Skocz do zawartości

This is Marocco! - wyprawa motocyklowa do Afryki 2014


kolasgsxr
 Udostępnij

Rekomendowane odpowiedzi

bushmaster Maroko to jest dopiero rewelacyjne! Każdy znajdzie w nim coś dla siebie.

 

Zapomniałem, że jeszcze z kamerki mam kilka zdjęć z poprzedniego dnia, więc zanim opiszę następny dzień te kilka fotek:

bSDdjYM.jpg

SgVycee.jpg

XyU1NdX.jpg

omFF0mi.jpg

te6DjB7.jpg

 

cd. wkrótce.

 

 



19 września – dzień 7

Rano każdy po kolei schodzi niepewnym krokiem zobaczyć czy motocykle stoją w całości. Wszystko ok., nic nie zniknęło, a trochę bagaży było przyczepionych do motorów. Wczorajszego dnia w Marka DL-u urwał się podnóżek, więc trzeba było poszukać jakiegoś miejsca, w którym go naprawimy. Długo nie trzeba było szukać. Warsztat mechaniczny był naprzeciwko hotelu. Po godzince było już po sprawie.

7rhe1de.jpg

PSwHtzz.jpg

Jeszcze tylko kawka i zwijamy się do Sidi Ifni – czyli jednego z bardziej znanych miejsc w Maroko. Znajdują się tam skalne łuki pod którymi przepływa Ocean Atlantycki. Ruszamy drogą R104, żeby po godzince drogi naszym oczom okazał się wzburzony i spieniony Ocean! Cudowny widok. Ostatnie kilkanaście kilometrów jedziemy malowniczą drogą biegnącą po klifie wzdłuż wybrzeża, w koło rozpościera się widok na wzburzony Ocean.

5AOcXoL.jpg

8Qemmew.jpg

lqfWzsO.jpg

737sARv.jpg

Krążymy ok. godziny próbując znaleźć drogę na plażę w Legzirze, żeby pojeździć po niej pod sławnymi łukami. Niestety nie znajdujemy takiej, po której bylibyśmy w stanie zjechać.

csJKuCL.jpg

fcQyzQP.jpg

nrCeqII.jpg

9oa7Gpk.jpg

ys2tNo1.jpg

3ceJgps.jpg

4QnbERZ.jpg

7JMCIAp.jpg

tZu7wJb.jpg

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Podjeżdżamy na komercyjny parking i schodzimy na plażę na piechotę. Zabieramy ręczniki, klapki, kąpielówki i lecimy na plażę. Sama plaża wrażenia nie robi najlepszego, jest brudno. Ponieważ wieje silny wiatr ocean jest mocno wzburzony, przez co w wodzie jest mnóstwo syfu. Jako jedyny moczę nogi, ale cały się w tym syfie nie zanurzę. Szkoda, bo chciałem się pokąpać. Zostaje nam opalanie. Na dowidzenia robimy sobie kilka fotek pod łukami.

OJFvFXf.jpg

TP1AeGj.jpg

vsNUXSD.jpg

UHt5ash.jpg

GIzGIdv.jpg

OITgVZ6.jpg

Iqm3QtC.jpg

Przebieramy się w ciuchy motocyklowe i jedziemy na kemping do Sidi Ifni. Kemping całkiem fajny, tylko cały wyłożony jest płytami betonowymi. Tam kemping służy widocznie do postawienia kampera, a nie namiotu. Ale nie jest źle. Rozstawiamy namioty, wszyscy wcinają jakieś pyszności, a my…a my po sucharze i spać. Dominik walczy jeszcze z poziomem oleju w Teresie – jakiś chory system sprawdzania poziomu oleju.

cEHs1ww.jpg

VyjyZqf.jpg

d5u6uGf.jpg

mENBgMG.jpg

 



A na weekend druga część filmu ;)

 

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Cześć Kolas, nasze szlaki sie przeplatają. Pozdrawiam z Maroka. Wybraliśmy sie już czwarty raz tutaj, tym razem celem było Sidi Ifni. Niestety pogoda jest gorsza niż w Polsce, codziennie pada deszcz, temperatura ok. 14 - 16 stopni. Prognoza kiepska na następne 6 dni. Musieliśmy zmienić plany i zawrócić w połowie bo przez ten deszcz nie dalibyśmy rady wrócić na czas.19dc6b971683d5c00a1a722e026a66dd.jpg

W Maroku nie zawsze swieci słońce - niestety .

Przyjechaliśmy z Portugalii, gdzie transportowany był motek. Tam pogoda tez do bani, ale trochę lepiej niż tu. Jesienią spróbujemy jeszcze raz wycelować w Sidi Ifni.

Świetna relacja, gratuluje. Obejrzeliśmy teraz cała. Czekamy właśnie na prom powrotny do Tarify.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Cześć Kolas, nasze szlaki sie przeplatają. Pozdrawiam z Maroka. Wybraliśmy sie już czwarty raz tutaj, tym razem celem było Sidi Ifni. Niestety pogoda jest gorsza niż w Polsce, codziennie pada deszcz, temperatura ok. 14 - 16 stopni. Prognoza kiepska na następne 6 dni. Musieliśmy zmienić plany i zawrócić w połowie bo przez ten deszcz nie dalibyśmy rady wrócić na czas.

W Maroku nie zawsze swieci słońce - niestety .

Przyjechaliśmy z Portugalii, gdzie transportowany był motek. Tam pogoda tez do bani, ale trochę lepiej niż tu. Jesienią spróbujemy jeszcze raz wycelować w Sidi Ifni.

Świetna relacja, gratuluje. Obejrzeliśmy teraz cała. Czekamy właśnie na prom powrotny do Tarify.

 

Hej. 4-ty raz ? Ładnie, ładnie ;) My też bardzo dobrze znamy deszczowe Maroko, mimo, że byliśmy we wrześniu, to zaliczyliśmy burzę stulecia (kilku dniową).

 

Na pocieszenie powiem Wam tylko, że dziś w PL spadł śnieg i było poniżej 0 stopni, chodź słoneczko świeciło. Portugalię też byśmy chcieli kiedyś zaliczyć.

To gdzie teraz jedziecie skoro odpuściliście południe Maroko?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Witam.

W niedzielę wróciłem z Maroko i potwierdzam, pogoda w górach nie rozpieszczała ale widoki i klimat rekompensowały wszystkie niedogodności. Był to mój pierwszy wyjazd do tego kraju ale na pewno nie ostatni. Jestem mile zaskoczony bo spodziewałem się nieco niższego poziomu cywilizacyjnego kraju.

