Skocz do zawartości

Bałkany 2013 vol.2 Relacje!!!!!


foresst
 Udostępnij

Rekomendowane odpowiedzi

30.06.2013
W niedzielę około godziny 12:00 otwieram zmęczone oczy, całym ciałem czuję wczorajsze wesele, na którym świetnie bawiłem się do białego rana. Wódki za kołnierz się nie wylewało, ale podobno skończyłem pić około północy. Coś mi jednak mówi, że o planowanej 14:00 nie wyjadę. Ogarniam się, jem obiad i śmigam do garażu, gdzie jeszcze sporo do spakowania. O godzinie 14:00 umówiłem się z Mariuszem (którego serdecznie pozdrawiam) pod blokiem Olki. Mariusz zagadał do mnie na Facebooku i stwierdził, że mając wolne popołudnie, chętnie odprowadzi mnie kawałek za Toruń. Około 13:40 przez telefon tłumaczę Mariuszowi, że mam poślizg i wyjaśniam, jak trafić do garażu, w którym kończę pakowanie. Po chwili Yamaha R6 Mariusza stoi koło mojej Hondy. Razem ruszamy po Olkę, która znosi ostatnie rzeczy. Machając tacie Oli ruszamy w drogę. Pierwszy postój robimy we Włocławku, skąd Mariusz wraca do Torunia i gdzie ja montuję kamerę Go Pro na kasku (prędzej z powodu pracy nie miałem kiedy tego zrobić, więc nawet nie jestem pewien, że kamera będzie dobrze ustawiona). Z Włocławka ruszamy w stronę Łodzi, gdzie na BMW GS650 czekają na nas Damian i Patrycja. GSa spotykam przy centrum handlowym za Łodzią i tak już w dwa motocykle lecimy w stronę Rybnika, gdzie mamy dołączyć do reszty ekipy. Po drodze na stacji benzynowej dowiaduję się że Damianowi w GSie kończy się linka sprzęgła, zostały tylko dwie cienkie linki. Do Rybnika dojeżdżamy około godziny 22:00. Wita nas prawie cały skład wyjazdu. Olka, lubiąca raczej cieplejsze klimaty, zmarzła za moimi plecami i po przyjeździe od razu chowa się u Krzysia w domu, pijąc gorącą herbatę, ja natomiast śmigam na pobliską stację benzynową po jakieś piwo (na zakończenie dnia się należy). O ile dobrze pamiętam Krzysiu zakupił zestaw naprawczy do linek i po chwili linka sprzęgła Damiana wygląda jak nowa. Razem z Olką śpimy u Pabla, u którego korzystam z laptopa i sprawdzam co nagrała kamera - nie jest źle. Spać kładziemy się jakoś po pierwszej, a jutro długa droga przed nami...

Dystans dnia pierwszego to 430 km





01.07.2013
Rano budzimy się trochę zmęczeni wczorajszą podróżą, ale będąc podnieceni dniem wyjazdu z Polski, szybko zapominamy o wszelkich niedogodnościach. Wracamy do Krzysia, gdzie stoją motocykle i pakujemy rzeczy, które wyciągnęliśmy z sakw na nocleg. Gdy jemy śniadanie, przyjeżdża do nas Wiesiek, ostatni uczestnik naszej podróży. W 9 osób, na 7 motocyklach, ruszamy w stronę Chorwacji. Naszym celem na dziś są Jeziora Plitvickie około 830km od Rybnika. Tankujemy i ruszamy w stronę Ostrawy, a dalej w stronę stolicy Słowacji - Bratysławy. Chcąc ominąć płatne drogi w Słowenii, przejeżdżamy granicę między Słowacją a Węgrami i drogą E65 kierujemy się w stronę Chorwacji. Droga jest nudna, często jedziemy dość szybko, po to tylko żeby jutro rano obudzić się nad Plitvickimi Jeziorami. W końcu przejeżdżamy granicę pomiędzy Węgrami a Chorwacją i wjeżdżamy na autostradę, najpierw na Zadar i dalej w kierunku Parku Narodowego Jezior Plitvickich. Na zjeździe z autostrady gubi się Wiesiek, który zamiast zjechać z autostrady pojechał prosto. Po krótkiej debacie stwierdzamy, że znajdziemy się następnego dnia przy Jeziorach. W rejon samych Jezior dojeżdżamy po ciemku. Jest dość zimno, więc postanawiam popytać w hotelach o ceny i jest szok - w pierwszym hotelu 155 euro za pokój dwuosobowy! Pani w recepcji mówi nam, że kawałeczek dalej jest tańszy hotel o trochę niższym standardzie, jedziemy we wskazanym kierunku i dowiadujemy się, że życzą sobie 78 euro za dwie osoby... Postanawiamy więc poszukać campingu i rozbić gdzieś namiot. W rezultacie wraz z Pablem skręcamy z głównej drogi i jadąc wąską, ciemną drogą pod górę i w dół, znajdujemy dom, z którego w szlafroku wychodzi gospodyni, oznajmiając nam, że za 8 osób na dwa dni zapłacimy 180 euro. Nie zastanawiając się długo, wracamy po resztę ekipy i zajmujemy cztery dwuosobowe pokoje.
Dystans jaki pokonaliśmy dnia drugiego to 860km.



02.07.2013
Tego dnia nie zamierzamy siadać na motocykle, przynajmniej Ja z Olką. Chłopaki wsiadają rano na maszyny i ruszają do sklepu uzupełnić zapas piwa oraz prowiant. Nie chcąc wyprowadzać spod dachu swojego Bandziora, Adrian wsiada jako plecak na GSa, no i po powrocie ze sklepu okazuje się, że było BAM. Pod sklepem, zsiadając z motocykla, Adrian zahaczył nogą o kufer i razem z GSem oraz Damianem wywalił się na bok, rozbijając niegroźnie łokieć. Po śniadaniu ruszamy pieszo w stronę Jezior. Tylko Damian z Patrycją podjeżdżają motocyklem (osoby nie pijące tego). Po wyjściu na główną drogę zostawiamy trochę z tyłu Pabla i Krzysia, śmiejąc się, że dziadki nie dają rady. Nasze śmiechy szybko się kończą, gdy widzimy wyprzedzające nas auto, z którego tylnej kanapy machają nam nasze dziadki. Przez chwilę, śmiejąc się, myślimy, że jeden z nich zasłabł i wiozą ich na pogotowie, ale jak się później okazuje, po prostu złapali stopa. Przy wejściu na Jeziora czeka na nas Wiesiek i tak całą ekipą płacimy za bilety (studenci troszkę mniej) i idziemy zwiedzać pierwszy Park Narodowy na naszej trasie. Od samego początku jesteśmy zafascynowani widokami, witają nas piękne wodospady, pod którymi robimy sobie zdjęcia i pomostami ruszamy w dalszą drogę. Woda jest krystalicznie czysta, a ryby przy brzegu tylko czekają na jakieś okruszki. Docieramy do jeziora, gdzie na drugą stronę zabiera nas prom i maszerujemy dalej. I tu sie zaczyna pewna historia: w ubiegłym roku założyłem się z Pablem o 10 euro, że w Złotych Piaskach, nocą, nie wskoczy do basenu. Pablo zapewne owe 10 Euro by wygrał, gdyby nie ochroniarz, który oznajmił Pablowi, stojącemu na brzegu w samych majtkach, że basen jest tylko dla klientów baru. W tym roku Pablo rzucił wyzwanie, że nie wskoczę z pomostu do wody. Domyślcie się co stało się dalej - po prostu byłem bogatszy o 10 euro ;). Idąc dalej i nie mogąc nacieszyć oczu widokami, doszliśmy prawie do samego końca wycieczki. ,,Autobusem" wróciliśmy do punktu wyjścia, gdzie z góry można było jeszcze podziwiać krystalicznie czyste jeziora. Mam nadzieję że jeszcze kiedyś zobaczę te widoki. Powrót z górki poszedł szybko i zanim się obejrzeliśmy siedzieliśmy pod altanką, pijąc piwo i omawiając trasę dnia następnego.



