Skocz do zawartości

embe

Forumowicze
  • Postów

    927
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez embe

  1. Całkiem w czoko test. Sam pisałeś, czy mama pomagała? :) Numery ursynowskie...motocykl kogoś znajomego? Zbyt rzadko kurcze z domu wychodzę, bo jeszcze nie widziałem w okolicy tej Hondki. Poprawę obiecuję.
  2. Tak!! TAK!! ...z mój Ty sweet mishkoo :)
  3. Andrzej nie kupił go do jazdy w terenie, tylko po to, żeby wozić MNIE!!
  4. Dzięki za odpowiedzi. Na wiosnę trzeba będzie coś wykombinować, a teraz tak się zastanawiam... Powiem Wam, że rozpatruję "za" i "przeciw" i szczerze mówiąc nie mogę się doszukać przewagi zakupu motocykla produkcji chińskiej. Jeździłem do tej pory motocyklem, który obecnie ma 19 lat i wbrew temu, co pisze Unix, w GPZcie nie działo się nic niepokojącego. Ma około 150000km przebiegu, oleju nie bierze...co do jego stanu technicznego nie usłyszałem ani jednego złego słowa. Przez 2005 i kawałek 2006 rok zrobiłem na nim jakieś 10000km kiedy to jednie smarowałem łańcuch i lałem benzynę. Poprzedni właściciel (mój kolega, Tomek) przede mną przejechał 19.000km również bezawaryjnie. Innymi słowy ostatnie 30.000 GPZ przejeździł bez żadnej usterki, choć ma 19 lat i przebieg grubo powyżej 100.000km. Czytam Wasze relacje o tym, że coś wibruje, coś się odkręca, sporo plastiku, itd. a u siebie mam mocny silnik, podróżowanie (nawet w dwie osoby) z prędkościami 120-180 bez stresu przy spalaniu 5,5 litra/100km, solidną konstrukcja, wszystkie śruby fabrycznie zabezpieczone specyfikiem typu Loctite, zero wibracji, (jak dla mnie) super stabilność podczas jazdy z dowolną prędkością nawet na dziurach, hamulce działają normalnie... Zastanawiam się jakie wrażenia miałbym przesiadając się z GPZta na motorek chińskiej produkcji. Cena przemawia na korzyść japonii. Konstrukcja, właściwości jezdne też. Czy warto kupować Jinluna (nawet używkę w tej samej cenie) tylko dlatego, że jest nowy? Kurcze co robić :icon_question:
  5. Macie tutaj chłopcy bardzo ciekawe opowiastki. Nie podoba mię się jedynie ton wypowiedzi kolegi Greedo , który chyba zasłużył na smaganie pupci kijaszkiem, lub kilkoma, żeby barambole od rodzynów pooddzielać, coby mniej poślady spinał. No nic, do rzeczy. Ja chciałem nieco inaczej. Otóż siedem miesięcy temu przeszlifowałem swojego GPZta i teraz zastanawiam się jak postąpić. Opcje mam dwie: kupić znów używaną japonię, lub nowego małego chińczyka, pekińczyka. Was chciałbym poprosić o głos w tej sprawie. Tak sobie myślę jak wypadłby chiński motocykl za 8 tysięcy (dobrze mówię?) w porównaniu z japońskim staruchem z lat 80tych za 5 tysięcy. Poradźcie coś...z góry dzięki.
