Skocz do zawartości

Ekstremalna Chorwacja


Keryn
 Udostępnij

Rekomendowane odpowiedzi

Zimno dookoła.

Chyba czas coś opowiedzieć.

 

Link do filmu z eskapady na Youtube:

 

Prolog:

Pomysł (określenie niepotrzebnie sugerujące owoc chociażby krótkiego zastanowienia) pojawił się z zaskoczenia, lecz trzeba go było zrealizować szybko, bo z każdym dniem temperatury spadały. Sam już nie wiem, czy pomysł był bardziej głupi czy szalony – pewnie tak 50 : 50 - ale chodził mi od dłuższego czasu po głowie (taka wesz), więc cholernie chciałem go zrealizować, mimo kilku przeszkód, na które mogłem natrafić. Z przeszkodami to się oczywiście pomyliłem – natrafiłem na mnóstwo. Okazało się jak zwykle, że nie przyjmuję do wiadomości, że na mur natrafiłem, jeśli własnej krwi z rozbitego nosa nie zobaczę, więc... efekt do przewidzenia. Ponadto pomysł ten bardzo szybko obrósł w piórka, ponieważ zupełnym przypadkiem okazało się, że nie tylko ja miałem TAKI pomysł…

 

Po tygodniowych przygotowaniach wziąłem parę dni urlopu, przejrzałem z grubsza Z-Kawę, sprawdziłem prognozy pogody i spakowałem to, co najpotrzebniejsze (tak na 3 dni).

 

 

Wieczorem (czytaj: dla normalnych w nocy) w niedzielę 19 września o godzinie 23:50 wyruszyliśmy ze stacji BP w Toruniu w dwie "mega-turystyczne" maszyny, ja na Kawie Z1000, Artur na Suzi SV 1000.

 

Ogólnie rzecz biorąc, na południe.

 

00:00 (niedziela/poniedziałek) - Kierunek na Włocławek, przyjemnymi drogami, potem na Łódź, której pustymi ulicami przejechaliśmy ok. 3 w nocy. Stamtąd kierunek na Częstochowę i przejście w Cieszynie. Jeszcze gdzieś koło Katowic dopada nas niesamowita mgła – przy +4 stopniach kaski natychmiast pokrywają się parą, nie tylko od środka (mimo pinlocka) ale i od zewnątrz. Zimno, ciemno i mokro –jazda po hardziorze. Nie widzę nic, oprócz czerwonego światła Artura przede mną, więc gdy czerwone robi się ostrzejsze - hamuję, gdy świeci słabiej - przyspieszam, modląc się, bym za bardzo nie ściął po ciemku zakrętu. Jesteśmy przy tym potężnie już przemarznięci – bo przecież mądrze jedziemy w skórach, jak kozaki (a co tam), więc zimno przenika nas do kości. Na krótkim postoju „na siusiu” próbujemy przestać się trząść, z mizernym efektem. Toaleta w Lotosie zepsuta, a paniusia pokazuje nam krzaki za budynkiem. Super. Uzupełniamy temperaturę gorącą lurą (kawa w kolorze herbaty) i śmigamy dalej. Ostatnie 100 km do granicy robi się szaro i jaśniej a przed Cieszynem wita nas poranne słońce. Jakoś raźniej się robi.

 

07:00 (poniedziałek) - na granicy czeskiej kolejna przerwa z, jak zwykle, tankowaniem oraz mocną kawą - na redbull'a jest za zimno. Pierwsze smarowanie łańcucha, bo już czas. Robi się cieplej i sikanie już mniej boli. Dwie warstwy bielizny termo-aktywnej choooja dały, ale na przebieranie się troszkę słabe warunki – piździawa potężna. Jeszcze coś tam gorącego pijemy i startujemy w lepszych humorach i z nadzieją na lepszą drogę. Jedziemy na Ołomouc i na Brno. Słońce świeci, asfalty gładkie, zaczyna być przyjemnie (i wreszcie cieplej). Sprzęty chodzą jak złoto a my trzymamy ca. 130 – 140 na zegarach i nie męczy nas to. Przyjemnie docieramy do Brna i omijając drogę na Bratysławę skręcamy na Wiedeń, przez Paysdorf.