03.07.2013
Damian z Partycją, ubrani w skórzane ciuchy, postanawiają wyruszyć trochę szybciej i jechać nieco inna drogą, aby uniknąć największego słońca. My natomiast ruszamy około godziny 9:00, kierując się w stronę miejscowości Karlbag, czyli na magistralę Adriatycką. Widok na Adriatyk zatyka nam dech w piersiach, oczywiście robimy obowiązkowy postój, pstrykamy zdjęcia i cieszymy oczy pięknym widokiem. Serpentynami zjeżdżamy w stronę morza, dojeżdżając do miejscowości Karlbag, gdzie znajdujemy przyjazną motocyklistom restaurację na samym wybrzeżu. Postanawiamy zjeść tu obiad. Miłym zaskoczeniem jest to, iż zanim doszliśmy do stolików były one przygotowane na 6 osób, na stolikach stały szklanki, a w dzbankach z wodą pływała cytryna. Po obiedzie postanawiamy wykąpać się w Adriatyku, a jako że nikt nie był na to przygotowany i szkoda czasu na szukanie ręczników, strojów czy klapków, do wody wchodzimy z marszu, ściągając tylko motocyklową odzież. Po orzeźwiającej kąpieli ruszamy magistralą w stronę Parku Narodowego Krka, gdzie na campingu Marina czeka na nas Damian z Patrycją. Po drodze, do kasku jadącego przed nami Krzysia, wlatuje pszczoła, gryząc go w głowę. Jestem zmuszony do ostrego hamowania, z którego po raz pierwszy na tym wyjeździe ratuje mnie ABS. Jadąc dalej patrzę w lusterka i nie widzę nikogo, a przecież powinien za mną jechać Adrian z Marcinem. Zatrzymuję się na poboczu i szybko zdaję sobie sprawę dlaczego nie ma ich z tyłu - pogubiłem bagaże!!! Zanim jednak zdążyłem sprawdzić co zgubiłem, dojechał Adrian z Marcinem. Jeden wiózł mój plecak, drugi natomiast śpiwór. Dzięki Chłopaki za pozbieranie gratów!!! Dojeżdżamy do campingu Marina, znajdującego się prawie nad samymi wodospadami i szybko znajdujemy Damiana i Patrycję. Rozbijamy namioty i chłopaki idą zakupić Rakiję. Po degustacji wracają wcięci, niosąc flaszkę miejscowego koperkowego bimbru i flaszkę wina.Wieczorem dojeżdża do nas Wiesiek, który poprzednią noc spędził w innym miejscu i trasę tego dnia pokonał w pojedynkę. Jak dla mnie koperkowy bimber nie smakował zbyt smacznie, ale nie takie rzeczy się piło ;P.
Dystans dnia czwartego to 298 km.



04.07.2013
Rano, w krótkich spodenkach i koszulkach z krótkimi rękawkami, ruszamy w kierunku wodospadów Krka. Na głowę nie zakładamy nawet kasków. Do pokonania mamy odcinek około 3 km, więc zbytnio się nie wysilamy, żeby później nie martwić się o rzeczy pozostawione przy sprzętach. Zmierzając do kas bierzemy w rękę legitymacje studenckie Damiana i Patrycji, dzięki czemu płacimy 70, zamiast 120, kun - pani w kasie zbytnio nie wnika w fotografię, znajdującą się na legitymacji. Wszyscy razem zmierzamy w kierunku autobusu, który serpentynami w dół wiezie nas na sam początek szlaku. Początkowo wrażenie jest podobne jak na Jeziorach Plitvickich, szybko jednak zauważamy różnicę. Jest jakby więcej zieleni, a woda smętnie przelewa się pod naszymi nogami. Dopiero po zejściu na sam dół kanionu widać całe piękno tego miejsca. Cudowne wodospady i tworzące się co kawałek jeziora robią na nas ogromne wrażenie. Na samym dole znajdują się bary i budki z różnymi słodyczami. Niestety ceny są strasznie wysokie - za lane piwo płacę 24 kuny, no ale czego się nie robi dla przyjemności. Oprócz barów na dole kanionu znajduje się trochę spokojniejszej wody, w której można się kąpać. Woda nie jest zbyt ciepła, ale nie odstrasza to chętnych do kąpieli. I tu po krótkiej chwili przeżywamy miłe zdziwienie. Wracający z wody Damian oznajmia, że będzie wesele, a Patrycja z szerokim uśmiechem na buzi chwali się pierścionkiem (wszyscy zgodnie gratulujemy, licząc na zaproszenie na wesele i flaszkę weselną). Idąc w górę kanionu mijamy sporo straganów, na których sprzedaje się świeże i suszone figi, daktyle oraz znaną wszystkim Rakiję - w każdej odmianie. Wreszcie docieramy do miejsca, w którym zaczęliśmy zwiedzanie i skąd zabiera nas autobus, w którym kończy się sprzęgło. Podczas mijanek na dość stromych górskich serpentynach autobus ma spory problem z ruszeniem pod górkę, a w środku czuć wyraźny zapach palonego sprzęgła. Szczęśliwie, wjeżdżamy na górę, przesiadamy się na motocykle i wracamy na camping. Po krótkiej debacie ruszamy do oddalonej o około 50 km od miejsca naszego noclegu miejscowości Knin, gdzie znajduje się średniowieczna twierdza. Po drodze smutne wrażenie wywiera na nas okolica i same już miasto Knin. Wszystko wygląda tak, jakby niedawno przeszła tędy zaraza, jest mnóstwo opuszczonych domów, w samym zaś mieście zamiast opuszczonych domów można zaobserwować całe opuszczone kamienice. Ruch na ulicach też nie jest zbyt wielki. Z mojego punktu widzenia miasto wygląda trochę na wymierające. W końcu znajdujemy drogę, wiodącą do samej twierdzy. Prowadzi ona ostro pod górę, gdzie brak asfaltu. Na sprawdzenie trasy wyrusza Damian na Gsie, a po krótkiej chwili sam stwierdzam, że jak GS da radę to i CBFka wjedzie. Po 100m dojeżdżamy do Damiana, który postanowił dalej nie wjeżdżać, gdyż jest za stromo, a kamienie są za duże. Zsadzam Olkę z tylnego siedzenia i ruszam pod górę. Po kilku groźnie wyglądających sytuacjach, dojeżdżam do asfaltu. Do tego miejsca Olka dochodzi pieszo i razem, już asfaltem, wjeżdżamy pod samą twierdzę. Za zwiedzanie nie płacimy zbyt wiele, bilety grupowe zaczynają się od 10 osób, a nas jest dziewiątka, więc pan w kasie dolicza siebie jako dziesiątą osobę i w niższej cenie możemy zobaczyć świetnie zachowaną średniowieczną twierdzę. Na camping wracamy już trochę pod wieczór, jest chłodno, zwłaszcza, że mamy na sobie krótkie rękawki. Po powrocie na camping, z okazji zaręczyn, Damian stawia Rakiję. Wszyscy grzecznie piją i udają się spać.
Dystans pokonany w ciągu dnia to zaledwie 100 km