  6. Szeryfie nie obraź się, ale po co "kurcze" mać piszesz takie rzeczy? Ziutek wie, jak to wygląda, a przypuszczam, że Twoje słowa nie specjalnie podniosły go na duchu. Neurochirurga nie znam, ale mam kogo zapytać. Powiem Ci za to Ziut, że wyjdziesz z tego. To jest moje zdanie po moim przypadku i tym, co i kogo widziałem w szpitalu. Ja miałem wypadek w czerwcu i po operacji nogi W OGÓLE nie ruszałem stopą. Miałem taki sam ZESPOL jak Ty, z tym, że 2x3 a nie 3x3. Złamana kość strzałkowa i piszczel około 5cm nad stawem skokowym. W każdym razie - jestem 6 miesięcy po operacji nogi i jeden ruch w stawie skokowym (chyba pronacja) odzyskałem w około 60-70% a drugi (supinacja?) w 20% może. Mimo tego wiem, że się uda. Poza tym rozmawiałem podczas różnych wizyt i zabiegów z szeregiem osób/lekarzy/rehabilitantów i twierdzą, że nawet nieosiowo złożona kość nie jest tragedią, bo staw skokowy przystosuje się po prostu do nowej sytuacji. Jest taki zawodnik endurowy Karol Kędzierski, o którym wiem, że ma krzywo złożoną nogę...żyje, jeździ dalej i ma się dobrze. Mnie się wydaje, że Twoja rekonwalescencja potrwa długo, ale dojdziesz do sprawności. Może nie takiej, jak przed, ale będzie gut i wystarczająco dobrze na tyle, żeby zdrowo sobie pożyć. Zaciśnij pięści, zęby i czadu. U mnie to już 7 miesięcy ale są postępy i kiedyś będzie normalnie. Trzymam kciuki. michał be
  7. Dałem czadu w ankiecie, choć jako przyczynę wypadku potraktowałem oficjalne stwierdzenia władz, choć w rzeczywistośc było chyba troszkę inaczej. Mimo tego jest b.bliska prawdy :)
  8. Panie laboko* dzięki, i za razem przepraszam za wrzucanie do jednego wora wszystkich lekarzy. Pisałem poprzednie treści nieco pod wpływem emocji, także w niektórych ocenach się zagalopowałem. Szpital, w którym mnie leczono, został polecony przez wielu lekarzy, jako jedyny, gdzie poskładają w całość moją połamaną w dziewięciu miejscach miednicę. Jestem "im" za to na prawdę wdzięczny i za tę pomoc szczerze dziękuję, bo pamiętam co czułem przed i po operacji. Niebo i ziemia, czy raczej piekło i niebo. Są jednak sprawy, które nieco...jakby tu łagodnie ująć...dają do myślenia. Mimo tych "dziwactw" nie bardzo jest możliwość zmiany szpitala, gdyż: a) niechciana nigdzie miednica; b) zespolenie, jakie miałem w nodze zostało w innym szpitalu ocenione jako "nietypowe" i ortopedzi nie chcieli się za to zabierać; c) w innych placówkach dało się odczuć, że ortopedzi czują jakiś respekt przed samym nazwiskiem mojego "składacza", tymbardziej odsyłali mnie do niego dziwnie nie chcąc ruszać jego roboty nawet w szpitalu prywatnym, gdzie mogli na tym zarobić Myślę jeszcze o tej mentalności. Leżałem z ludźmi różnego pokroju. Zdarzali się tacy, którzy mentalność mieli zgoła różną od mojej. Swoje zniecierpliwienie i dezaprobatę niektórych działań wyrażali werbalnie, czyniąc to głośno, niekiedy obelżywie. Podkreślam NIEKIEDY - nie wszyscy, nie zawsze. Gdyby taki sposób odnosił jakieś skutki, być może i inni pokusiliby się o jego stosowanie. Na nieszczęście jednak na "moim" oddziale zdawało się nie być sposobu, na komunikację, a tym bardziej załatwienie swoich spraw. Stosowane były NA PRAWDĘ przeróżne metody, jednak ŻADNA nie dała rezultatu. Na jaką mentalnosć wypadałoby się pomieniać? Były znajomości, "czekolady", prośby, płacze, krzyki, groźby, umizgi...więcej nie wymieniam, bo nie o to chodzi. Jaka mentalność? Wziąłbyś Damian rewolwer, czy pogroził paluszkiem? *jeśli powinno być z WIELKIEJ :) litery, przepraszam