 

12:00 (poniedziałek) – Droga przez Austrię wlecze się strasznie, ale nie ma co narzekać. Nie tylko dlatego, że i tak się nie słyszymy w czasie jazdy, ale przede wszystkim dlatego, że Śmigamy na Graz i wkrótce zaczyna być widać przedgórze Alp, więc... jazda w sumie całkiem przyjemna. Krótki postój na leśnym parkingu pomiędzy górami trzeba wykorzystać na obejrzenie moto (jest git), wizytę w pokrytym w każdym calu stalą nierdzewną sanitariacie (jest git) i sprawdzenie, co tam się w firmie wydarzyło (firmowa sraczka jak zwykle - przecież to poniedziałek) Ruszamy radośnie, ale do czasu - w pewnym momencie asfalt zastępują betonowe płyty i przyjemność pryska – samochodem bym to pewnie tylko słyszał, ale Kawą… każde połączenie między płytami podrzuca sprzęta w górę, rytmicznie buja, podskakuje i stuka. Narasta we mnie frustracja i instynkt zabójcy. Pękamy po 50 km takiej jazdy i zjeżdżamy na kolejny leśny parking, trzeba rozmasować tyłki i uspokoić chorobę morską. Jest po 13-tej, więc trochę zaczyna nas doganiać brak snu i głód – spać nie ma szans, więc na następnej stacji trzeba konkretnie zjeść.

 

15:00 (poniedziałek) – mamy za sobą 950 km i wjeżdżamy do Słowenii. Motocykle oblepione winietami (na szczęście na motocykl są tańsze). Autostrady nawet dobre, więc kilometry robimy w niezłym tempie. Przy tym wszystkim kultura kierowców jest naprawdę na genialnym poziomie. Wszyscy trzymają się jak najbliżej prawej strony, nawet gdy są trzy pasy, zjeżdżają sobie nawzajem, wpuszczają się, czy to Clio czy Q7 - pozdrawiają migaczami. Patrzymy na ten taniec w osłupieniu – czyli można? Jedziemy monotonnie. W pewnym momencie zauważam, że zdarzyło mi się otworzyć oczy i zobaczyć, że... przecież jadę. To znaczy, że miałem zamknięte!!! K$?#%&, że tak powiem, mać!!! Tak wychodzi ze mnie sobotnie wesele. Co ja sobie wyobrażałem?? Zaczynam śpiewać jakieś bzdury i mieszam oczami jak oszalały. Uff, postój z kawą i znowu ogarniam w pełni. Przed bramkami droga pustoszeje i na bramkach wyjazdowych jesteśmy sami. Przynajmniej nikt nie słyszy, jak się wkurzam na automat, który nie chce odczytać mojej kart. W końcu jakiś koleś w peruce założonej tył do przodu ręcznie mnie kasuje i znowu jedziemy.

 

Prujemy na Maribor w kierunku... granicy z Chorwacją! To pierwsze przejście graniczne, które nas zatrzymuje, bo Chorwacja nie jest w Unii. Jest okazja przesmarować gorące łańcuchy i dać im kwadrans na wchłonięcie. Kontrola jest krótka a wszyscy się uśmiechają, jakbyśmy im przywieźli pieniądze. To my też – suszymy zęby, dajemy paszporty i 3 minuty później śmigamy pośród gór. O ja pie**olę, jesteśmy w Chorwacji!!! Jedziemy na Zagrzeb.

 

17:00 (poniedziałek) – droga jest rewelacyjna, asfalt jasny i gładziutki, co chwilę tunele, miękkie zakręty – wiemy, że przy zjeździe słono zapłacimy za ten luksus, ale co tam. Fajnie się jedzie przez tę Chorwację. Dosyć ostro już czujemy te 1200 km jednym ciągiem – sprzęty tylko nie wykazują żadnych objawów zmęczenia, chodzą jak złoto – ale my mamy cholernie dosyć, kolana puchną, nadgarstki jak zwichnięte, plecy pobolewają, tyłek zbity. Ale nie miękniemy, twardym trzeba być. Jeszcze trochę. Zjeżdżamy z autostrady na Rijekę, po czym kierujemy się na Senj.