05.07.2013
Rano zaczynam od dociągnięcia łańcucha, który jak zauważyłem, dostaje mocno po dupie. Po spakowaniu na spokojnie ruszamy w drogę, wracamy na magistralę i kierujemy się na Trogir.
Pierwszą przerwę robimy sobie na przydrożnej plaży, gdzie zrzucamy ciuchy i wskakujemy do wody. Tutaj Adrian i Krzysiu dowiadują się o istnieniu stworzeń zwanych jeżowcami, które Krzysiu przechrzcił na kolcownice. Jest ich tam naprawdę dużo i dopiero tam chłopaki zdają sobie sprawę po co wszystkim na nogach takie dziwne buty, w których wchodzimy do wody. Po powrocie na motocykle jedziemy do Trogiru, miasta które zachwyca wąskimi na 1,5 m uliczkami i pięknym portem, w którym cumują olbrzymie prywatne jachty z całej Europy. Dalej kierujemy się na Split i Omis, gdzie szukamy noclegu. Znajdujemy ładny camping zaraz za miejscowością Celina. Tam z właścicielem targujemy cenę - z 180 kun schodzimy na 90 kun za dwie osoby, namiot i motocykl. Rozbijamy namioty, szybko wybieramy się do oddalonego o 200 m sklepu i robimy zapasy jedzenia oraz piwa. Wracamy na camping, po czym od razu idziemy na plażę, gdzie przy piwie siedzimy do zachodu słońca. Cykady na campingu nie dają spokoju, a z drzew kapie żywica. Trzeba uważać gdzie stawia się namiot, bo można go sobie nieźle zapaskudzić. W nocy wieje bardzo silny wiatr, silny do tego stopnia, że w nocy zastanawiam się, czy nie wyjść z namiotu w celu sprawdzenia, czy CBFka stoi nadal tam, gdzie ją postawiłem.
Pokonany dystans to 130 km.



06.07.2013
Po raz kolejny rano wita nas piękna pogoda. W planach mamy górę Św. Jerzego i plażę w Brela. Damian, mający lęk wysokości, postanawia razem z Patrycją od razu wybrać się na plażę (po powrocie stwierdzamy, że była to mądra decyzja), my zaś wjeżdżamy drogą prowadzącą 29 km w górę, po ostrych serpentynach, gdzie silniki naszych motocykli nie mają łatwego życia i w końcu znajdujemy się 1.760 m. n. p. m. Wita nas rozciągający się dookoła piękny widok. Po drodze jest dość chłodno i Olka znowu marznie. Chwila odpoczynku, robienie zdjęć i zjeżdżamy na dół. Jest tak stromo, że motocykl rozpędza się na pierwszym biegu i trzeba co chwila używać hamulca, aby zwolnić do prędkości pozwalającej zmieścić się w kolejnym zakręcie... Po drodze pstrykamy kilka fotek z Adriatykiem w tle i śmigamy do Brela, gdzie na plaży czeka na nas Damian z Patrycją. Po drodze łapie nas przelotny deszcz, który postanawiamy przeczekać pod pierwszą napotkaną wiatą. W deszczu udaję się na zwiad okolicy i znajduję 2 worki z butami do pływania oraz worek czapek z daszkiem. Okazuje się, że zarówno buty, jak i czapki, posiadają metki oraz wieszaki i z niewiadomych przyczyn zostały wyrzucone. Nad samą plażą parkingi kosztują po 80 kun za motocykl, warto jednak poszukać wolnych miejsc. My w większości parkujemy na chodnikach i w miejscach nie utrudniających ruchu, ale jak później zauważamy, miejscowi motocykliści zjeżdżają sprzętami na samą promenadę. Przy plaży można kupić pyszną pizzę na grubym cieście, po 12 kun za kawałek, (dwoma kawałkami można się najeść), a w pobliżu nie brakuje miejsc, w których można zaopatrzyć się w zimne piwo. Po plażowaniu wracamy na camping, na drugim biegu wyprzedzam wszystkich uczestników wycieczki, a pan policjant grozi mi palcem. Po zajechaniu do sklepu Olka stwierdza, że ,,jest z wariatem". Pod wieczór jedziemy do miasta Omis, które nie zachwyciła nas totalnie niczym.
Łącznie dnia siódmego zrobiliśmy 147 km.