  9. Łożesz cholera, co za szpiegoskie foty. Kurde...co za nicpoń no...w romantycznej atmosferze zaprosiłem do siebie, wychowałem jak własne, a tu proszę jaką mi reklamę robi no :icon_biggrin: Mam jeno pretensje, że nie widać twarzy kurcze. Trudno. A co ja tam robię? Zdaje się, że rozprowadzałem benzynę po płaskich powierzchniach usuwając z nich pyły i kurze. Cokolwiek by z tego miało być będę dłubał, bo lubię. Skoro "ona robi, bo umi i lubi tooo", czy ja nie mogę? :icon_eek: Kak ja Wam wskażu szto eto giepezecior. Zdrastfujće :icon_mrgreen:
  10. ...a czy felgi z nowszych GPZtów nie będą pasowały? Mam na myśli przednią 17stkę i tę szerszą osiemnastkę, które były montowane pod 1990 roku. DOPISANE: Dostałem cynk, że tył z nowych GPZtów pasuje bez żadnych przeróbek, jednak z przodu jest inna średnica osi, oraz zarówno średnica jak i grubość tarcz, co wiąże ze sobą konieczność kupienia nowej felgi, tarcz, zacisków a w efekcie całego przodu. Nawiązałem kontakt z australijczykiem, który w GPZcie A2 (1985 rok) ma cały przód z ZZRa600, a tył (koło)z ZX6R. Podobno to działa... Jeśli macie jakieś wieści i przemyślenia, dajcie znać.
  11. ...i coś ode mnie. Ktoś już to pokazywał, ale wklejam dla tych, którzy tam nie dotarli. http://mototuneusa.com/break_in_secrets.htm
  12. Koledzy przestaną tak mówić, gdy coś im się przytrafi*. Twoje zdrowie, dbaj o nie sam, wg. Twojego uznania. Zobaczcie, że z kumplami jest super, ale gdy nastąpi katastrofa kolega nie siedzi w szpitalu całymi dniami, prawda? Odwiedzi, wyrazi ubolewanie i znika. Tymczasem gdy wszystko gra, w pewien sposób uzurpuje sobie prawo do popędzania. Gdzie tu odpowiedzialność? Czy to sprawiedliwe? :biggrin: * ...oczywiście nie życzymy im niczego przykrego
  13. Nie odwiedzałem dawno tego jakże poczytnego :D tematu, stąd przerwy w transmisji. W miarę możliwości pojawić się i ja mam ochotę. Czekając na termin powiem jeno, że zdrowie coraz lepsze i może uda się podjechać furmanką własnoręcznie. Kto wie...w każdym razie chtnym ja jest :D
  14. ekhm...witajcie Ja (też) jeszcze się rekonwalescencjuję. Wypadek 5 miesięcy temu (3go grudnia będzie pół roku), ale wciąż nie poruszam się normalnie. Trzy miesiące leżenia, później dwa miesiące o kulach, teraz teoretycznie bez kul, ale stawy bolą do tego stopnia, że przejdę kilkaset metrów i finito. Z nogi wyjęta część śrub, cztery jeszcze zostały. W miednicy zostaną na zawsze. Jeszcze sporo rehabilitacji i być może na resztę życie krzywa miednica... Zobaczy się, jak wrócą mięśnie. Ze znajomymi w moim przypadku było całkiem przyjemnie, to znaczy sporo forumowych pisywaczy odwiedzało mnie w szpitalu, później w chałupie. Oddawali dla mnie krew. Byłem i jestem tym do dziś mocno poruszony i wdzięczny. Niektórzy z nich swoją postawą pokazali nawet coś więcej przez co stali się mi bliźsi. Chyba mogę zaryzykować stwierdzenie, że wypadek dał mi wręcz przyjaciół. Dzięki kochani! Pogoda? Może... Kości i tak bolą, także ciężko powiedzieć, czy to akurat od pogody, czy tak same z siebie. Czy mnie wzmocniło? Myślę że tak, choć (ze tak powiem) wybiórczo. Wzmocniło chęć życia, wzmocniło ostrożność, jakąś nadzieję. Widzę teraz więcej, niż kiedyś, nie tylko na drodze. Widzę piękno świata, chmury, drzewa, pogodę... Kiedyś