 

18:30 (poniedziałek) - zatrzymujemy się w połowie serpentyny prowadzącej nad morze. Widać Adriatyk, lekko już zmierzcha. Ogarnia nas szaleństwo – buźki nam się śmieją jak dzieciakom w sklepie z zabawkami.

 

18:55 (poniedziałek) - parkujemy 10m od brzegu morza w samym środku Senj. Wieje jak smok, anomalia chyba jakaś, ciemnawo się robi a my się zastanawiamy „co my tu, k...a, robimy”. Ale widok – jest bajeczny! Nawija się lokals, który jechał chwile za nami i proponuje pensjonat. No tak, dla nich to po sezonie, pustawo, a tu Klienci z nieba spadają (..ze zmęczenia). Nie chce nam się szukać dalej, bo ledwo stoimy, więc jedziemy 200m w górę zbadać, czy ta stodoła nie za bardzo zapuszczona jakaś. Dom stoi centralnie na zboczu, z widokiem na morze, łóżka są, łazienka z prysznicem – wszystko w cenie 25 EUR za dobę (po 12,5 EUR na łebka) – brzmi rozsądnie, więc bierzemy. Szybkie jedzenie w jachtowym porcie (grilowany hamburger a’la kupa z surową cebulą), powrót i zasypiamy w drodze z łazienki. Właściciel, Milan, po odebraniu waluty rozpływa się w powietrzu i już się nie widzimy, ale ktoś niewidoczny przygotowuje pokój, zamyka parking po naszym przyjeździe i otwiera rano. Okej. Można i tak.

 

09:00 (wtorek) - wstajemy w raju! Nigdy nie byłem w Chorwacji i jestem osikany z wrażenia. Temperatura 24 stopni i rośnie, słońce na bezchmurnym niebie oświetla morze i wyspy oddalone może o parę kilometrów od brzegu. Szaleństwo! Tankowanie w stacji jeszcze w Senj, z której widać już co chwilę przelatujące nisko nad asfaltem motongi, szybka Cola i ok. 10:30 startujemy. I dosłownie 50 m za tablicami miejscowości zaczyna się droga jak marzenie – z prawej urwisko 10 m wprost do morza, z lewej ściana skalna kończąca się gdzieś wysoko. Nie-sa-mo-wi-te! Droga przyczepiona do skały jest pasmem naprzemiennych zakrętów, raz skręca w głąb wąwozu, by na jego końcu ostro zawrócić w stronę morza, potem śmiga kilkoma łukami nad samą wodę i znowu to samo. Radocha nie do opisania! Wkurzam się tylko, że tak szybko to mijamy, ale chwytam obrazy ile się da. Pierwszy stop robimy po 30 km winklowania i nie możemy opanować emocji – jest zajebiście, genialnie, zapominamy o tym, jak ciężko się jechało wczoraj, jesteśmy w MOTOCYKLOWYM RAJU, ta droga to fabryka czystej adrenaliny! Kilka razy zatrzymujemy się, by pooglądać, porobić jakieś zdjęcia, pogadać. Regularnie mijają nas motocykle, głównie na włoskich tablicach. Wszystko jest trochę nierealne – my, tutaj, nie wiadomo jak i skąd.. Jazda jest bajeczna - najpiękniejsza droga, jaką widziałem. Trochę filmuję z aparatu telefonicznego jedną ręką (link – Youtube)

 

13:00 (wtorek) - po wściekłym winklowaniu z zamykaniem opon i rysowaniem podnóżków zatrzymujemy na dłużej w Karlobag. Jemy najlepszego sandwicza pod słońcem, kawę jak w Sheratonie i czekamy, aż nam emocje opadną. Mógłbym jeździć tak przez tydzień! Morze wygląda tak zajebiście, że skóry idą w kąt, buty w drugi i idziemy pływać. No być w Chorwacji i nie wykapać się!?! Seledynowa woda jest cieplutka, słona jak ściana w Wieliczce i czysta jak kryształ. Na 4m głębokości widać kamienie i deszczułki. Z planowanych 15 minut pływania robią się 2 godziny, z wylegiwaniem w słońcu włącznie. Coś pięknego…

 

16:00 (wtorek) Ścieramy sól mokrymi ręcznikami i zbieramy się – przed nami piękna droga do Starigrad przez Tribajn, pełne nadbrzeżnych campingów i małych domeczków przycupniętych o parę metrów od fal Adriatyku. Mógłbym tak jeździć przez tydzień... Już wiem, że tu jeszcze wrócę! W Starigradzie mała Coca, parę zdjęć pod palmami i w drogę.