07.07.2013

Kolejnego dnia ruszamy dalej magistralą w stronę Dubrownika, a piękne widoki nie opuszczają nas ani na chwilę. Na jednej ze stacji benzynowych zauważam Forda Focusa w kabriolecie, z tablicami NBA. Jako że oznaczenie to jest mi znane, pozdrawiam kierowcę Forda, który zachwycony podchodzi oglądać nasze maszyny. Jak się okazuje, pan z Forda także jest motocyklistą i zaraz po powrocie z Chorwacji śmiga ze swoją ekipą w Bieszczady (o ile dobrze pamiętam). Bartoszyce to niewielka miejscowość i szybko orientujemy się, że mamy wspólnych znajomych. Pozujemy do kilku fotek i trzeba jechać dalej. Po drodze przejeżdżamy przez kawałek Bośni i Hercegowiny i z powrotem wjeżdżamy do Chorwacji. Przed samym Dubrownikiem zaczyna delikatnie kropić, stajemy na parkingu, ale nie po to, żeby schronić się przed deszczem, lecz aby coś zjeść. Bardzo chętnie zdejmujemy motocyklowe ciuchy i wystawiamy się w stronę deszczu, który na naszą niekorzyść kończy się tak samo szybko, jak szybko się zaczął. Mijamy Dubrownik i jedziemy kilka kilometrów dalej do Kupari, gdzie znajduje się zatoka umarłych hoteli. Szukamy campingu, który polecała nam właścicielka campu koło wodospadów Krka, niechętnie jednak nas tam goszczą, tłumacząc, że nie przepadają za dużymi grupami ludzi, bo te często sprawiają kłopoty. Poza tym na campingu nie wolno pić piwa! Wszyscy zgodnie stwierdzamy, że to nie miejsce dla nas. Razem z Pablem i Adrianem udajemy się na poszukiwanie innych miejsc noclegowych. Długo nie trzeba szukać i rozbijamy się na campie 500 m od wyżej wymienionej zatoki, w dodatku pani spuszcza nam trochę z ceny, za co jesteśmy ogromnie wdzięczni. Rozbijamy namioty i zaraz potem wszyscy z piwem w ręku idziemy na plażę. Spomiędzy palm wyrastają przed nami ruiny hoteli ostrzelanych przez NATO w 1992r. Te wielkie żelbetonowe budynki robią spore wrażenie, w mojej głowie szybko rysuje się obraz jak pięknie musiało tu być w czasach, gdy bywała tu wojskowa elita Jugosławii, a sam Tito miał swój apartament. Znajduje się tu bardzo dobrze zachowany port, przy którym się rozkładamy, jednak widmo burzy, która nadciąga, zmusza nas do schowania się w jednym z opuszczonych i zrujnowanych budynków. Burza jest dość mocna i na czas jej trwania postanawiamy pokrzątać się trochę po ruinach. W miarę wchodzenia na coraz wyższe piętra, widok na zatokę robi się coraz ładniejszy i tak dochodzimy do miejsca, gdzie po połamanych i poukładanych w stosy drzwiach, w miejscu, gdzie pewnie kiedyś były schody, można wejść na sam dach hotelu. Długo się nie namyślając, korzystamy ze znalezionego wejścia i jesteśmy na dachu. Po paru chwilach w połowie drzwi stoi Olka i ani zejść ani wejść. Na szczęście niecałe 50 kg dość łatwo wciągnąć za ręcę do góry, z pomocą Adriana stawiam więc Olkę na dachu, skąd widok na zatokę zapiera dech. Kilka fotek i schodzimy na dół, gdyż powoli zaczyna zapadać zmierzch. Wieczorem rozpijamy kilka flaszek Whiskey i idziemy spać.

Tego dnia pokonujemy 209 km.



08.07.2013r.
Z samego rana udajemy się na plażę, gdzie zostajemy do godziny 15:30. Nurkując z rurką, wyławiam dla Olki kilka ładnych, dużych muszelek, które, jak się później okazuje, szybko uciekają w stronę wody. Pod wodą muszelek jest bardzo dużo, lecz nie udaje mi się znaleźć żadnej niezamieszkałej przez stworzonko, którego nie chciałem zabijać. Krzysiu owe stworzonko nazwał Homerem i jedno z nich chciał nawet zmusić do opuszczenia muszelkowego domu. Do dziś nie wiem, czy w końcu mu się to udało. Wygłupiamy się i skaczemy do wody z betonowego molo, a Krzysiu zbiera małże, które przechrzcił na małżownice i które to małżownice zamierza zjeść na kolację. Wracamy na camping, szybki obiad i na motocyklach śmigamy zwiedzać Dubrownik. Na miejscu zostaje tylko Wiesiek, którego pokonała Whiskey i cały dzień spędza w namiocie. Przy samym starym mieście dość ciężko znaleźć miejsce parkingowe nawet dla jednoślada, więc trochę krążymy, a kierowca autobusu puka się w czoło na widok kilku motocykli jadących pod prąd. W końcu parkujemy sprzęty na strasznie zatłoczonym parkingu dla jednośladów i ruszamy w kierunku starego miasta. Niestety, za wycieczkę po murach trzeba zapłacić, wybieramy więc opcję zwiedzania dołem, przechodzimy główną ulicą i dalej do portu. Trochę zdjęć i dalej wąskimi i ciasnymi uliczkami staramy się obejść miasto. W
jego potężnych murach znajdujemy malutkie drzwiczki, które prowadzą nas na znajdujący się na skałach bar. Zaraz za skałami jest na tyle głęboko, że można śmiało skakać do wody, jednak z powodu braku kąpielówek rezygnujemy z tej przyjemności. Idąc w stronę bramy, którą weszliśmy na starówkę, natykamy się na przebraną za pirata dziewczynę, posiadającą 4 wielkie egzotyczne papugi, które z miłą chęcią przeskakują z człowieka na człowieka. Za fotkę z egzotycznym ptakiem do kubeczka wrzucamy co łaska. Zastanawiamy się, czy wracać do Kupari. Zza gór wyłoniły się czarne chmury, w dodatku się błyska i dość mocno grzmi. Burza przechodzi bokiem, a my wracamy do motocykli i zonk. Jakiś inwalida zaparkował auto tak, że z naszego parkingu dla jednośladów nie da się wyjechać. Po chwili pojawia się jakiś Chorwat, który także miał tam zaparkowany skuter i długo się nie namyślając, przedstawia plan wyjazdu z owego parkingu Krzysiowi. Chłopaki podnoszą i przestawiają w inne miejsce jeden ze skuterów, dzięki czemu miejsca na wyjazd wystarcza wszystkim. Podczas wyjazdu na główną drogę trochę się gubimy i razem z Marcinem błądzimy kilka minut po okolicy. Będąc już w Kupari, zajeżdżamy jeszcze motocyklami pod opuszczone hotele i robimy kilka fotek razem z naszymi maszynami. Wracamy na camping, gdzie Wiesiu uraczył się kolejną butelką Ballantinesa i stwierdził że następnego dnia wyjedzie trochę później i po prostu nas dogoni. Na kolację Krzysiu gotuje wcześniej nazbierane małżownice, reszta natomiast zajada się zwyczajnym zakupionym w sklepie jedzeniem.
Do Dubrownika i z powrotem robimy zaledwie 18 km.




09.07.2013r.