to nie miało takiego znaczenia. Teraz, gdy wiem, że mogłem zginąć, cieszę się cholernie, że mogę na to wszystko popatrzeć. Na motocykl też chcę wrócić, jednak przeszkodą są emocje rodzinne. Matula ma przeżyła moją figurę bardzo mocno i nie chcę dawać jej ponownych stresów jeżdżąc, także temat pozostaje otwarty. Po 5,5 miesiącach wsiadłem w samochód bez obaw, przejechałem się po chamskim mieście (w-Wa na ulicach panuje dziki zachód) i wróciłem do domu zadowolony. W szpitalu byłem przekonany, że na motocykl nie wrócę. Byłem zły na to, co się stało, żal mi było mojego przedwypadkowo-dobrego zdrowia, kondycji i "tego wszystkiego". Wypadek dał mi jednak dużo dobrego. Co się popsuło, to się popsuło, ale mam wnioski, myśli, wrażenia i jakby to ująć...odnoszę wrażenie, że taka przygoda powoduje, że człowiek dostaje szósty zmysł. Nie jest od tej pory pewniakiem, ale patrzy inaczej. Myślę, że każdy z Was, kto leczył potłuczone ciało i oglądał swój potarmoszony motocykl wie, co mam na myśli. Kości się zrosną i może będzie czasem bolało, ale w pewnym stopniu to uczy życia jakby od nowa. Jest darowane życie i kolejna szansa. Bardziej, niż kiedykolwiek cieszy mnie, że mogę przebywać wśród ludzi, że kiedyś znów się spotkamy, że znów okręcę pół motocykla linkami, żeby przymocować bagaż i gdzieś pojechać. Wypadek sporo mi w życiu namieszał, sporo popsuł, ale ostatecznie wychodzi na dobre. Bliscy ludzie, inne spojrzenie na świat, na życie, także coś osłabił, ale całokształt wychodzi jakoś mądrzejszy, spokojniejszy i chyba właśnie wzmocniony. Powodzenia w zdrowieniu for ol ow Ju ałt der, do zobaczenia kiedyś :) dopisane: cholerka, zostałem dostrzeżony...dzięki Adu :) Ja nie wymieniam po "nickach" żeby nikogo nie pominąć...jednak kto wie, ten wie... o!
  15. Byłem na "siódemce" dwa miesiące. Nasłuchałem się, byłem świadkiem i przeżyłem szereg dużo bardziej kuriozalnych sytuacji dotyczących dużo poważniejszych kwestii, dlatego wiem, jak bardzo lekarza obchodzi to, czego życzy sobie pacjent. Nawet ten "opłacony". Jedna ze spraw dotyczyła strażaka, który narzekał na ból w brzuchu. Krzyczał, wił się w cierpieniach całe dnie. To trwało jakieś 1,5 tygodnia. Na oddziale był lekceważony i ośmieszany. Jego rodzicom lekarz powiedział, że "mają bardzo delikatnego syna". Podkreślam, że facet był czynnym strażakiem, a jego rodzice "nagrodzili" odpowiednie osoby na tyle obficie, by mieć pewność dobrej opieki nad nim. Ostatecznie okazało się, że jego jelita pełne były krwiaków wielkości mandarynek powstałych w wyniku powypadkowych krwotoków, a na "siódemce" profilaktyka polegała na kilku lewatywach dziennie... W końcu został zabrany do szpitala chirurgicznego, gdzie chirurdzy ocenili jego stan, jako ciężki, który zagrażał życiu. Brak rękawiczek u lekarza w moim przypadku, to drobiazg, a zwrócenie uwagi lekarzowi jedynie poprawiłoby mu humor. To powyżej, to tylko jeden przypadek. Ich było więcej. Zszywanie bez znieczulenia, czyszczenie jamy brzusznej (pewnemu Mirkowi rozeszły się szwy...) w warunkach polowych...i wiele innych. Tak to wygląda w państwowym, a w prywatnym szpitalu śrub nie chcieli mi wyjąć ze względu na "nietypowość zespolenia". Poza tym lekarze się znają i "prywaciarz" wyrażał się o "moim lekarzu" w samych superlatywach. To wszystko są kumple i widać to na pierwszy rzut oka. Trudno samotnie walczyć z taką hydrą...