 

18:00 (wtorek) - zjeżdżamy z nadmorskiej drogi na Zadar i wpinamy się na autostradę do Zagrzebia – to już początek drogi powrotnej. Przejeżdżamy najdłuższy chyba tunel w okolicy, Svety Rock? (5700 m). Sfilmowałem go w całości telefonem (link – Youtube).

To nas przenosi na drugą stronę pasma górskiego i prowadzi w kierunku Stolicy a potem granicy ze Słowenią. Droga przypomina trochę film odtwarzany od tyłu, te same miejsca w odwrotnej kolejności. W głowie ciągle szumi, ale trochę łatwiej się jedzie wiedząc, że z każdym kilometrem zbliżamy się do domu. Trzymamy tempo 120-130 – czasem tylko podkręcamy na krótko dla fun’u. Szanujemy nasze motocykle, bo naprawdę pokazały klasę. Granica za granicą, droga jedna po drugiej, tankowanie za tankowaniem, mijają godziny.

 

22:00 (wtorek) – na jednej ze stacji za granicą austriacką spotykamy parę autostopowiczów - polaków jadących do Graz’u. Dowiadujemy się, że jeźdżą na stopa od 3 tygodni, byli już w Bułgarii, Grecji, Albanii (!) i Czarnogórze. Szacun! Stwierdzam, że przy nich to nadal jestem mały Miki. Próbuję na stacji ustalić w rozmowie z jakimś łysym bauerem, jak jechać przez Wieden, ale zupełnie chyba nie kuma po niemiecku – odzywa się chyba w języku wikingów, ale rękoma mówi już zrozumiale i trafiam na znajome nazwy. Wydaje się, że wiemy jak jechać. Fajnie się gada, ale droga przed nami, więc robimy fotki i spadamy.

 

01:00 (środa) – Gubimy się pod Wiedniem. Czyli mieliśmy rację co do tego, że tylko nam się WYDAWAŁO, jak jechać. Kurcze, nawigacja pokazuje nam jakieś osiedla, a tu normalna autobahn’a. Nic się nie zgadza. Dwa razy źle skręcamy, potem wreszcie załapujemy, gdzie jesteśmy i wracamy na autostradę przez cichą podmiejską dzielnicę Wiednia. Śmigamy na Brno. Po drodze fajna i dosyć ludna stacyjka z niezłym jedzeniem (bagietki z mozzarell’ą) i doskonała kawa.

 

04:30 (środa) – zapyziała stacja OMV gdzieś w Czechach wygląda jak z horroru. Pod dystrybutorem z boku siedzi dziadek i śmieje się bez przerwy. Kasjerka ma czarne oczodoły i jest jakaś małomówna. My po polsku, ona kiwa głową, ale kasuje, przyjmuje zamówienie. W rogu jakiś kolo obwieszony złotem, z kawą i petem w łapce, drżącą ręką próbuje wygrać coś na automacie z ruletką. Z twarzy jest podobny zupełnie do nikogo. Od smutnej Pani dostajemy kubki, w których jednak nie ma świeżej krwi, lecz kawa. Trochę zawiedzeni jesteśmy, ale siedzimy sobie i dajemy odpocząć kolanom. Sen kusi nas potężnie, ale dostaje w pysk. Nie ma czasu, nie ma jak spać. Gość od jednorękiego bandyty gasi peta w kawie i wygląda, jakby chciał to wypić. Dzięki. Jednogłośnie stwierdzamy, że już się naodpoczywaliśmy. Zimno się robi i znowu się trzęsiemy, ale jedziemy.

 

08:00 (środa) – wjeżdżamy do Polski i trafiamy na stację Orlen, zmarznięci straszliwie. Kto by pomyślał, że się można tak stęsknić za hot-dogami i kawą! Pijemy też na siłę zimne Red-Bull’e, bo naprawdę zaczynamy zasypiać. Chwile później trafiamy w sam środek wojny polsko-polskiej – Tiry się wyprzedzają, samochody zjeżdżają na lewo tylko po to, by zwolnić do 40km/h, trąbia na siebie, blokują nawzajem – czyli witamy w domu. Na razie nawet się cieszę, bo z emocji senność trochę odchodzi.