Tego dnia, przed wyjazdem, żegnamy się z Damianem i Patrycją. Mieli oni tylko 2 tygodnie urlopu i do naszej podróży dołączyli tylko na Chorwacką jej część. Życzymy im szerokości i bezpiecznego powrotu do domu, a sami ruszamy w stronę Czarnogóry. Na granicy celnik przepuszcza nas przejściem dla pieszych i teraz już drogą u samego brzegu Zatoki Kotorskiej zmierzamy do Kotoru. Widać tu zdecydowanie mniej turystów, ale wody Zatoki i tak pełne są miejscowej ludności. Dopiero tutaj ludzie zaczynają do nas machać i gdy przypominam sobie ubiegłoroczną wycieczkę do Rumunii, gdzie pozdrawiała nas dosłownie co druga osoba, uświadamiam sobie, że właśnie tego mi brakowało. Zatrzymujemy się w Kotorze, chodzimy trochę po mieście i siadamy pod parasolami, aby zjeść obiad. Myślę, że samemu miastu trzeba by poświęcić trochę więcej czasu niż my to zrobiliśmy. Zaraz za murami, na szczycie góry, widać jakieś ruiny i wchodzących tam ludzi, jednak jest to dość wysoko, a ubrania motocyklowe na pewno nie pomogą nam tam wejść. Rezygnujemy (może w przyszłym roku??). Najedzeni ruszamy dalej, priorytetem jest stacja benzynowa, gdyż Pablo od dłuższego czasu jedzie na rezerwie. Znajdujemy stację i ZONK - wlew mojego zbiornika nie chce się otworzyć, coś się zacięło i dupa. Adrian wyciąga imbusy, a ja szybko rozkręcam wlew i stwierdzam, że przycinają się zasuwki trzymające korek. Tankujemy do pełna i jedziemy dalej w kierunku Jeziora Szkoderskiego, wzdłuż którego wybrzeża prowadzi bardzo ładna widokowo droga. Jest ona jednak w kiepskim stanie i zawieszenie naszych motocykli nie odpoczywa... Podczas jednego z hamowań motocykla nieuważnie stawiam nogę i lecę na prawą stron. Z całych sił starałem się podnieść motocykl, jednak razem z bagażami i Olką z tyłu był on zbyt ciężki. Myślałem już jak by tu go delikatnie położyć na prawej stronie, gdy nagle udało mi się go postawić. Co się okazało - Olka wyciągnęła nogę i wspólnymi siłami zdołaliśmy utrzymać CBFkę na kołach. Pokonując kolejne wzniesienie na drodze spotykamy dwa żółwie, trzeba uważać, bo spotkanie takiego żółwia z oponą mogło by zaowocować przewrotką. Zjeżdżamy w dół i dojeżdżamy do granicy z Albanią. Tutaj stan dróg jeszcze się pogarsza. Jest już późno, jedziemy więc w stronę Tirany i szukamy noclegu. Po drodze w niewiadomy sposób gubimy resztę grupy i trochę błądzimy. Korzystamy z pomocy miejscowej policji i po chwili odnajdujemy resztę grupy na stacji benzynowej. Jedziemy dalej, jest już ciemno i jazda dalej zrobiła się dość niebezpieczna. Droga jest strasznie dziurawa, a różnica poziomów między drogą a wiaduktami wynosi 10 cm, trzeba podjeżdżać jak pod krawężnik, w dodatku z bardzo dużą prędkością mijają nas coraz to nowsze mercedesy, wpychając się na trzeciego. Zjeżdżamy z głównej drogi i zajeżdżamy do hotelu, za którym znajduje się pole namiotowe. Koszt - 9 euro od motocykla, a do dyspozycji mamy pełnowymiarowy basen i sauny, w dodatku kelner z baru częstuje nas owocami. Jakie wrażenie zrobiły na mnie pierwsze kilometry Albanii?? Kraj wygląda jakby zaczęli budować go od podstaw i w pewnym momencie stwierdzili, że po co mają budować dalej, przecież tyle wystarczy. Wrażenie to nie opuściło mnie do samego wyjazdu z tego kraju.

Dystans dnia to 321 km.



10.07.2013r.

Poranek zaczynamy od kąpieli w basenie. Dzisiaj decyduję się jechać bez motocyklowych ciuchów, jest zbyt upalnie. Kto miał trochę wolnego miejsca zabrał albo moją, albo Olki część garderoby. Zaraz po wyruszeniu Krzysiu gubi okulary, które miał zahaczone na tankBagu, a ciężarowy samochód jadący za nami dokłada wszelkich starań, żeby z okularów nie było co zbierać. Docieramy na przedmieścia Tirany i zaczyna się prawdziwy chaos. Trzeba mieć oczy dookoła głowy: auta wciskają się dosłownie wszędzie, napotykamy auta jadące pod prąd na rondach i ludzi, którzy parkują na rondach celem pójścia do sklepu. Po kilku kilometrach zaczynam zachowywać się jak wszyscy inni tubylcy. Podstawą jest sprawny, głośny klakson i palec gotowy użyć go w każdej chwili. Przed wyjazdem czytałem trochę o ruchu ulicznym w Tiranie, ale nie myślałem że będzie tak źle. Szybko opuszczamy drogę prowadzącą do stolicy Albanii i kierujemy się w stronę wybrzeża do miejscowości Duress. Zatrzymujemy się w przydrożnej knajpie na obiad. Kuchnia znajduje się zaraz za ladą, a miły Pan oznajmia, że nie posiadają menu i jest tylko to, co widać. Najedzeni ruszamy w dalszą trasę i tutaj spotyka nas wielkie szczęście. Usilnie chce nas wyprzedzić mały Peugeot 206cc z nażelowanym kierowcą. Prawie mu się to udaje, jednak nie zmieścił się między barierkami a Krzysiem, który jechał jako pierwszy. Peugeot ostro hamuje, a ja zaraz za nim. Asfalt jest bardzo nagrzany i wyhamowanie ze 120 km/h to nie lada wyczyn. ABS ratuje nam skórę. Zatrzymuję Hondę jakieś pół metra przed dwieścieszóstką. Jadący za mną Marcin, na najbliższym postoju, stwierdził, że widział już mnie razem z Olką, trących dupskami po asfalcie, a zaraz za nami owym dupskiem miał trzeć on sam. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło, chociaż nogi miałem takie miękkie, że gdybym musiał dłuższą chwilę utrzymać na nich motocykl w pionie, pewnie bym się przewrócił. Dojeżdżamy do Duress i tutaj popełniam błąd skręcając w stronę miasta. Naprawiam go przy najbliższym rondzie, przy okazji obserwując starszą panią, która skracając sobie drogę przez jego środek, zatrzymała się na środku drogi i serdecznie machała nam reklamówką pełną pieczywa. Dalej jedziemy już wybrzeżem i mijając miasto Vlore szukamy noclegu. Przy samej plaży znajdujemy małe 4 - osobowe drewniane domki. Są one w miarę nowe i całkiem niedrogie, więc zatrzymujemy się w nich na dwie noce. Plaża jest całkiem ładna, a woda w zatoce ciepła, dlatego zamierzmy odpocząć tu trochę następnego dnia, a potem ruszyć dalej w stronę Grecji.

Pokonaliśmy tego dnia zaledwie 204 km.





11.07.2013

Każdy wstaje jak mu się podoba i zaraz udaje się na plażę. Po południu udajemy się do sklepu, aby uzupełnić zapasy i tutaj poznaję sympatycznego pana, który w swoim języku próbuje mi wytłumaczyć, że kiedyś na Hondzie zrobił BAM (przynajmniej tak udało mi się go zrozumieć).
Wracamy na plażę i radujemy się odpoczynkiem. Wynajmujemy rower wodny z niedziałającym sterem i wygłupiamy się skacząc z niego do wody. Wieczorem piwko i planowanie zarysów trasy na następny dzień. W planach mamy zobaczenie Błękitnego Oka i dojechanie do Grecji, gdzieś w okolice Meteorów.
Co pokonaliśmy dnia dzisiejszego??/ kilka kilometrów i po 8 piw ;)





12.07.2013r.