  16. Heloł gajs Chłopaki z góry...dzięki za pozdrowienia, już w znacznym stopniu do zdrowia wróciłem...choć zostało jeszcze sporo do zrehabilitowania. Dużo zdrówka i dla Was. Fajnie, że Adu kombinuje...pomysł wydaje mi się całkiem przyjemny (poważnie), a ja po krótce opowiem Wam jak było na wyjmowaniu śrubexów. Tydzień temu miałem kontrolę, na której to okazało się, że mogę chodzić bez kul, noga zrośnięta, śruby do wyjęcia i wszystko cacy. Ordynator (u niego odbywa się wizyty kontrolne) w zeszły wtorek zapytał, czy mogę przyjechać za tydzień (czyli obecny wtorek), bo na oddziale nie przygotowali jeszcze narzędzi do wyjmowania moich śrub itd. Dziś miałem się stawić na godzinę 11stą i zastać gotowe, przygotowane do zabiegu miejsce z uśmiechniętym* lekarzem czekającym tam na mnie. Zgdnie z polecenem pojawiłem się na "siódemce" za 5 jedenasta z nadzieją, że się uda wsjo. Zastałem wychodzącego ordynatora, który wrócił się na oddział i wydał jednemu z lekarzy dyspozycję, by wyjął mi ZESPOL (tak to nazywają) z podudzia. Lekarz ów kiwnął głową, zapytał czy jest zrost i jak z rotacją (rotacja, czyli skrzywienie lewej stopy, która wciąż kieruje się do wewnątrz). Ordynator wbrew stanowi faktycznemu powiedział, że wszystko jest w pożądku, po czym udał się do izby przyjęć, gdzie lekarze co wtorek przyjmują byłych pacjentów szpitala na wizytach kontrolnych. Usiadłem więc czekajac, aż się mną zajmą. Czekałęm dwie godziny, po czym rzeczony wcześniej lekarz wyszedł ze swej kanciapy i oznajmił, że idzie na izbę przyjęć do przychodni na wizyty kontrolne. To....miło - pomyślałem. Na "izbie" siedzą do oporu, czyli zanosiło się na to, że będę siedział tam do wieczora, lub...do momentu, gdy zapłacę...a podobno wszystko miało być przygotowane. Chyba ktoś o tym "zapomniał". W pewnym momencie na oddział wjechała na łóżeczku dziewczyna z wystającym z brzucha żelastwem (stabilizator miednicy), do wyjęcia tego ustrojstwa. Zdziwiło mnie (...choć było oczywiste dlaczego tak się dzieje), że ona dostała dyspozycję do zdjęcia stabilizatora tego samego dnia, którego miała wizytę, a mnie zwodzili tydzień, po czym kopnęli dziś w dupę. Powodowany okolicznościami zapytałem przybyłego na oddział zastępcę ordynatora, czy mają zamiar wyjąć mi dziś z nogi ten stelaż. Zerknął, policzył śruby i oddaił się w kierunku grupki studentów rehabilitacji (2gi rok AWFu). Przyszli na oddział popatrzeć, pouczyć się, popraktykować. Do gabinetu zabiegowego wjechała wspomniana dziewczyna. Ten manewr jednoznacznie dał do zrozumienia, że zabiegi ambulatoryjne są do zrobienia pomimo zastoju, jaki tam (na oddziale) zastałem. Dziewczyna jednak po chwili wyjechała z "zabiegowego" z powodów fizjologicznych. W przerwie na "kupkę" tamtej pacjentki zostałem wezwany przez pielegniarkę do zabiegowego. Przywitałem gromkim "miło Was poznać" czworo studentów z lekkim przestrachem przypatrujących się mojej nodze, po czym zgodnie z zaleceniem zdjąłem skarpetkę i polożyłem się na leżance. Pielęgniarka rozcięła opatrunek, lekarz wziął w łapę klucz i wręczył go studentce. Wpadł na genialny pomysł, że to studenci wyjmą mi śruby. Pomysł