 

Nie na długo. Gdy się teren przerzedza, zaczynam zasypiać. I to na poważnie! Dobra, nie ma żartów. Szybka kasku idzie w górę, gadam sam do siebie, macham głową, oczami przewracam, no cuda-wianki – byle dotrzymać. Szarpanina chyba z pół godziny. Wjeżdżamy na Lotos’a, a ja biegiem do Coffeiny. Dyszę, jak po ostrym biegu pod górę, czuję mrowienie na czerwonej od wiatru twarzy. Dwie kawy jedna po drugiej i z bycia zaspanym staję się tylko niewyspanym. To jest różnica.

 

Droga przez Polskę to seria tankowań i skoków po 200 km. Na konkretne jedzenie stajemy w McDonald w Łodzi. Twarze mamy czerwone i podpuchnięte od słońca, jakieś dziwne pryszcze na szyi od wilgotych kominiarek, słaniamy się na nogach i tylko mordeczki zadowolone maksymalniue. Pokrzepieni wjeżdżamy do Łodzi, gubimy się na skrzyżowaniach, by odnaleźć się na szczęście ponownie przed Zgierzem. Do Torunia jedziemy na tzw. jednym baku. Spokojna jazda, bez szaleństw – bardziej siłą woli, na ostatnich akumulatorach organizmu.

 

16:30 (środa) – docieramy do Torunia. Machamy sobie na pożegnanie, kciuki w górę są jednoznacznym podsumowaniem eskapady. Dało się! Teraz jeszcze trzeba zeznać przed wife, gdzie byłem…

 

 

Epilog

Od chwili startu do powrotu minęły 64 godziny

Tankowaliśmy średnio co 200 – 220 kilometrów.

Przejechaliśmy łącznie 2950 km, w 5 krajach.

Ani razu nie zawiodły nas sprzęty.

 

 

Jeśli ktoś by zapytał, po co pojechaliśmy – to nie wiem, co miałbym odpowiedzieć. To było ekstremalnie męczące, ale podobało mi się. Pod zamkniętymi powiekami nadal mam obrazy mijanych okolic, zarąbistej drogi nad Adriatykiem, seledynowej wody w morzu...

 

Było warto.

 

Przy okazji - to jest jednocześnie mój hołd dla Kawasaki Z1000.

 

Tak, to jest naked bike, street fighter itp. itd. Tak, jest. Zabranie się w taką trasę graniczyło z szaleństwem. Ale... w końcu, czemu nie?

 

Pozycja? Częściowo wyprostowana, nie dokucza dużo bardziej, niż na innych sprzętach. Nogi? Nie cierpną, jak na niektórych ścigaczach. Hamulce na serpentynach wgryzają się zawsze tak samo mocno, nawet na najdłuższych zjazdach. Diabelny silnik pozwala śmigać dwie paki nawet z sakwami po bokach. Czy to mało? Chyba nie. Dla mnie wystarczająco dużo.

 

Można nim wszystko.

 

ZET jest cholernie dobrym motocyklem, który, gdy o niego dbasz, pięknie się odpłaci.

 

Wydaje mi się też... nie, jestem tego w 100% pewien, że w przyszłym roku dodam ze 3 dni, by dojechać aż do... :wink:

 

Parę zdjęć (będzie więcej):

http://picasaweb.google.com/KerynThe/CHorwacja#

Film na Youtube:

Edytowane przez Keryn
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Szacun. Ale absolutnie nie popieram takich maratonów. Czytałem gdzieś badania, że człowiek co nie pospał zachowuje się za kierownicą tak samo jak ten co za dużo wypił.

Fajna sprawa, ale za dużo można stracić jak się zaśnie. następnym razem planujcie lepsze postoje na spanie.