Trasa to tylko asfalt ze względu na specyfikę wyjazdu, noclegi w hotelach jedzenie miejscowych specjałów w restauracjach i na ulicy. Koloryt wszystkiego nie do opisania.

Polecam wszystkim wizytę w tym kraju. choć do najtańszych nie należy, głównie ze względu na odległość.

pozdrawiam

Edytowane przez Stroman
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Witam.

W niedzielę wróciłem z Maroko i potwierdzam, pogoda w górach nie rozpieszczała ale widoki i klimat rekompensowały wszystkie niedogodności. Był to mój pierwszy wyjazd do tego kraju ale na pewno nie ostatni. Jestem mile zaskoczony bo spodziewałem się nieco niższego poziomu cywilizacyjnego kraju.

Trasa to tylko asfalt ze względu na specyfikę wyjazdu, noclegi w hotelach jedzenie miejscowych specjałów w restauracjach i na ulicy. Koloryt wszystkiego nie do opisania.

Polecam wszystkim wizytę w tym kraju. choć do najtańszych nie należy, głównie ze względu na odległość.

pozdrawiam

 

Maroko jak dla mnie jest o tyle super, że właśnie w miastach masz "europejską" cywilizacje, ale odjeżdżasz kilkanaście kilometrów w góry i zupełnie inny świat - tam czuć, że to Afryka. Szkoda, że tak daleko z PL mamy ;)

 

20 września – dzień 8

To jeden z najfajniejszych dni w Maroko! Był długi, wymagający i ciężki, ale cudowny. Byłby jeszcze lepszy gdyby Dominik, który układał trasę na ten dzień chciał nam powiedzieć, żebyśmy zatankowali motory pod korek. Swój zatankował, ale nam nic nie powiedział. Gdyby nie to, ten dzień byłby pewnie jeszcze lepszy. Ale od początku. Z kempingu kierujemy się na południe wzdłuż wybrzeża drogą P1901.

 

XwfWwSy.jpg

 

Po paru kilometrach asfaltu zjeżdżamy na szuterek i przecinamy drobne pasma gór. Drogę asfaltową przecinamy kilka razy, ale cały czas jedziemy szutrami, czasem mijając miejscowe wioski. Za każdym motocyklem unosi się gigantyczna chmura pyłu, który oblepia dosłownie wszystko. Jednak przez chwilę usiłuję trzymać się za Darkiem, żeby trochę podpatrzeć jak jeździ. Chwilę wytrzymuję, ale muszę odpuścić. Widoczność w takim kurzu praktycznie zerowa, boję się też o motocykl. Jak zapcham filtr powietrza to będzie kaszana.

 

fBaiRfN.jpg

 

jC54jbm.jpg

 

Ernest prowadzi, za nim jedzie Darek, potem my i reszta składu. Co jakiś czas postój, żeby zobaczyć czy wszyscy dają radę. Teren staje się coraz trudniejszy, pojawia się coraz więcej piachu i luźnych kamieni. Zaczynam się niepokoić, ponieważ na liczniku Kata od ostatniego tankowania pojawia się już 150, 160, 170… km. Wiem, że niedługo zapali się rezerwa. Informacyjnie: w 990 nie ma wskaźnika ilości paliwa, jest tylko kontrolka rezerwy. Z mojego doświadczenia wiem, że zazwyczaj w takiej konfiguracji (maks obciążenie, szuter, 1/2 maks 3 bieg) kat przejedzie 200 km i zapali się rezerwa, na której przejadę ok. ??? No właśnie tego jeszcze nie wiedziałem, bo nigdy nie doprowadziłem do takiej sytuacji, żeby jechać do ostatniej kropli. Pytam się więc reszty „Kiedy stacja” a dostaje odpowiedz „Przecież trzeba było zatankować w Sidi Ifni, ja zatankowałem”. Super, gratulujemy. W xt 660 r też już zaczyna być widać dno baku. Sprawdzamy na GPS-ie i najbliższa stacja jest ok. 100 km od nas w Tan Tan. Gdzie większość drogi to off. Będzie wesoło.

 

HY79D2N.jpg

 

W835RJo.jpg

 

Chwilę później zatrzymuje nas na dłużej dość stromy podjazd z mnóstwem luźnych kamieni i głazów – co strasznie podnosi poziom trudności tego wjazdu. Pierwsza dwójka podjeżdża, za nimi próbuje jechać Jacek, który zalicza spektakularną glebę. Straty niewielkie, skrzywione mocowanie od kufa i kilka rysek. Biegniemy pomóc podnieść motocykl i sprowadzić go na dół. Kolejny śmiałek Dominik, on również glebi, że aż miło było popatrzeć hehe. Na Teresie pojawia się kilka rysek, a na twarzy Dominka wkur…ie. Wcale mu się nie dziwię. Dominik sam podnosi moto i zjeżdża. Po tych wydarzeniach zmieniamy taktykę, będziemy asekurować motocykle podczas podjazdu. No właśnie myślałem, że „będziemy” oznaczało, że każdy pomaga każdemu. W praktyce my oznaczało mnie i Ernesta. Każdy kogo „wepchnęliśmy” na górę już tam zostawał i kibicował duchowo reszcie. Mój dzik został jako ostatni. Bojąc się o urwanie kufrów w razie gleby, powolutku, bez pomocy, wturlałem się, chociaż po drodze zgasł mi chyba dwa razy, buuuuuuuuuu. Aha Doris wchodzi z buta filmując nasze nieudolne podjazdy ;)

 

5lj3AW3.jpg

 

SZBXJkb.jpg

 

W międzyczasie wspomnę słowo o oponach. Na Maroko po raz pierwszy założyłem opony tzw. kostki. Wybór padł na Mitasa E09 w wersji Dakar – czyli wzmocniona i jak się potem okazało tak twarda, że nie ma możliwości aby samemu zmienić dętkę. Ale o tym później … ;)

