedna osoba wypowiada jasną myśl, a druga w lot łapie intencję i w błyskotliwy sposób nawiązuje dyskusję o rzeczach ważnych. Później pozostały już tylko rzeczy ważne, a dyskusje koncentrowały się na niezmiernie istotnym temacie: na życiu. Ale nie odbiegając od tematu opiszę, co działo się później. Burzę przeczekaliśmy, deszcz osłabł, więc postanowiliśmy jechać dalej. Natura jest jednak przewrotna, żeby nie powiedzieć złośliwa. Ledwie ruszyliśmy, ledwie włączyliśmy drugi bieg, a tu znowu zaczęło lać. Woda zaczęła się wdzierać pod ubranie. Dla niewtajemniczonych muszę dodać, że przed wyjazdem ustaliliśmy, że nie będzie padać, więc nie wzięliśmy nic przeciwdeszczowego. Gdy poczułem charakterystyczną falę zimna opływającą miejsce mojego kontaktu z kanapą, było mi wszystko jedno. Maćkowi także. Jechaliśmy więc w strugach deszczu niewiele widząc, ze świadomością, że musimy znaleźć jakiś zamek. Opatrzność nad nami czuwała, potwierdzając dobrą karmę. Przy jednym ze zjazdów z drogi stała Łada, której kierowca wyraźnie na nas czekał, żeby zaprowadzić nas na miejsce. Nie przypominam sobie, żebym zamawiał szofera, widać najwyższy tak rozkazał. Jedno jest pewne: gdyby nie ten bezimienny kierowca to nigdy, przenigdy byśmy nie znaleźli rzeczonego zamku. Po przejechaniu kilku kilometrów po bezdrożach dotarliśmy do cudownego miejsca: gdzieś tam stoją jakieś namioty, gdzieś tam jakieś maszyny, deszcz siąpi a ruch ludzi przypominał nieodmiennie tzw. ruchy Browna. Szybkie rozpakowanie, pomoc ze strony forumowego jeźdźca-afrykanera oraz jego dziewczyny i do dzieła. Trzeba coś zjeść - idziemy do wiejskiej knajpy, w której tubylcy są już gotowi, a motonici przy zestawionych stolikach prowadzą dyskusje o tzw. życiu. Dynamika rozmowy nie była porywająca, co skonstatowałem po toaście, który był wznoszony chyba przez pół godziny - Rafael, największy przyjaciel Maćka nie mógł się skupić, a co się skupił to mu przerywano. W końcu się udało: na zdrowie - powiedział Rafael i podniósł kieliszek pod niebiosa. Zapomniał jednak, co mu mówił Allach i następnego dnia widać było, że niebiosa srodze się na nim zemściły. W tym momencie muszę zasygnalizować, że przekaz robi się niekompletny. Tak, jak przekaz robota w "Gwiezdnych wojnach", w którego zakurzonej pamięci pozostały ślady minionych walk między galaktykami, tak i w naszej ułomnej - bo ludzkiej - pewne wątki pozostały, inne się zamazały. Nie znaczy to jednak, że nasze sprawy choć trochę ustępowały wagą tym z filmu. Z tego wieczora pamiętam jeszcze, jak na mnie patrzył niejaki Tarzan, któremu postawiłem koniak. Tak, moi mili. Miejscowy proletariat, na zakończenia udanego wieczoru spożywał w lokalu koniak. Tarzan miał twarz, przy której Jean Gabin to mim, wiec jego spojrzenie było tak pokerowe, że pozostanie na długo w mej pamięci. Z lokalu wyszliśmy w szampańskich nastrojach, ktoś tam dostał w mordę, ktoś się wytoczył i upadł, nie mniej jednak początek wieczoru był obiecujący. Już nam nie przeszkadzały przesiąknięte wodą skóry, ponieważ myśleliśmy o tym, co jeszcze nas czeka tego wieczoru. A czekało nas wiele. Nie zbyt dokładnie pamiętam, co się później działo, ale było przesympatycznie, gdyż obudziłem się następnego dnia w podeschniętych już skórach, z obutymi nogami i poważnymi mdłościami. Spanie w tym stanie rozpoczęło budowę wyrafinowanych kolonii drobnoustrojów zarówno na ciele jak i w odzieży - takie SimmCity można by rzec biologiczne. Ustaliliśmy z Maćkiem, że to nasza tarcza ochronna i więcej się tym zagadnieniem nie zajmowaliśmy, zwłaszcza, że i tak nie było się gdzie umyć. Pierwsza połowa dnia upłynęła pod znakiem filozofii. Chodziło o to, żeby posłuchać, co mówi organizm po ponownym uruchomieniu, wgrać, co się da z backupów do pamięci głównej i odpowiedzieć sobie na podstawowe pytania, które stawiają