ów wydał mi się nieco nietrafiony, gdyż ich miny świadczyły o tym, że są po kilkakroć bardziej wystraszeni ode mnie. Ponadto świadomość, że są na drugim roku...no nic. Dziewczyna nie miała siły odkręcić śruby, toteż dość mocno napierała mi na nogę. Bałęm się, że klucz się jej ześlizgnie i zrobi mi kolejne "kuku" na pokiereszowanej jakby nie było nodze. LEkarz jej pomógł i poszło. Chłopaki dawali sobie radę nieco lepiej, jednak jeden z nich wykazywał skłonności sadystyczne, gdyż nieco bolesny proces wykręcania śrub, który odbywał się bez znieczulenia, przeprowadzał z iście nazistowską precyzją. Robił to powolutku tak, że czułem w kości każdy obrót długiej śruby. No coż...dopiero się uczy, nieprawdaż? :) Kolejną nieprzyjemną sprawą był fakt, że ani lekarz, ani owi studenci nie umyli rąk do tego zabiegu. Studentów rozumiem - nie spodziewali się. Lekarza jednak o coś takiego bym nie podejrzewał. Z dziur po śrubach krew lała się konkretnie. Nie narzekam, bo więcej niż pół szklanki nie wyleciało, jednak sam fakt dziury w skórze do wnętrza kości przekonałby mnie wystarczająco do tego, żeby choć opłukać łapska. "Ty zaśrancze" - pomyślałem i znosiłem to wszystko w milczeniu. Studenci patrzyli to na nogę, to na mnie. Miny mieli nie tęgie. Wiem, że to nie wojna, ale rzadko widuję tak krwawiące ciało...a podobno złamanie było w źle ukrwionym miejscu :) Jedynie zgrabna siostra Grażyna (całkiem w czoko kobieta swoją droga) wykazała się profesjonalizmem. Umyła ręce, przyodziała rękawiczki i latała koło kozetki łapiąc w gaziki spływającą po nodze krew (niestety i tak kozetka ucierpiała, ale uchroniłem chociaż spodnie). Po wszystkim otrzymałem ekspresowe czyszczenie watką ze spirytusem (jakby przemywanie odnosiło się do zadrapania) całej rany i okręcenie gazikami i bandażem....i won z gabinetu men! Dziewczyna (wspomniana wyżej pacjentka) zalątwiła już "sprawy" i musiałem szybko opuścić gabinet. Krew nasączała opatrunek. Przez grube warstwy gazików zaczął pojawiać się czerwony kolor. Lekarz "uspokoił" mnie, że tak będzie tylko do jutra. "Doskonale" - pomyślałem. 15 minut później przesiąkła mi już skarpetka i ratować mogłem się jedynie chustkami do nosa. Czemu się w sumie dziwić - pięć głębokich dziur w nodze średnicy 4mm każda...to krwawić musi. Wrażenie jednakowoż było niepowtarzalne. Dotknąłem (granatowej) skarpetki dla sprawdzenia i poczułem ciepłą wilgoć. Na palcach została mi krew, do domu parę kilometrów, a na oddziale "już ze mną skonczyli". Teraz leżę w wyrku, jest po wszystkim. Matula zmieniła mi optarunek na "normalny" i już nie cieknie. Jednak się da, tylko dlaczego dopiro w domu, a nie w szpitalu, gdzie powinno to być przecież oczywiste? Odpowiedź jest równie oczywista. Pamiętajcie tedy moi drodzy, że kupując motocykl dobrze jest wyposażyć się w dodatkowe fundusze, o których się nie wspomina. Jeśli uraz jest poważniejszy, może okazać się, że jest krucho. Wasza (tutaj moja) ciężka sytuacja, dla lekarza jest dobrym powodem, by "przetrzymać gościa...niech płaci". Przez ostatnie pięć miesięcy napatrzyłem się wystarczająco. To jest już po prostu płatna służba