Opony zmieniłem ok. dwa tyg. przed wyjazdem. W trakcie kiedy czekałem w serwisie na ich zmianę zerwała się straszna ulewa przez co miałem możliwość wypróbowania ich na mokrej nawierzchni. Praktycznie zero przyczepności. Tył tracił trakcję po mocniejszym odkręceniu gazu na każdym biegu! Hamowanie było możliwe dzięki ABS-owi, inaczej w grę wchodziło by tylko hamowanie pulsacyjne. Ale do rzeczy, na suchym i rozgrzanym marokańskim asfalcie te oponki spisywały się bardzo dobrze. Z każdym kolejnym zakrętem pozwalałem sobie na coraz więcej i więcej. Jednak na pierwszym biegu przy próbie postawienia kata na gumę zamiast tego robiłem power-slida. LC8 słyną z agresywnej reakcji na gaz, co wprost przekłada się na zużycie opon. Moje schodziły w oczach! Po pierwszej przejażdżce maks 10 km praktycznie wszystkie kostki nie miały już ostrych krawędzi na brzegach. Przednia opona od początku wykazywała tendencję do ząbkowania. Na szutrach i piasku trakcja była wzorowa, przynajmniej jak na moje umiejętności i potrzeby. Niestety nie powiem wam nic o ich głośnej/cichej pracy, ponieważ moje tłumiki Mivv-a tak naper…ą, że nic innego nie słychać. Są na tyle głośne, że nikt nie chciał za mną jeździć, a jak już jechał, to słyszał tylko dźwięk V-ki o pojemności 999 cm3 (dobrze jest, wcale nie 990 ;) ) zamiast swojego hehe. Mi tak się podoba ;)

Dalej droga nie sprawia nam już takich niespodzianek. Jest wyboista, złożona z piachu i kamieni i dużą ilością dziur. DL-e haczą co chwila płytą pod silnikiem o kamienie. Kat jedzie jak by był w swoim żywiole, jednak w dwie osoby i z pełnym obładowaniem 3 kuframi i tankbagiem, po takich wertepach nie jedzie się komfortowo. Zresztą tak naprawdę to była to dla mnie męczarnia. Zawiecha w kacie mimo, iż ustawiona była na „full payload” co jakiś czas dobijała.

 

mCXJBcv.jpg

 

ptRcvc2.jpg

 

HH8GVfj.jpg

 

zbhL417.jpg

 

To prawdopodobnie przez to że jechałem zdecydowanie za szybko, praktycznie dotrzymując kroku Darkowi i Ernestowi na lekkich Yamahach. Wolniej nie mogłem, bo jak pisałem wcześniej …paliwo. Po paru kilometrach zapala mi się znienawidzona przeze mnie kontrolka z pomarańczowym podświetleniem. Do Tantan jeszcze ponad 70 km. Nie ma szans, nie dojedziemy. Ernest ratuje nas połówką, a nie, wcale nie wódki ;), benzyny przelanej do pół litrowej butelki po coli. Zawsze to coś. Przynajmniej rezerwa gaśnie na jakieś kilkanaście minut. Staram się jechać jeszcze oszczędniej, nie przyspieszać gwałtownie, nie zwalniać tam gdzie już definitywnie nie muszę i jechać przynajmniej na 3 biegu 60-70 km/h… przez co zamiast czerpać przyjemność z jazdy po terenie do jakiego 990-tka została zaprojektowana, męczę się strasznie i nieoszczędzam maszyny. W końcu docieramy do asfaltu, którym jeszcze ok. 30 km do stacji. Udaje mi się przejechać może 10, kiedy kat nagle stracił moc. Oho susza w bakach (kat ma dwa połączone z możliwością odcięcia jednego). Dobrze, że mamy wężyk. Spuszczamy trochę benzyny z DL-a. W ich bakach jest jeszcze dużo. Przed wjazdem do Tantan zatrzymują nas na przydrożnym posterunku wojskowym. Pytają, gdzie, po co, na ile, za ile itd. W tamtych rejonach po drogach jeździ też mnóstwo wojskowych Hamerów. Robi to na nas wrażenie. Tankujemy i obmyślamy plan na końcówkę dnia. Rozkładamy mapę i dumamy. Postanowiliśmy pojechać jeszcze trochę dalej na zachód do miejscowości El Ouatia położonej na wybrzeżu. Co prawda pogoda się psuje, wieje silny wiatr, a w oddali widać pioruny, rozstawiamy namioty. Domki są za drogie. My dalej mamy problemy z żołądkiem, no ale coś zjeść musimy. Przez co mamy nieprzyjemność zwiedzania łazienki. Nie będę opisywał, daruje wam to. Po prostu masakra. Wieczorem popijamy wyrób z Podlasia, który woził Ernest i zasypiamy.

 

Trasa orientacyjna, ponieważ google nie widzi tam żadnych dróg.

MLoXvWa.jpg

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

21 września – dzień 9
Rano budzi nas charakterystyczny dźwięk „kap, kap, kap, kap…”. No super, tego jeszcze nie grali, deszcz dopadł nas nawet w Maroko. Do tego jeszcze zimno. Wszyscy siedzimy w namiotach i liczymy, że zaraz przejdzie. Nie przechodzi.

Uoipl1i.jpg

YglHK4a.jpg

Wczoraj jak popiliśmy to trochę się nabijaliśmy z "albinosa" i jego XT-ka ;)
MgtxTBr.jpg

Pojawia się kilkunastominutowe okienko bez opadu, zwijamy więc w pośpiechu namioty, wkładamy ciepłe ciuchy i jazda. Chociaż niektóry oprócz ciepłych zakładają też przeciwdeszczowe. My za namową Ernesta przed wyjazdem („Po co ci przeciw deszczówka, przecież o tej porze w Maroko nie pada”) nawet nie zabraliśmy podpinek przeciwdeszczowych. Wracamy tą samą drogą do Tantan. Następnie kierujemy się na północ do Tiznit. Całą dragę towarzyszy nam deszcz, wszystko mamy przemoczone i jest nam zimno. W Tantan zatrzymujemy się w poszukiwaniu chleba. Przypadkiem znajdujemy cukiernię. Wszyscy oprócz nas zajadają się drożdżówkami i ciastami, aż im się uszy trzęsą. A nam, aż język do dupy wchodzi. Ale rewelacji żołądkowych ciąg dalszy ;/ Deszcz tak mocno pada, jakby ktoś lał z wiadra, a tam z wiadra, jak by całe baseny olimpijskie ktoś lał. Momentalnie po ulicach zaczynają płynąć rzeki. Po paru minutach wody na ulicy jest już prawie do kostek. Czekamy jeszcze chwilę, ale dalej leje więc mimo ulewy ruszamy. Kilometry ubywają nam wolno, ponieważ co kilka kilometrów w poprzek drogi płyną błotne rzeki! Po jednym dniu opadów jest tam, jak po jakiejś powodzi.