Wyruszamy, tak jak było w planie, o 8 nad ranem, w stronę Błękitnego Oka, czyli źródeł bijących z głębi ziemi. Najpierw ostrymi serpentynami wzdłuż wybrzeża i dalej wgłąb lądu. Przed samymi źródłami jemy obiad w przydrożnej knajpie, gdzie mięso jest z MUU, jak tłumaczy właściciel i jako czaj podaje każdemu po puszcze Ice Tea :) Przy samych źródłach parkujemy motocykle obok dwóch motocykli BMK, których właściciele zjawiają się zanim jeszcze zdążyliśmy się przebrać w ciuchy, umożliwiające poruszanie się w upale. Krótka pogawędka i ruszamy nad samą wodę. Źródła faktycznie przypominają tęczówkę oka, a woda osiągająca temperaturę 10 stopni jest krystalicznie czysta. Nie wiadomo jak głębokie jest źródło, ponieważ do tej pory, z powodu silnego naporu wody, nurkom udało się zejść najgłębiej tylko na 60 m. Jako że można się tam kąpać, korzystamy z okazji i razem z Pablem wskakujemy do wody. Po chwili dołącza do nas Adrian, ale reszcie grupy brakuje pary, żeby zanurzyć się w tak zimnej wodzie. Ubierając się, zamaczam skarpetki w wodzie i popełniam kolosalny błąd zakładając motocyklowe buty na gołą stopę. Moją decyzję wieczorem odpokutuję wyciągniętą podszewką z buta, której nie będę mógł ułożyć już do końca wyjazdu. Ruszamy dalej i szybko docieramy do granicy z Grecją. Tu nawierzchnia dróg dużo się poprawia i w szybszym tempie zmierzamy w kierunku Meteorów. Po drodze czuję dość silny ból w okolicach mostka, zjeżdżamy na stację i okazuje się że pod koszulkę wpadła mi osa, skutecznie Kąsając mnie w brzuch. Olka miała pod ręką Fenistil, jednak nie na wiele się on zdał, dość mocno spuchłem, w dodatku bąble piekły i swędziały zarazem. Ceny paliw, jakie widzimy na stacjach, to około 1,7 euro za litr, tankuję więc tylko tyle, ile mi potrzebne na krótką trasę po Grecji i jedziemy dalej. Goniąca nas burza mocno daje o sobie znać, dlatego też przyśpieszamy tempa i zatrzymujemy się na pierwszym napotkanym campingu - 9 euro od osoby. Biorąc pod uwagę siedzącą nam na ogonie burzę długo się nie zastanawiamy i rozbijamy namioty w ostatniej chwili. Zaczyna padać, burza jednak przeszła bokiem, a my załapaliśmy się tylko na niegroźny deszcz. Jak się okazuje, na nocleg wybraliśmy idealne miejsce - zarówno do Meteorów, jak i do miasta, mamy kilka kilometrów. Szybka wycieczka do miasta po prowiant, a wieczorem piwko i pogaduchy.

Pokonaliśmy 330km.

 

 

 

 

 

13.07.2013r.

 

 

 

Rano wyruszamy zobaczyć to, po co przyjechaliśmy do Grecji, czyli Meteory. Przejeżdżamy przez maleńkie miasteczko leżące u podnóży i pnącą się ku górze drogą wjeżdżamy na sam szczyt. Do samych klasztorów nie wchodzimy, płacić trzeba nawet za parking, a kolejki są ogromne. Odwiedzamy jednak punkty widokowe, z których rozpościera się niesamowity widok na całą okolicę. Na moje oko pionowe ściany wystrzelonych w niebo skał mogą liczyć nawet po 300m. Pstrykamy mnóstwo zdjęć i zjeżdżamy na dół. Od tego momentu zaczynamy powoli kierować się w stronę domu. Po drodze popełniam jeszcze jeden wielki błąd, ale o tym będzie później. Zmierzamy w stronę Macedonii, a na drogę znowu wychodzą nam żółwie. Strasznie dziurawą drogą zmierzamy do miejscowości Ohrid, leżącej nad najstarszym jeziorem w Europie. Średnia wieku samochodów jeżdżących po drogach waha się pewnie w granicy 20 lat. Pomyślałem sobie nawet, że gdybym kiedykolwiek chciał kupić zabytkowe auto odwiedziłbym w tym celu Macedonię. Zatrzymujemy się, żeby zrobić jakieś zakupy i napotykamy restaurację DzeDomands, gdzie serwują kebaby. Moje zdziwienie nie ma granic, gdy kelner podaje zwykłą dużą bułkę wypełnioną małymi kiełbaskami... Po posiłku wsiadamy na motocykle i śmigamy do Ohridu, gdzie na przejściu dla pieszych zgarnia nas miejscowy pan na rowerze i zaprowadza na swoją kwaterę. Po drodze była jeszcze wizyta w bankomacie, w którym Krzysiu przez przypadek wypłacił 10000 denatów - równowartość około 700zł. Za kwaterę płacimy 1000 denarów i ruszamy zobaczyć słynne jezioro. Na głównej ulicy natrafiamy na konkurs tańca ludowego, a na scenie akurat występują dziwnie znajomo wyglądający ludzie. Jak się później okazało wzrok nas nie mylił, na scenie akurat tańczyli Kujawiacy. Mały spacer nad jeziorem i wracamy na kwaterę napić się zakupionej od gospodarza Rakiji. Razem z Adrianem stwierdzamy, że dobrze by było napić się jeszcze piwa, więc wracamy do miasta szukać sklepu. Po raz kolejny nasze zdziwienie sięga zenitu, gdy pan w sklepie zabiera mi z ręki piwo, które chciałem kupić, krzycząc NO NO NO i pokazując na naklejoną na lodówce kartkę, która informuje, że po godzinie 21:00 nie sprzedaje się alkoholu. PROHIBICJA !! W zamian za to do fryzjera można iść nawet o 1 w nocy. Widać różne ludzie mają potrzeby. Wracamy więc na kwaterę i męczymy butelkę Rakiji.

 

 

 

Dystans pokonany w ciągu dnia to 296 km.

 

 

 

 

 

14.07.2013r.

 

 

 

Rano, jeżdżąc po ścieżkach i polnych drogach, bezskutecznie szukamy plaży nad jeziorem. Jako że zrobiło się późno, skierowaliśmy motocykle w stronę miasta Szkodra i znowu jesteśmy w Albanii. W tych rejonach jest jednak trochę inaczej, całkiem dobrym asfaltem mijamy małe wioski, a miejscowe dzieciaki bardzo cieszą się na nasz widok. Dalej kierujemy się na przejście graniczne w Hani i Hotit, które łączy Albanię z Czarnogórą. Po ciemku przejeżdżamy przez stolicę Montenegro - Podgoricę i szukamy miejsca na nocleg. Górzysty teren skutecznie uniemożliwia nam rozbicie namiotów gdziekolwiek. Wypuszczamy się z Olką do przodu i gubimy resztę grupy. Błądząc po ciemku zauważam znak z kierunkiem na plażę w miejscowości Krupac. Dojeżdżam do niewielkiego parku, z którego na drogę wybiegają jakieś osoby chcąc mnie zatrzymać. Mijam ich, ale spoglądając w lusterku orientuje się że znam te mordy!! Tak jest, między drzewami jest już rozbita reszta ekipy, jaki ten świat mały...