zdrowia. Pamiętajcie, że nie tylko dobre ubranko. Leczenie jest chyba najdroższą częścią jazdy na motocyklu. Gdy się nie płaci, wygląda to tak, jak u mnie. Z tą jednak różnicą, że mój (jakby nie było zaradny ojciec) ruszył niebo i ziemię, dlatego w ogóle poskładali mnie do kupy. Bez "czekolady" zapomnijcie o przyjęciu na oddział miednicowy, a wtedy całe tygodnie zrastania się tradycyjną metodą (znaną od dziesiątków lat) w potwornych mękach (wiadomość z pierwszej ręki od kolegi z sali). Jeśli nie podporządkuje się systemowi, można jedynie liczyć na...nie wiadomo co. Olewający lekarz z brudnymi rękoma, który wysługuje się amatorami do bezznieczuleniowych zabiegów na bezradnym człowieku... Czeka mnie jeszcze wyjęcie pozostałych czterech śrub z kości strzałkowej, jednak wątpię, abym pojawił się w tej sprawie w Otwocku. Gdzie w tym wszystkim miejsce na tzw. przysięgę Hipokratesa? Chyba, że to już nie jest on...teraz to Hipokrytes. Uważajcie na siebie...chwila roztargnienia potrafi bardzo dużo kosztować. * - celowa ironia :)
  17. Dziękuję Wam za przybycie, ja jeszcze nie czuję się całkowicie sobą po tym wszystkim :icon_exclaim: Szkoda, że pojawiło się jedynie jedno dzieciątko, bo już po Waszym wyjściu dowiedziałem się, że pewien Michał został w domu. Panie Fidel...następną razą weź obydwa :icon_razz: Wasza obecność ponownie poprawiła kondycję mych zrostów. Dzięki za ciacha, bezy, ananasy, kanapki, sałatkę i kurcze te grzybki i dziczyznę oraz deliszysz delicje :icon_exclaim: ...no i chyba do następnej razy :D hę? Nie wiem jeno co zrobić z krzesłami...
  18. Z racji pogody wpadajcie prosto do mej chałupy. Nie chcę, żeby ktoś czekał na przystanku, gdzie nikogo nie budźet. Także jeśli ktoś nie zna adresu, piszcie PW, esemesy czy gadugadu. Udostępnię.
  19. Jeśli ktoś ma ochotę brać coś ze sobą (nie ma przeciwwskazań)...niechaj bierze staf, który sam chciałby wsuwać. Z mojej strony będzie jakoweś ciacho, kanapki (czy coś w tym guście) i sałatka...jak poprzednio. Reszta należy do Waszej inwencji. mmm? :D
  20. Możecie wpadać wcześniej niż o 20stej. Ja jestem cały dzień w chałupie. Jak ktoś przyjdzie o ósmej rano, będę prawdopodobnie jeszcze spał...ale o 15stej, 16stej czy tymbardziej jakiejś 18stej wpadajcie śmiało. Poważnie - będzie dłużej. Tyle odnośnie godziny...lecę do kimańska. Jeszcze dwa dziony :D pees: faktycznie mam jakiś moderatorski edwentydż...i wdzięcznym ja jest zz powodu tego wielce...jeszcze troszkę bracia :P
  21. Bez wódy bracia, bez wódy. To nie ma być imprezo-libacja :wink: Ja jestem przecież biednym rekonwalescentem i wszelkie wyskoki przeszkodzić mogą... Korzonki, szarańcza...takie smakołyki :biggrin:
  22. Kurcze, panie...że tak powiem...kucharzu :biggrin: Bardzo teges pomoc...oukej. Nie będę się sprzeciwiał. Zapytam matuli, zapytam. Jeszcze tak brutalnie zapytam kto się pojawi...bo nie wiem, czy starczy krzeseł :biggrin: Trochę żartuję, ale nie chciałbym, żeby w sobotę powstało jakieś konkretnych rozmiarów fo-pa (z mojej strony). pees: wstępnym pomysłem była szarlotka i murzynek...ale może być jedno (Karol sporządzi drugie) i jakieś potrawki...