43v2BXP.jpg

BSZrwVE.jpg

5SEmQhq.jpg

Ale ziemia wyschnięta na wiór nie chce przyjmować wody, więc wszystko spływa. Jazda w taką pogodę jest strasznie nudna i wkurzająca. Praktycznie do samego Tiznit towarzyszy nam deszcz. Podjeżdżamy pod hotel, w którym spaliśmy dwa dni temu. Wszyscy musimy wysuszyć sobie ubrania a my dodatkowo się ogrzać. Wybieramy się jeszcze po zaopatrzenie do pobliskiego sklepu. Z ciekawostek w sklepie: cukier sprzedawany jest w Maroko w takich kilogramowych, twardych jak skała, stożkach. Jak oni tym słodzą? Kupujemy kilka puszek rybnych, suchary i wracamy do pokoju na „ucztę”.
Pogoda i nasze samopoczucie są tak słabe tego dnia, że nawet nie mamy ochoty robić zdjęć.

E3PHRJb.jpg

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

22 września – dzień 10
Po przebudzeniu każdy z nas leci do okna zobaczyć, co się dzieje za nim. Świeci Słońce a może znów leje? Na szczęście to pierwsze, chodź na niebie jest sporo chmur. Idę do drugiego pokoju, w którym spał Ernest, Dominik i Arek, żeby dowiedzieć się, jaki mamy plan na dziś do zrealizowania. Dominik upiera się, żeby pojechać do Tafraoute, co średnio podoba się Ernestowi, który już tam kiedyś był i nic ciekawego tam nie widział… Dominik jednak dopiął swego i przekonał resztę ekipy.
Zanim wyruszamy, wszyscy idą po pyszne ciasteczka i drożdżówki do piekarni z naprzeciwka, którą wyczailiśmy ostatnim razem. A my dalej…. żołądek. Chociaż tak naprawdę to bardziej ja, bo Dorotce już zaczynało przechodzić. Po tylu dniach postu dałem się jej namówić na zjedzenie kilku tabletek węgla. Ależ to PASKUDNE JEST! Ale pomogło, nie od razu, ale jednak.
Z Tiznit kierujemy się żółtą drogą nr R104 na wschód. Pierwsze kilometry prowadzą nas po prostej, gładkiej asfaltowej drodze, bez żadnych ładnych widoków. Nudaaaa. Nie mamy nawet ochoty wyciągać aparatu. Po kilkunastu kilometrach krajobraz zaczyna się wyraźnie zmieniać na lepszy, taki jaki lubimy najbardziej – czyli góry. Droga zaczyna się wić coraz bardziej i wspinać się coraz wyżej.

qkBqGh9.jpg

7rPn7za.jpg

IVu22Ho.jpg

wm9fI3p.jpg

3MOwJaO.jpg

ViSy1Ga.jpg

T31WqQW.jpg

Pojawia się też coraz więcej zieleni. Tutaj już bardzo chętnie wyciągamy aparat. Są odcinki kiedy w ogóle go nie chowamy. Doris jedzie z nim w ręku i cyka foty w czasie jazdy. Od zwiększającej się wysokości robi się tez znacznie chłodniej, ale jest to bardzo przyjemny chłodek. W miejscowości Jamaa Idaoussemlal robimy sobie przerwę na tankowanie. A przynajmniej w założeniu miała taka być. W rzeczywistości zrobił się z tego godzinny postój na kawę, ciastka i inne frykasy. Do pierwszego celu na ten dzień – pomalowanych skał, dzieli nas już niedługi kawałek drogi, więc się specjalnie nie spieszymy. Od tego miejsca drogi staje się jeszcze lepsza, oczywiście mówię o widokach, bo na kaciu dziurawy asfalt żadnego wrażenia nie robi. Przy drodze pojawiają się palmy i różne kaktusy. Po wczorajszych opadach jest też pełno czerwonego błota, które tak mnie intryguje, że muszę po nim pojeździć ;) Doris złaź, ja jadę pojeździć ;) Ależ to cholerstwo było śliskie, od razu zaklejone całe opony, więc kolejne metry jechało się już, jak na slick-ach. Po odkręceniu gazu, za Katem pojawia się fontanna błota. Czad!

dYmfXmU.jpg

U7h6tJt.jpg

EQx3Jim.jpg

6ks3HRR.jpg

r73SIVa.jpg

7mSir1M.jpg

d1keKEL.jpg

Sj4jxxX.jpg

Musimy ruszać, bo nie wszystkim nastrój się udzielał i zaraz byłoby marudzenie, że muszą na nas chwilę poczekać. No jak można nie chcieć się potaplać w takim super błotku, nie kapuję tego...

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wjeżdżamy do Tafraoute główną drogą, ale po chwili prowadzący nas Dominik odbija w jakieś wąskie uliczki. Czego on szuka? Początkowo uliczki wyłożone kostką prowadziły nas pomiędzy ciasno upchanymi domami, żeby po chwili zmienić się w drogę żwirową, a następnie w grząski piach. Pod koła wyskakuje coraz więcej psów… gdzie my do cholery jedziemy? Na jednym z ciasnych, piaszczystych zakrętów Arek jadący jako ostatni zalicza glebę. Dobrze, że miejscowi pomogli mu podnieść moto, bo sam nie dałby rady bidulka. Parę razy zawracamy, bo coś GPS przewodnika chyba źle go poprowadził. Wszyscy jedziemy ślepo za nim, nie ma czasu na gadkę. My jedziemy jako 3-ci, a przed nami jeszcze zapier…a Daro. Ten to umie skubany jeździć. W pewnym momencie widzę, że motocykl Darka jakoś mocno zapadł się pod ziemię… ooo fuck, hamulec!. Po wczorajszych opadach rzeka przecinająca drogę, rozmyła ją. Powstał ok. pół metrowy uskok, przy czym koryto rzeki pokrywał bardzo drobny i cholernie zapadający się żwirek.