sobie całe pokolenia wielkich myślicieli:, kim jestem, skąd przychodzę i dokąd zmierzam. Pomny poprzedniego wieczoru omijałem dużym łukiem kolegów z Białorusi, bo wystarczyło pojawić się w ich strefie rażenia, a już, nie wiadomo kiedy i jak człowiek miał w sobie "piatdiesat vodku". Taką samą cechą charakteryzowało się wiele grup, stacjonujących na zlocie, trzeba więc było się mieć na baczności. Sytuację pogarszały meteory, które samotnie poruszały się w obrębie murów zamczyska, upatrywały ofiarę i zmuszały do spożycia przy pomocy wytrycha słownego: „ty mene ne poważaju". Po południu w szampańskich nastrojach pojechaliśmy na paradę do Lwowa, większość oczywiście bez obowiązkowych kasków. Postaliśmy na głównym placu, chłopcy i dziewczęta pokrzepiali się w tym czasie browcem, pod czujnym okiem dzielnych milicjantów. Po kilku godzinach, małym zwiedzaniu i obiedzie wróciliśmy do zamku. We Lwowie widzieliśmy na ratuszu flagę ze swastyką. Nie był to efekt poprzedniej nocy, lecz kręcenie jakiegoś filmu. Maciek zrobił mi pamiątkowe zdjęcie przy tzw. saturatorze, który i u nas w dawnych czasach był znanym i cenionym przez smakoszy sposobem dystrybucji płynów - zarówno ustrojowych jak i orzeźwiających zwanych potocznie "gróźliczanką". Miejsce zlotu po powrocie wyglądało jakby lepiej, choć może to był tylko efekt mile spędzonego popołudnia. Cóż można było zrobić z tak pięknie rozpoczętym dniem? Tylko jedno - zakupić piwko i suszone rybki, tudzież orzeszki pistacjowe i położyć się w cieniu przy bramie wjazdowej, obserwując sznur ludzi wchodzących i wychodzących. Nasz wzrok wyłapywał, co ciekawsze jednostki, zwłaszcza kolegę, roboczo nazwanego ADHD, który cały czas był w ruchu i na coraz to innych motocyklach wjeżdżał, wyjeżdżał i krążył po terenie. Jego pięciominutowa absencja wywoływała u nas lekki niepokój, który spokojnie gasiliśmy łykiem perłowego nektaru. Potem były koncerty, potem były streapteasy, na początku profesjonalne, a potem amatorskie. O ile na początku tej niemoralnej z założenia zabawy organizatorzy mieli pewne kłopoty z namówieniem kwiatu piękniejszej części tego dorodnego społeczeństwa na pokazanie czegoś w ogóle, o tyle po występie pewnej bardzo urodziwej Lwowianki taki duch w narodzie się zrodził, że musieli powstrzymywać miłe panie przed pokazaniem wszystkiego, co się da. Ta faza występów została brutalnie zakończone przez pewnego młodziana, który ściągnął majtki do kolan i nie wiedział, co dalej robić. Czar prysnął jak mydlana bańka. Impreza trwała do białego rana, a strzelające przez całą noc dnieprowskie wydechy pewnie będą wracały w koszmarach nocnych, przez następne pół roku. Rano pobudka, pożegnanie, śniadanie w przydrożnej knajpie i powrót - trochę w deszczu, a trochę w słońcu. Na granicy pan Wopista zalał mnie serią trudnych pytań: „Czy ja podniosłem rękę w celu umożliwienia przejazdu?” - Zapytał. Na to pytanie odpowiedziałem bez wahania: „Nie". Myślałem, że za prawidłową odpowiedź dostanę cukierka. Pan jednak zadał następne, tym razem podstępne pytanie: „ To, dlaczego pan przejechał?”. Skupiłem się, bo wiedziałem, że od tej odpowiedzi zależy moje życie. Przypomniałem sobie edukację w szkole podstawowej, technikum, którego trudne pięć lat uwieńczone zostało maturą, potem studia i wreszcie bagaż wiedzy zdobywany mozolnie w kolejnych zakładach pracy. Kwintesencją mojego skupienia była absolutnie genialna synteza słowna, która uratowała mi życie: „ yyyy, bo tam było wolne miejsce". Odpowiedź po raz kolejny była dobra. Miażdżący ładunek intelektualny skupiony w tych zdawałoby się prostych słowach nakazał panu się poddać. W Lublinie pożegnaliśmy przesympatyczną parę na Afryce i pognaliśmy do domu. Po drodze zahaczyliśmy o Kazimierz. Chcieliśmy sprawdzić, czy nasz ujmujący zapach działa. Nie zawiedliśmy się - działał.