 

 

 

Dystans dnia to 386 km.

 

 

 

 

 

15.07.2013r.

 

 

 

Tego dnia w planach mamy kanion rzeki Pivy, ale na początek kąpiel w jeziorze i odpoczynek na plaży. Woda jest ciepła i bardzo czysta, piaszczyste dno widać daleko po odpłynięciu od brzegu. Znad jeziora wyruszamy około godziny 12:00 i szybko docieramy do kanionu. Początkowo widoki zasłaniają przydrożne zarośla, ale szybko się kończą i naszym oczom ukazuję się przepiękny kanion rzeki Pivy, a dokładniej widzimy jezioro Otilovici. Reszta ekipy zjechała nad samą wodę zjeść obiad, a ja razem z Olka przysiedliśmy na ławce, z której rozchodził się piękny widok. W pierwszej kolejności chcieliśmy zjeść to, co wieziemy ze sobą, więc zabraliśmy się za ugotowane nad ranem jajka. Brak soli to nie lada problem przy jedzeniu jajek, więc Olka poszła na stację benzynową ową sól zakupić. Po powrocie oznajmiła, że soli nie mają, ale pracownik stacji, nie mówiący ani słowna w żadnym znanym nam języku, udostępnił nam prywatną solniczkę, za co wielkie mu dzięki. Po posiłku dojeżdżamy do reszty grupy, która nadal czeka na swój obiad. Najedzeni ruszamy dalej wzdłuż jeziora. Góry po lewej stronie sięgają 1200 metrów wysokości, a na ich szczytach leży śnieg. Docieramy do mierzącej 220 metrów zapory wodnej. Jest to druga co do wielkości tama w Europie, a zbiornik wodny, który tworzy ma powierzchnię 12,5 km2. Na granicy z Bośnią rzeka Piva łączy się z rzeką Tarą, która płynie w najgłębszym kanionie Europy liczącym 1333 metry. Woda w rzece jest krystalicznie czysta i daje się zauważyć, że wszyscy okoliczni mieszkańcy utrzymują się z raftingu. Przejeżdżamy granicę i kierujemy się w stronę Sarajewa i dalej do miasta Konjic, gdzie w okolicach ma znajdować się tajny atomowy bunkier Josipa Tito, który chcemy zobaczyć. W mieście zauważamy drogowskaz na jezioro i tam postanawiamy rozbić namioty, przejeżdżamy przez szczyty gór, gdzie po prawej i lewej stronie drogi widzimy pozostałości po wojnie. Na drzewach nadal wiszą czerwone tabliczki z trupimi czaszkami i napisem MINE, nie zbaczamy więc zbytnio z drogi i jedziemy dalej, aż w dolinie zauważamy jezioro o nazwie Boracko i masę domów wokół niego. Po przejechaniu na drugą stronę jeziora znajdujemy camping po 3 euro od osoby i rozbijamy się nad samym brzegiem. Obowiązkowo wieczorem pijemy miejscowe piwo o dumnej nazwie Sarajewo i idziemy spać.

 

 

 

Dystans dnia to 260 km.

 

 

 

16.07.2013r.

 

 

 

Ranek zaczynamy od kąpieli w jeziorze. Woda jest chłodna, ale jak wszędzie w okolicy również bardzo czysta. Wracamy przez góry do miasta Konjic, gdzie miejscowy wskazuje nam drogę do bunkra, który mamy zwiedzić. Szybko znajdujemy owy bunkier, jest jednak mały szkopuł. Bunkier znajduje się na terenie bośniackiej jednostki wojskowej. Mamy więc problem w postaci żołnierza z M16 na plecach, który tłumaczy nam, że żeby zobaczyć bunkier musimy wykupić wycieczkę w biurze podróży, znajdującym się w mieście. Wracamy więc do miasta i po chwili znajdujemy biuro, które niestety jest otwarte tylko w poniedziałki, środy i piątki, a mamy wtorek...

 

Odpuszczamy więc ten punkt naszej wycieczki i zawracamy w stronę Sarajewa, a dalej w stronę chorwackiej granicy. I tutaj popełniam błąd, o którym pisałem wcześniej. Do dziś żałuję, że z Konjic nie pojechałem w stronę Dubrownika, do którego miałem zaledwie 200 km. Mogłem wraz z Olka śmiało poleżeć jeszcze 2-3 dni na plaży w Kupari... Żałowałem tej decyzji jeszcze bardziej, kiedy dowiedziałem się, że Adrian z Pablem chcą odłączyć się od grupy i w środę być w domu... Stało się jednak jak się stało i razem przejechaliśmy przez totalnie zakorkowane Sarajewo i jedziemy w stronę Chorwacji. Za granicą decydujemy się na ostatni wspólny nocleg nad jeziorem Osijek, następnego dnia z samego rana chłopaki chcieli pognać w stronę domu. Jeziora w rezultacie nie znajdujemy i błądząc po ciemku decydujemy się na ostatni wspólny nocleg na ściernisku jakiegoś pola.

 

 

 

Dystans pokonany tego dnia to 466 km.

 

 

 

17.07.2013r.

 

 

 