kTzJDYN.jpg

Gdybym nie zahamował, to pewnie przednie koło pod naciskiem 450 kg, które spadłoby razem z nim pod kątem 45 stopni, zapadłoby się i ugrzęzło w tym żwirze powodując katapultowanie nas z motocykla i „dachowanie”. Co mogło się wiązać z dużymi stratami. Powolutku, na hamulcu, szorując lekko płytą pod silnikiem o uskok, osuwam przednie koło samemu wychylając się maksymalnie do tyłu. Udało się przeszedł. Metoda Darka – przeskoczenie/zeskoczenie była na pewno bardziej widowiskowa, ale jego zestaw ważył 200 kilo mniej i dysponuje on znacznie wyższymi umiejętności. Zatrzymuję się po drugiej stronie i idę pomóc reszcie. W międzyczasie przeszkodę pokonuje Erni. Bierzemy się więc za DL-a Jacka. Ten jednak rezygnuje i mówi, że poczeka na nas tutaj. Myśląc, co by tu zrobić dostrzegamy pierwszego skorpiona, który toczył nierówną walkę z mrówkami. Marek jednak nie daje za wygraną i z naszą pomocą objeżdża przeszkodę bokiem. Nie pamiętam tylko czy Arek pokonał koryto, czy koryto pokonało Arka ;)
Jeszcze tylko kila kilometrów grząskiego piachu i zaczynają się pojawiać takie widoki:


zXtghcv.jpg

OEYDBgr.jpg

ra0K6eE.jpg

UlraWUS.jpg

13tqfQE.jpg

GzmmhZi.jpg

GQxam7i.jpg

0zeSYli.jpg

nqaHWaa.jpg

Jak się potem okazało, do tych skał można też dojechać twardą i szeroką gruntówką od strony drogi R107. Także spokojnie nawet ciężkimi szosowymi maszynami można wjechać.
Ciekawe czemu pomalowali te skały i ile farby na to zużyli ;) Upał jest straszny, szukamy więc kawałka cienia, żeby odpocząć. Kręcimy trochę ujęć, robimy foty przy kolorowych skałach i z powrotem na koń! Trzeba wrócić do asfatu, którym mamy dojechać do pięknej oazy. Daro wyżywa się jeszcze na ostatnich kilometrach piachu przez co zalicza spotkanie pierwszego stopnia z podłożem i to chyba nawet dwa razy ;). Wszystko z nim ok., ale później się okazuje, że porozrywał sakwy i pogubił większość rzeczy.

Cały czas jedziemy górską drogą, tym razem jednak musimy zjechać w doliny. Więc to, co rano pokonaliśmy w górę, musimy teraz zjechać. Droga jest bardzo kręta i dość stroma. Po wczorajszych ulewach na drodze zalega pełno gruzu, kamieni, skał i błota, które bardzo zwalniają nam tempo jazdy. Widoki za to cudowne – dziewicze i surowe góry.

3U6sY9Q.jpg

LDlz2ii.jpg

56dcim9.jpg

tw6T2q2.jpg

I6aEB7A.jpg

Na jednej błotnistej przeszkodzie, kiedy po jej przejechaniu czekaliśmy na resztę, nagle czuję lekkie popchnięcie motocykla do przodu a obok mnie nagle staje Arek na swoim DL-u. Niestety wieczorem przy odpinaniu kufrów okazało się, że zahaczył nas swoją sakwą. Do tego tak niefortunnie, że ułamał jeden zawias z mocowania kufra.
Jedziemy niżej i niżej, zaczynają się pojawiać pierwsze palmy. Po kilku minutach jedziemy już w tunelu palm. Ale tu pięknie! Kilkanaście minut temu były same skały, teraz są same palmy.

i8fadmb.jpg

aVN5Rxy.jpg

hEyeTR1.jpg

3QJFx8l.jpg

vmZ8wHh.jpg

Zatrzymujemy się porobić fotki i obgadać plan rozstania. Bowiem dziś już rozdzielamy się na dwie grupy (a jak się okazało po kilku godzinach rozdzieliliśmy się nawet na trzy hihi). Chłopaki na lekkich enduro (Daro, Dominik, Ernest) do umówionego miejsca spotkania – Tata, jadą offem. Reszta, w tym i my, jedziemy na około asfaltem ;( Strasznie mnie to wkurza, ale z tak obładowanym moto i w dwie osoby nie będę się pchał w górskie drogi. Tym bardziej w dzień, po jednych z największych opadów od kilku lat w Maroko. Może kiedyś będzie mi dane tu wrócić… a to będzie dobry pretekst!
Zawracamy i ruszamy z powrotem R107 do Tafraoute, dość szybkim tempem, ponieważ mamy do przejechania jeszcze…?? No właśnie w sumie to nie wiem ile mamy jeszcze, bo przez całą drogę musieliśmy polegać na kimś, licząc, że wie gdzie jedzie. Na przedwyjazdowym spotkaniu na naszej działce udało się wgrać na naszego Garmina mapę Maroka i wszystko hulało cacy. Przed wyjazdem podłączyłem jednak dziada do kompa i zaktualizowałem mapę europy (PO CO!!!!). Nie przyszło mi do głowy, że aktualizacja jednej mapy może wpłynąć na działanie drugiej lub na jej skasowanie. To był mój błąd. Po powrocie z Toubkala podczas przygotowywania się do wyjazdu chciałem odpalić navi i wgrać sobie trasę na następny dzień. Okazało się, że w ogóle nie widzi mapy Maroko. Próbowaliśmy też przegrać mapę z innych Garmiinów przy pomocy laptopa Ernesta. Tym razem nie było na nią sposobu… cholerna niemiecka technika. Przez co cały wyjazd się męczyliśmy i używaliśmy Garmina w zasadzie tylko do zliczania przejechanych kilometrów.
Tych kilometrów okazało się być zdecydowanie za dużo i mimo szaleńczej jazdy nie pokonujemy nawet połowy trasy do Taty. Zaczęło się szybko ściemniać i robić bardzo zimno – jak to w górach. Do tego należy dołożyć kamienie i błoto na krętych drogach… Szukamy więc na gwałt noclegu. Udaje nam się „coś” znaleźć w miejscowości Irherm. Noclegiem bym tego nie nazwał. Raczej miejscowy hotel pracowniczy. Możecie sobie chyba wyobrazić jakie były warunki. Mimo prawie godzinnych poszukiwań po całej miejscowości nic innego jednak nie byliśmy w stanie znaleźć. Motocykle wstawiamy do środka, część na korytarzu, a część w jakimś barze który był na dole. Zanim pakujemy się do śpiworów rozpijamy na korytarzu flaszkę za zdrowie Arka, który tego dnia obchodził urodziny. Sto lat! Chyba gdyby nie to, nie byli byśmy w stanie usnąć w tym jakże przytulnym gniazdku… oby tylko ręka albo głowa mi ze śpiwora się nie wysunęła nawet na milimetr, bo pewnie dostałbym wysypki albo i czegoś gorszego. Dla waszego lepszego samopoczucia pominę opis „sracza”, bo toaletą bym tego nie nazwał. Mam za to nagrane na kamerce, więc pewnie w filmie urywek się pojawi ;)

vZ09ZPl.jpg

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...

