Mój instruktor ma uprawnienia do szkolenia na kategorię A i B, więc często dla oszczędności czasu stosuje taki patent, że bierze jednego kursanta do samochodu, a drugiego na motocykl, coby sobie jechał z tyłu. Pewnego pięknego dnia tak się złożyło, że ekipa była wyjątkowo liczna – ja w ślicznej pomarańczowej kamizelce z twarzową ‘L’, instruktor, kursant, inny kursant, którego odwoziliśmy i jeszcze jeden człowiek, który miał jeździć motocyklem po mnie. Razem cztery osoby w Corsie + ja. Kręcę ósemki po placu, instruktor daje znak – ruszamy w trasę! Podjeżdżam do nich, żeby omówić jeszcze kilka kwestii, więc, by lepiej słyszeć wyłączam silnik. Wszystko ustalone, odjeżdżamy. A właściwie odjeżdżają. Ja próbuję odpalić Hondę, ale niespecjalnie mi idzie. Sprawdzam kluczyk – przekręcony, sprawdzam podnóżek – schowany, odpalam starter – nie idzie. Znowu sprawdzam – wszystko gra, tylko odpalić nie chce. A oni odjeżdżają już w siną dal. Poddaję się, macham do nich, żeby zawrócili. No więc wracają. I gdy tylko do mnie podjechali, silnik zaskoczył. Ja, oczywiście, czerwony jak burak; wszyscy w samochodzie też czerwoni, tyle, że ze śmiechu... Oj, mieli niezłe używanie. Do dzisiaj nie wiem, czy to z motorkiem było coś nie tak, czy to ja miałem zwidy i tylko wydawało mi się, że sprawdziłem wszystko przed próbą odpalenia.