 

Co nei zmienia że i tak zazdroszczę. Fajne się tak jedzie i jedzie... :D

Dezinformacja i fake newsy opierają się na tendencyjności w naszym myśleniu. Nie lubimy otrzymywać informacji, które są sprzeczne z tym, jak postrzegamy świat. Wolimy wiadomości, które potwierdzają nasze przekonania. Problem w tym, że wobec takich przekazów jesteśmy mniej krytyczni, więc jeśli dezinformacja będzie zgodna z tym, w co i tak już wierzymy, łatwiej będzie się nam na nią nabrać. Pamiętajmy, dezinformacja ma na celu radykalizację naszego światopoglądu, a nie jego zmianę.

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Super opisana wycieczka.Tylko konkrety! :clap: Byłem tam w lipcu,i jakoś przypomniałeś mi tą drogę z płyt przez Austrię :banghead: I lało jak diabli,że nic nie było widac' . Brrrrrrrrr........ W Chorwacji można się zakochac', tylko żeby było taniej...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nie ma co pytać po co - to jest właśnie to!

Wsiąść i jechać przed siebie :buttrock:

Opis wciągający, prawie jakbym był tam z Wami.

 

Przypomniałeś mi jedną noc za kierownicą - żona waliła mnie co chwilę w kask ale potem sama zasnęła. To było wariactwo ale fajnie się wspomina.

Dzięki za opis.

 

P.S.

Widzę z fot, że otworzyli tą stację benzynową na wylocie z Senj. Chciałem tam tankować ale była opustoszała - za to widok z niej pozostał w pamięci.

Pozdro

 

Edytowane przez PrzemekB
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

uwielbiam takie akcje!!! stoisz pod makiem, jedno pytanie "jedziemy zobaczyc morze??" i za kilka godzin jestesmy na brzegu ;D

 

kiedys podobne eskapady organizowal piotrek turski. jezeli bedziecie jechac dajcie znac hehe ;D

 

przy okazji, sprawdzony sposob na brak snu to kawa z prądem! polega na zagotowaniu czystej czarnej kawy i do wrzatku lejecie 10% (liczone wzgledem ilosci kawy) koniaku! i taka goraca sie pije.. ;)

jezeli nie sprawdza wam siatkowki to zaden alkomat nie wykryje ;D

General description: aktualnie brak...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dzięki za dobre słowa :notworthy:

Było hardcorowo, fakt, ale zayebiście od samego początku.

I, co równie ważne, taki wyjazd przepięknie długo się pamięta... :bigrazz:

 

...człowiek co nie pospał zachowuje się za kierownicą tak samo jak ten co za dużo wypił...

Potwierdzam. Niesamowicie trafna analogia. Never again! (never say never...)

 

Potrafisz określić ile Cie te 26 godzin wolności kosztowały złotówek ?

A jak wyszliście z kasą za ten wypad?

64 godziny wolności:

- na paliwo - ok. 1000 PLN (2950km przy spalaniu ca. 6,8l/km, ok. 5zł za litr)

- 1 nocleg - 50 PLN (12,5 EUR na głowę - bo wrzesień, było chyba po sezonie)

- winiety - 50PLN (Austria 4,5 EUR, Słowenia 7,5 EUR... grrr!)

- kawa, jedzenie, kawa, picie i kawa - ca 200 PLN

 

Czyli - ok 1300,0 PLN.

Cena średnio okazyjna... (paliwo, paliwo i jeszcze raz paliwo)

 

...przypomniałeś mi tą drogę z płyt przez Austrię :banghead:

... W Chorwacji można się zakochac', tylko żeby było taniej...

...i żeby było ciut bliżej :cool:

:buttrock: Ooooj, się pamięta! Ta droga w Austrii to porażka, zupełnie jak Gierkówka.

 

Widzę z fot, że otworzyli tą stację benzynową na wylocie z Senj. Chciałem tam tankować ale była opustoszała - za to widok z niej pozostał w pamięci.

Racja, ten punkt widokowo jest świetny - a teraz stacja działa w pełni. Przez te parę minut, gdy tam staliśmy, co chwilę szła "lewa w górę", gdy kolejne moto podjeżdżało by zatankować i fotę strzelić (włosi, niemcy, lokalne diabły...)

 

:cool: Nie ma bata - Ja tam wrócę, na bank!

Będziemy planować - jasne, skrobnę info na forum.

Edytowane przez Keryn
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

 Udostępnij

×
×
  • Dodaj nową pozycję...