23 września – dzień 11
Poprzedniego dnia przed pójściem spać kontaktujemy się telefonicznie z Ernestem, jak tam idzie grupie off i dać im znać, że my nie damy rady dziś dojechać do Taty. Okazuje się, że chłopaki się pogubili, Tereski pojechały przodem, Enerst robił foty, i robił i ,….. i w końcu się nie znaleźli. Ślad na GPS-ie wbity miał tylko Dominik, więc nie znając drogi postanowił zawrócić do Tafraoute i tam poszukać noclegu. Rano dowiadujemy się, że znalazł sobie przytulny kemping pod miastem. Dziś to on ma największy dystans do przejechania żeby nas dogonić.
My jednak nie mamy ochoty spędzić ani minuty dłużej w tym chlewie i czym prędzej się z niego ewakuujemy drogą P1805 do Taty.

pqBfd8T.jpg

ZSh6Kl3.jpg

Qws2LWf.jpg

j8rargg.jpg

iODcLlH.jpg

XbUYnbz.jpg

Tam tankujemy motocykle i spotykamy się z Darkiem i Dominikiem. Wszyscy zostają sobie w kawiarni na kawę i jakieś śniadanko, kiedy my szukamy jakiegoś miejsca, w którym możemy naprawić mocowanie kufra. Jeździmy po centrum w poszukiwaniu jakiegoś warsztatu ze spawarką. Po paru próbach znajdujemy mały garaż, w którym stoją porozbierane motocykle i skutery. Zatrzymujemy się, zdejmuję kufer i pokazuję, co się stało. Gościu zrozumiał o co nam chodzi, dodatkowo dogadali szczegóły z Doris po francusku. A po angielsku ni w ząb nic nie rozumieli. Wyciągnęliśmy wszystkie rzeczy z kufra i położyliśmy na ziemi obok motocykla. Szef warsztatu od razu złapał za spawarkę i zaczął spawać zawias… ale od razu pojawił się dym z topiącego się plastiku. Mamy oryginalne plastikowe kufry Gobi. Trzeba było wymyśleć lepsze rozwiązanie. Trzech miejscowych trudziło się strasznie przez ok. 30 min żeby zbić 4 nity, na których do kufra przymocowany był zatrzask. Oczywiście gdyby mieli do tego odpowiednie narzędzia zrobili by to w 5 min, a tak bawili się nożykiem kuchennym i kamieniem. Eureka, udało się, mocowanie i kufer nie są już połączone, można więc spokojnie zespawać zawias. Co teraz może być problemem? Brawo, poskładanie tego ;) Nity mieli, tylko w innych rozmiarach… kolejne 30 min jeden z pracowników warsztatu jeździł po mieście w poszukiwaniu pasujących nitów. Kilka razy wracał … i znów odjeżdżał. Chłopaki zaczynają się już niepokoić, ale piszę im sms-a, że już prawie naprawione, za chwilę do nich dołączymy. Po sprawdzeniu, że wszystko działa i pasuje, Doris pyta się o cenę, po cichu licząc, że usługa będzie gratis. Usłyszeliśmy jednak cenę 100 Dh, co nas lekko zmroziło. Ale mamy już na nich sprawdzony sposób. Doris wyciąga z kieszeni 60 Dh i mówi, że więcej nie mamy… Przybijamy sobie piątki i odjeżdżamy. W centrum wszyscy już gotowi do wyjazdu, my jednak też coś musimy jeść i szukamy szybko piekarni. Za 10 min wracamy i ruszamy w komplecie drogą na N12. Do Foum Zguid pokonujemy 140 km dość nudnej drogi.

vjNFmTo.jpg

pYziSRH.jpg

AtmXfRc.jpg

WXSpeat.jpg

5maB74g.jpg

VQvP0aL.jpg

bZjXEAq.jpg

Powiedziałbym całkowicie nudnej, gdyby nie (chyba) dziko spacerujące wielbłądy oraz kilka fajnych przejazdów przez rwące rzeki płynące w poprzek drogi. W większości przypadków woda jest rozlana szeroko, przez co nie jest bardzo głęboka. Nie mamy obaw, żeby przez nią przejechać. Chwile zawahania pojawiają się 3 może 4 kilometry przed Foum Zguid, gdzie trzeba się przeprawić przez bardzo szerokie i rwące koryto rzeki...

 

Czy uda się przez nią przejechać?

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Chwile zawahania pojawiają się 3 może 4 kilometry przed Foum Zguid, gdzie trzeba się przeprawić przez bardzo szerokie i rwące koryto rzeki.

bZjXEAq.jpg

av6sFd0.jpg

1cPnfss.jpg

Dfo07UE.jpg

1rMthBF.jpg

swQxKm5.jpg

seLVpBx.jpg

O9l6J1j.jpg

2C6qKNV.jpg

sC4iqR6.jpg

G4Qw8bw.jpg

W pierwszej chwili widać było tylko kompletnie zniszczony, zerwany most, więc pierwsza myśl była „No nie i znów taki kawał wracać asfaltem?”. Widać jednak, że podczas opadów ta rzeka jest naprawdę groźna, ponieważ kilkadziesiąt metrów dalej zbudowany był bardziej prowizoryczny przejazd, który ułożony był na dnie rzeki, a nie jak ten zarwany nad lustrem wody. Ten jest chyba cały, choć pewności nie ma, bo spod wody nic nie widać. Przed mostem stoją samochody, które chyba czekają, aż ktoś przejedzie i sprawdzi czy most jest cały, czy nie ;). A co tam. Dzik na pewno przejdzie! Trochę wydygany ruszam i już po kilku pierwszych metrach czuję jak woda mocno spycha motocykl na bok. Dodaje trochę gazu i cały czas musze jechać na lekko skręconej kierownicy w przeciwną stronę niż nurt rzeki. I po strachu. Przejechaliśmy. Dobrze, że wcześniej przejeżdżały tutaj już samochody/ciężarówki, bo inaczej przez błoto, które naniosła rzeka przy jej brzegach byśmy z pewnością nie przejechali. Kilkadziesiąt metrów po wyjeżdżonych koleinach opieram Kata na bocznej nóżce znów na asfalcie. Idę asekurować resztę. Po drugiej stronie przeprawy czeka Agnieszka z Piotrem, którzy do Maroko przyjechali na Burgmanie 400. Oni zmierzają dokładnie w odwrotną stronę, ale od dwóch dni nie mogą się przeprawić przez tą rzekę, mimo iż jej stan cały czas opada. Dla Burgmana to jednak wciąż zbyt wysoki stan. Jadą więc z nami do miasta i tak poczekają kolejny dzień. Na placu w centrum zatrzymujemy się na posiłek i zebranie sił na dalszą drogę. Ja w międzyczasie jadę zatankować Kata, bo już nie mam ochoty martwić się przez pomarańczową kontrolkę. Zamawiamy świeżo wyciskany soczek z pomarańczy za 10 Dh, niby drożej niż w Marrakeszu, ale i szklanka dużo większa. Do tego cola… czekamy na przyjazd Ernesta. Grupa asfalt – postanawia jechać dalej do Zagory, która będzie naszą bazą wypadową na pustynię.
Mamy trochę obaw czy droga N12, którą chcemy pojechać będzie przejezdna po takich opadach. Z tego, co się orientujemy prawie cała droga jest też w budowie (ten odcinek N12), co może stanowić dodatkową trudność. Po paru kilometrach za miastem przy skręcie mijamy policję, która twierdzi, że droga jest przejezdna i możemy jechać.