 

Ekipa bikerów na ukrainie jak zwykle była w świetnej formie, pozdrowienia przekazane, są również pozdrowienia od nich.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ale sie rozpisałeś Piotrze. Moze powinienes sie na powaznie zajac pisaniem. Nic dodac nic ujac.

Mi i mojej pasazerce bardzo sie podobalo i z tego miejsca dziekuje organizatorom za swietna impreze, na pewno wrocimy tam za rok.

Dodam tylko ze w Polsce takich zlotow juz nie ma :P

Pozdrowionka dla Piotrka i Maćka.

My Was poważajem :P

Edytowane przez africa2
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No, Piotrze, szacun ;) za relację....

Dla Polsko/Bialoruskiej Parki Afrikanerów...ukłony i podziękowania za towarzycho....

To mój pierwszy przelot na Ukrainę i pozwolę sobie wymienić tylko hasłowo te najbardziej bezcenne przezycia:

 

1. Uczucie deja vu sprzed 15 lat w Polsce zaraz po przekroczeniu polsko-ukraińskiej granicy (ci milicjanci, te dziury, te pojazdy, ten zapach rozgrzanego socjalistycznego asfaltu :cool: ) i zachwyt na naszym kapitalizmem po powtórnym przekroczeniu granicy :P

2. Reszta w sklepie wydana wydana w cukierkach, gdy nie ma drobnych...

3. Kawka już posłodzona, a mleka "ni ma", choć w sklepie obok jest ...

4. Picie wódki z ormiańskim Rafaelem :P

5. Widok Akera w niedzielny poranek tlumaczącemu gościowi, że "naprawdę dzisiaj jest niedziela, nie piatek"

6. Parada,na którą żaden locales nie jedzie na trzeźwo

7. Obserwacje, w jakich okolicznościach mozna wydalać z siebie płyny :eek: :buttrock: (to wiedza tylko Ci co byli ),

8. Przejazd po Lwowie na moto (chwilami miałem wrażenie, że jestem w Afryce :biggrin: )

9. Te żywe kultury bakterii :flesje:

10. I to, że - żyjąc w Polsce - juz zapomniałem, że ludzie mogą być tak mili i otwarci, niezależnie skąd są i jak wyglądają, tutaj wielki SZACUN :P

 

Słowem, wrażenie bezcenne :P

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

 Udostępnij

×
×
  • Dodaj nową pozycję...