Rankiem wstajemy i żegnamy się z Adrianem i Pablem. Reszcie ekipy za bardzo się nie spieszy, więc powoli się ogarniamy i ruszamy w drogę. Do wyboru mieliśmy Balaton lub Liptovsky Mikulas, gdzie jak twierdził rano Adrian znajduje się świetne jezioro. Wybór pada na Liptovsky Mikujas więc wskakujemy na autostradę Budapesztu. Szybko przejeżdżamy przez stolicę Węgier i kierujemy się na granicę ze Słowacją. Kilka kilometrów przed przejściem granicznym zatrzymuje nas patrol policji. Wszystkie 3 motocykle zostały nagrane na kamerę z prędkością 87km/h w miejscu, gdzie ograniczenie prędkości wynosiło 50km/h. Policjant w polskim języku zażyczył sobie za to wykroczenie 80 euro, a gdy chcieliśmy zbić cenę na 50 euro, oznajmił nam, że jak nie dostanie 80, to wlepi wszystkim trzem kierowcom po 100 euro mandatu. Chcąc nie chcąc, Krzysiu wykłada 80 euro, które policjant chowa do kieszeni i ruszamy dalej. Mam nadzieję, że za te pieniądze kupi sobie coś dobrego do jedzenia od czego nie zejdzie z toalety przez cały dzień. Kierujemy się na Bańską Bystrzycę i dalej na Lip. Mikulas i szybko znajdujemy wspomniane przez Adiego jezioro. Problem zaczyna się, gdy szukamy dojścia do wody. Dobre dwie godziny jeździmy wokół jeziora, przejeżdżamy pomiędzy barierkami na autostradzie, jeździmy po ścieżkach i nic, dojścia do jeziora jak nie było, tak nie ma. W końcu znajdujemy kilka dojść lecz wszystkie są gęsto obstawione przez wędkarzy. Mając nadzieję na znalezienie lepszego miejsca, wjeżdżam w błotnistą drogę przez las, najwidoczniej drogą jeździły ciężarówki wywożące z lasu drzewo i jest ona w strasznym stanie. Czuję jak tylne koło ucieka mi na błocie a motocykl kładzie się na prawą stronę. Przy upadku odkręcam manetkę gazu i CBFka wyskakuje spod mojego tyłka jak z procy, obracając się przy tym w przeciwnym kierunku, a ja ląduję na płask w błocie. Za drugim razem udaje mi się postawić na koła załadowany motocykl, stwierdzam jednak, że jeżeli Honda sama odwróciła się w przeciwną stronę nie będę próbował jechać dalej. Moto jednak nie ucierpiało przy przewrotce, lusterko grzecznie się złożyło, a tył oparł się na sakwie. Dopiero będąc już w Toruniu i dopieszczając motocykl zauważyłem, że plastik koło sakwy delikatnie się wgiął (prawdopodobnie oparł się o korzeń ) i na prawym deklu znalazły się delikatne ryski. Wracam do reszty grupy i rozbijamy namioty. Wieczorem pijemy piwo i mocniejsze trunki Krzysia. Następnego dnia mamy być już w Polsce.

 

 

 

Pokonany dystans to 550 km.

 

 

 

 

 

18.07.2013r.

 

 

 

Z rana, bez kąpieli, pakujemy się i ruszamy w drogę. Autostradą cofamy się do miasta Rozumberok i tutaj żegnamy się z Krzysiem, który jedzie w stronę Ostravy. Przekraczamy Polską granicę i raz dwa jesteśmy w Krakowie. Zatrzymujemy się u Marcina. Szybka kąpiel i ruszamy kąpać się w starym, zalanym wodą, kamieniołomie. Woda cieszy nas swoją czystością, a strome ściany wokół umożliwiają skakanie do wody z różnych wysokości. Słyszałem kiedyś o tym miejscu i cieszę się, że mogłem je w końcu zobaczyć. Wracając zahaczamy jeszcze o kopiec Kościuszki, z którego rozciąga się piękny widok na Kraków. Po powrocie Marcin szykuje nam obiad. Jemy ze smakiem i ruszamy na spacer po rynku. Marcin udziela nam szybkiego instruktarzu, wręcza klucze do mieszkania i śmiga uszczęśliwić swoją dziewczynę :) Po spacerze pijemy z Olką kilka piwek przy muzyce na żywo i wracamy do mieszkania.

 

 

 

Dystans to 233 km.

 

 

 

 

 

19.07.2013r.

 

 

 

Z Krakowa wyjeżdżamy dość późno, a jako że z powodu wyjazdu nie mogłem być na weselu kolegi, postanowiłem odwiedzić go po powrocie. W taki więc sposób, zamiast do Torunia skierowałem Hondę w stronę Hrubieszowa. I tutaj był mój błąd, gdyż powinienem jechać na Lublin i dalej do Radzynia Podlaskiego. Zadowolony, będąc już przed Hrubieszowem, dzwonię do kolegi, który oznajmia mi, że z miejsca, w którym jestem zostało mi jeszcze 190km... Jako że zaczyna się ściemniać i robi się chłodno, a Olka jest głodna (trzeba wiedzieć że jak głodna Olka to zła Olka) postanawiam odkręcić trochę manetkę i nadrobić stracony czas. W taki właśnie sposób dość szybko dojeżdżam do Radzynia Podlaskiego, gdzie ze stacji benzynowej odbiera nas Daniel prowadząc w swoje progi i goszcząc flaszką weselnej (trzeba również wiedzieć, że Daniel nie pije za wiele i końcówkę flaszki musiałem dopić sam z Olką)

 

 

 

Błądząc po Polsce zrobiłem około 600 km. Co pozostawię bez komentarza

 

 

 

 

 

20.07.2013r.

 

 

 

 

 

Rano jemy śniadanie, pijemy 3 kawy i ruszamy w drogę w stronę Warszawy i dalej na Toruń. Przed wyjazdem dociągam łańcuch, stwierdzając że dociągnąłem go do oporu. Gdyby wycieczka nam się przedłużyła musiałbym wymieniać napęd w trasie. Jako że do domu się nie śpieszy, zatrzymujemy się w Lubiczu u mojej siostry i szwagra, którzy goszczą nas syto zastawionym stołem i jak to u szwagra bywa - dobrze zmrożoną Finlandią oraz tatarem.

 

 

 

 

 

Tego dnia pokonujemy 350 km.

 

 

 

21.07.2013r.

 

 

 

To już koniec naszej podróży, wjeżdżam do garażu, siadam na krześle i czuję straszny niedosyt. Jest niedziela, byliśmy w trasie 21 dni i pokonaliśmy 6300 kilometrów, dziesiątki litrów benzyny przelały się przez pompę paliwową CBFki, a mi ciągle było mało. Trudno, to już koniec, trzeba zacząć planować kolejną podróż, której trasa powoli układała się w mojej głowie przez ostatnie dni podróży. Zamykam garaż, przesiadam się do samochodu i wracam do domu...

 

 

 

 

 

Było tak dużo fajnych rzeczy że mogłem coś pomieszać, chodź starałem się oddać wszystko tak, jak to widziałem. Mam nadzieję że nikogo nie zanudzę i dobrze będzie się wam czytało :)

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

pełen szacun za opis :notworthy: Czekamy teraz na Adika

Motocykle są jak wódka ... prawdziwa jazda zaczyna się od litra ...

 

2012r. - Rumunia/Bułgaria : 4500km (14 dni )

2013r. - Albania/Grecja : 4700km (17 dni )

2014r. - Estonia/Finlandia : 4000km (15 dni )

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...

chyba się nie podoba ;D

Podoba, podoba, czekam, aż będę mógł przeczytać dalszą część, ale dopiero po tym jak napisze własny, żeby się nie sugerować (słabo mi idzie pisanie).

 

Kiedy będzie ze zdjęciami w motormani ?:)

 

P.S. Zapożyczyłem sobie twoje spostrzeżenia z Albanii bo są trafione w samo sedno- to apropo sugerowania się :D

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Niebawem cały opis wraz ze zdjęciami powinien pokazać się na Motormania.com.pl i na Travelmoto.pl a jak na razie można obejrzeć trochę zdjęć na https://www.facebook.com/Motopodroze?ref=hl

no chyba że komuś bardzo zależy to wrzucę tutaj ;)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

 Udostępnij

×
×
  • Dodaj nową pozycję...