UCtrolm.jpg

6kWhBgB.jpg

m3EPmBt.jpg

AroZAf8.jpg

dbDpCSX.jpg

bXjpw2B.jpg

BRyZZCG.jpg

Blisko 130 km po płaskim terenie… dobrze, że były chociaż jakieś przeszkody, dzięki temu nie usnąłem za kierownicą. Były też odcinki, gdzie wzdłuż świeżo położonego asfaltu biegła szutrowa droga serwisowa. Po co więc jechać asfaltem? ;) Odbijam na szuter i łycha. Do pokonania był też kilkukilometrowy odcinek świeżo wysypanym grubym żwirem, który jeszcze nie był zupełnie ubity. O mały włos unikamy gleby. Jednak nie wszystkim było dane oszukać przeznaczenie ;)
Wjeżdżamy do Zagory, w której na dogach panuje straszny chaos! Pełno wszystkiego, motorowerów, samochodów, terenówek, ciężarówek. Miejscowość tętni życiem. Przy drodze pełno jest tabliczek Hotel. Po przejechaniu kilkuset metrów, wypatrzył nas młody tubylec, który przez najbliższą godzinę pokazywał nam, gdzie są dobre i tanie hotele, ale przede wszystkim usiłował namówić mnie na serwis KTM-a, w którym on pracuje.

jcLZ00p.jpg

hR7qU8e.jpg

Ta miejscowość jest główną bazą wypadową dla wszystkich off-roadowców chcących dojechać Mhamid. Stąd też duża ilość osób oferujących wyprawy 4x4. Po kilku próbach znajdujemy sobie fajny, w miarę niedrogi hotelik, z własnym basenem, dostępem do Wi-Fi i parkingiem dla naszych maszyn wewnątrz hotelu ;) No dobra, miejsca było tylko na dwa motki, wiec dwie V-ki: 650 i 990 parkują w środku. Pozostałe sprzęty goszczą na zewnątrz przed wejściem, ale są pilnowane.
Bierzemy szybki prysznic, pranie, otwieramy okna, żeby pokój się wietrzył, zakładamy krótkie spodenki i ruszamy na miasto na obiado-kolację. Razem z Doris będzie to nasz pierwszy porządny posiłek od początku wyjazdu. Z naszymi żołądkami się już poprawiło. Mamy wilczy apetyt! Idziemy do centrum, gdzie siadamy przy stoliku pod dachem, ponieważ wszystkie na zewnątrz są już pozajmowane przez miejscowych. No trudno. Zamawiamy szaszłyki z frytkami. Mi już ślinka cieknie od samego oglądania menu. Czekamy dość długo na jedzenie, ale kiedy już je dostaliśmy, swoją porcję praktycznie połknąłem bez gryzienia! Byłem tak zaaferowany jedzeniem, że nie zauważyłem, że zerwał się strasznie silny wiatr. Po chwili z kierunku, z którego dziś przyjechaliśmy, od błyskawic zaczyna świecić całe niebo. Burza bardzo szybko dociera i do nas. Znów leje jak z wiadra, wieje silny wiatr i co chwila słychać grzmoty. Wszyscy, którzy siedzieli przy stolikach na zewnątrz zaczynają uciekać do środka … a my sobie spokojnie siedzimy i obserwujemy co będzie dalej. Chociaż może nie zupełnie spokojnie, ponieważ trochę się martwimy, czy chłopaki dadzą jutro radę przejechać offem do Mhamid po takich ulewach. Druga rzecz to otwarte okna w hotelu… Ja nie wytrzymałem i zamówiłem drugą porcję szaszłyków!!!! PYCHA!!!!
Dziś pokonaliśmy 350 km gównie asfaltem i teraz idziemy spać.

VVGtNbr.jpg

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

24 września – dzień 12
Rano idziemy na Suki! ;) Co w języku arabskim oznacza targowisko. Marek wypatrzył w jakimś przewodniku gdzie mamy iść.
Na targu sami miejscowi. Czujemy się trochę nie swojo. Do tego ludzie strasznie dziwnie się na nas patrzą. Chyba myślą, że się zgubiliśmy. Robię tylko foty kilku straganów w tej bardziej cywilizowanej części targu, kiedy reszta kupuje, degustuje itd…

5OQZedM.jpg

rBhOmCZ.jpg

gxyXBus.jpg

Tsu2T5d.jpg

ZijCMZ7.jpg

Była jeszcze druga część… ale jak tylko wystawiliśmy głowę zobaczyć, co się tam dzieje, to od razu zawróciliśmy. Po kilkunastu minutach opuszczamy suk i wracamy do hotelu po rzeczy.

tRbex2J.jpg

WcOaigv.jpg

Nie mamy jeszcze sprecyzowanych planów na ten dzień. Fajnie byłoby zakosztować pustyni i zobaczyć największą w okolicy wydmę Erg Chigaga. Dosiadamy maszyn i jedziemy N9 na południe do Mhamid, tam zdecydujemy. Do Tagounite jedzie się dość nudno, droga jest prosta, a widoki to bezkresne pustkowia.

A7BkPHc.jpg

FW2hNbe.jpg

5JTHhMl.jpg

IMzarhu.jpg

muyYSII.jpg

vVw2AMi.jpg

Iwl9CPH.jpg

zsJGDat.jpg

emnqRZ3.jpg

5AF0dIv.jpg

cxCXRnE.jpg

MFZ6Nv3.jpg

Dopiero za tą miejscowością zaczyna robić się ciekawe.