  23. Otóż to!! Kurcze...jakby to ująć. Właśnie nie wiem :evil: Radość sięgająca olbrzymiej. W gabinetowni dr n. med. kazał mi bez kul się przespacerować. "Jak to?" pomyślałem...przecież kość ledwo zrośnięta, poza tym ma dziury od śrub...ale położyłem kule i ...szedłem :bigrazz: Nie mogłem uwierzyć. Cieszyłem się jak dziecko. Śruby zostają do przyszłego wtorku, kiedy to będą wyjmowane ambulatoryjnie. Szkoda jedynie, że to nie będzie operacja, bo liczyłem na kilka zastrzyków morfinki :crossy: No cóż...musi się człowiek obejść smakiem. W duszy rozpętała się tęcza różnych dobrych wrażeń...i kurcze uświadomiłem sobie, że to dzięki Wam...płynie we mnie Wasza krew. Oddawaliście coś swojego i słowo dziękuję wydaje się tutaj tak małe, że prawie nie na miejscu. Eh...brak mi słów. To jeszcze nie koniec, ale już czuję, że idzie szybko ku dobremu. Pięć miesięcy leżenia, kulowania. Całe zdarzenie, wypadek, operacje, leczenie, bóle, kłopoty, których wcześniej nie znałem...to przykre, ale cholernie dużo uczy. Chciałbym teraz Was przestrzec, jak swoje dzieci...ale sam wiem jak nieraz traktowalem rodzicielskie przestrogi. Zawsze przed wyjazdem "michał...ale ostrożnie". "No oczywiście" - myślałem. I jechało się w przeświadczeniu, że będzie dobrze, że nic się nie stanie. Bo przecież nic nie może się stać. Innym się zdarza, ale mnie chyba nie? :crossy: Dostałem lekcyję i już wiem. Bądźcie grzeczni...ale w taki odpowiednio ostrożny, niegrzeczny sposób :) ...a soobota? W takiej sytuacji naturalnie aktualna. Jeśli będzie dobra pogoda możemy się spotkać na przystanku, lub w razie deszczu itd. wpadajcie bezpośrednio do chałupy. Moja matula śmiejąc się zaciera łapki...jakieś jedzonko będzie, pośmiejemy się. No...do zobaczenia :) pees: ...a za czas jakiś litrami na kole do Chorwacji!! iiiiiihaaaaaaaaaaaa :bigrazz:
  24. Gumy paliliśta (jeszcze raz dzięki) w okolicach 23:45. Sąsiedzi następnego dnia błagali o jeszcze :bigrazz: Moy drodzy. Jutro śmigam do szpitala. Jutro też dowiem się co dalej. Jeśli noga ładnie mi się zrosłą, to śrubexy zabiorą jakoś niedługo. Nie wiem tedy co z sobotą. Muszę odwlec upewnienie Was do ostatniej chwili niemal, bo sam nie wiem. Ewentualnie możecie do mię wpaść (do domu) mimo absencji mej. MAtulę poproszę o poczęstunek i...później na forum przeczytam jak było u embe :crossy: Co Wy na to? Dam znać. Jeśli nie sam, spróbuję przez kogoś.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...