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Mijamy kilku motocyklistów, różne jeepy, a po obu stronach drogi pojawiają się hałdy piachu, ukształtowane przez wiatr w charakterystyczny kształt żagla. Przy drodze pojawiają się takie ostrzeżenia: „Attention Desert”.

9nNutfq.jpg

J79i1Si.jpg

GJzLTUH.jpg

buhwP1h.jpg

4emTSa2.jpg

Cały czar tego miejsca pryska kiedy wjeżdżamy do Mhamid i obskakują nas miejscowi łapacze turystów. Każdy usiłując wcisnąć nam coś, a to wycieczkę jeepem, a to przejażdżkę na wielbłądzie, lub też nocleg w wiosce Tuaregów. Na nasze nieszczęście dajemy się namówić na połączenie dwóch wariantów, tj. przejazd jeepem do wioski Tuaregów i tam spędzenie noclegu. Co też nas podkusiło, żeby się zgodzić na coś takiego. Przysięgam, że nigdy więcej nie dam się namówić! Z krótkiej rozmowy dowiadujemy się, że po ostatnich opadach rzeka tak rozlała, że nie ma szans dojechać niczym pod wydmę Erg Chigaga. Podobno od dwóch dni próbują stamtąd jakoś wydostać grupkę turystów, których uwięziła rzeka. Lipa. Jedziemy motocyklami kawałek za miasto do innej wioski, w której mamy zostawić motory, a z której ma nas zabrać jeep. Cały czas się jeszcze ostro targujemy, używając głównie argumentu, że my jesteśmy z Polski a nie z Niemiec, czy Rosji. Cena za taką „przyjemność” w Zagorze to ok. 250 Dh, nam po godzinnym targowaniu w Mhamid udało się zbić do 130 Dh. Były to najgorzej wydane dirhamy z całego wyjazdu. Zanim przyjechał jeep, musiałem się trochę wyszaleć. Odpiąłem kufry, tankbaga i ruszyłem poszaleć po wydmach. Zabawa super, chociaż waga kata robi swoje.

Sxcc1Sp.jpg

i0C02yr.jpg

Zaliczam jedną glebę, ale więcej mam z niej przyjemności niż strachu. Doris wszystko filmuje. Po 30 min szaleństwa, kiedy dzik zaczął się już gotować, a ja razem z nim, parkuje go obok innych motków.
Podjeżdża nasz transport – Toyota Land Cruiser w całkiem niezłym stanie. Pakujemy się do fury razem z dwoma miejscowymi, czyli jedzie nas 7-ka. Kierujemy się na zachód, po wyraźnie widocznych śladach. W ciągu całego kilkudziesięcio minutowego dojazdu do wioski było chyba tylko jedno miejsce, w którym mogliśmy się zakopać – mnóstwo rozjeżdżonego błota. Reszta jazdy była nudna, a droga wybierana przez kierowcę w „sukience” najłatwiejsza z możliwych. Tak to sobie mogę sam pojeździć, osobówką! Podjeżdżamy pod jakieś skupisko namiotów/domków, usytułowanych w pobliżu kilku górek z piasku. O nie! To chyba nie jest to! Jednak tak: „Here we are” ;( Tutaj kolejna załamka, ta niby wioska Tuaregów to kilka zapyziałych namiotów z centralnie umieszoną łazienką. Jak się okazało chwilę później, bez wody… Domyślacie się więc, jakie zapachy panowały w środku?

qIn1x5P.jpg

x1Jijfv.jpg

3b92cKB.jpg

nFuxNkN.jpg

Q1OTyJP.jpg

4wYn9EN.jpg

jKHyAUh.jpg

nzGfQy4.jpg

Idziemy na wydmy, robimy kilka fotek, obchodzimy je prawie dookoła, a jest jeszcze wcześnie… Co tu robić przez kilka godzin, które musimy jakoś zająć do kolacji? Z Arkiem walimy się na piasek jak dwie kłody, chociaż się poopalamy trochę. Reszta siedzi w namiotach i rozmawia o podróżach, o tym, jaki by chcieli mieć motocykl… nawet coś tam słyszałem o jazdach na KTM Adventure, który okazał się za mocny i za dziki dla niektórych ;) Faktycznie jest dziki, ale jest też zajebisty! ;) Chodź mógłby trochę mniej pić.
Słońce zaczyna zachodzić, idziemy więc jeszcze raz na wydmy porobić fotki o zachodzie słońca, przy którym wydmy mają cudowny żółty blask. Powinny taki mieć, ale nam się coś nie udaje zrobić ładnych fotek.

tEOriIu.jpg

5wNu5tZ.jpg

50j9RZV.jpg

9hHNGpq.jpg

SXjiEMO.jpg

Po zachodzie rozstawiają stoły, rozwijają dywany, na których mamy siedzieć, a które straszliwie śmierdziały od wilgoci. Siadamy do stołu, i czekamy, co pysznego dostaniemy do jedzenia. Była moja „ulubiona” harira i na nasze specjalne zamówienie zamiast Tadzina dostaliśmy (chyba jako jedyni) kaszę kuskus z mięsem (a tak naprawdę to ze śladową ilością mięsa). Wszyscy byliśmy bardzo głodni, więc napychamy się kaszą żeby zabić głód.

xKxhSU1.jpg

A38sSmA.jpg

Chwilę siedzimy, gadamy i idziemy do namiotów. Nasza czwórka śpi w jednym, natomiast Arek śpi sam w namiocie obok. Każdy bał się z nim spać, tak chrapie ;) Jak się okazało po niedługim czasie kompletnie nic to nie dało. Jego namiot był tak blisko naszego, że było go słychać jakby spał łóżko obok. Przez całą noc nie mogłem spać. Cały czas słyszałem tylko chrapanie. Ci, którym przeszkadza w nocy chrapanie na pewno mnie zrozumieją. Po kilku godzinach byłem już naprawdę wściekły i poszedłem do namiotu obok obudzić Arka, co mu się strasznie nie spodobało, ale mało mnie to obchodziło wtedy. Ja nie mogłem spać przez całą noc! Inna sprawa, że po chwili znów usnął, a mi zostało tylko modlić się o nadejście kolejnego dnia…

08kZhIz.jpg

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

 Udostępnij

×
×
  • Dodaj nową pozycję...