Skocz do zawartości

EuroTrip 2010


Rauven
 Udostępnij

Rekomendowane odpowiedzi

Wrzucam małą zajawkę recenzji z tegorocznej wyprawy dookoła Europy zachodniej. Zanim ktoś się zagłębi w lekturę, ostrzegam ;) To moje pierwsze podejscie literackie, a do tego juz jakis czas po wyjezdzie, odtwarzane z dosc lakonicznych notatek z podróży. Wszelka konstruktywna krytyka, uwagi czy zyczenia beda rozpatrywane ;) Jesli odzew bedzie pozytywny bedę klepac kolejne części i zamieszcze jakies fotki.

 

Mapka wyjazdu (google rozbija na 2 czesci, kawalek od portugali na stronie drugiej)

 

Mapka

 

 

 

 

EuroTrip 2010: 40 dni, 16 krajów, 12260 km - czyli historia niesamowitej przygody i jak trzeba było powalczyć ze światem żeby się udało.

 

Pomysł narodził się na początku stycznia. W ramach chwilowego odpoczynku od panicznego kończenia projektów do szkoły i przygotowań do sesji zacząłem grzebać po forum i dogrzebałem się do filmiku PrzemkaB z jednej z jego wypraw, zrobiło mi się jakoś ciepło w środku i pomysł zaczął kiełkować. A co gdyby tak pojechać dookoła Europy ? Z początkowych przemyśleń w stylu „Ale fajnie było by się tak przejechać” urodziło się „Kurczę, czemu nie, w końcu to ostatnie wakacje, jak nie teraz to kiedy ?”

 

Po kilku dniach dojrzewania usiedliśmy z lepszą połówką i zaczęliśmy liczyć budżet, rozpisywać co trzeba by przygotować, a przede wszystkim gdzie i kiedy pojechać. Krótkie podsumowanie na dole kartki i wielki banan na gębie, to się może udać… Od tego miejsca przygotowania ruszyły z kopyta, czytanie testów śpiworów, szukanie małego namiotu, zbieranie całego sprzętu na wyprawę i grzebanie po recenzjach z różnych wyjazdów gdzie by pojechać. Wyszliśmy z założenia że nie tworzymy żadnego konkretnego planu czy rozkładu jazdy. Zrobiliśmy listę co chcielibyśmy zobaczyć, ale gdzie w końcu wylądujemy, ile danego dnia przejedziemy, ile potrwa cała wyprawa czy gdzie będziemy spać zostawiliśmy czystemu przypadkowi oraz temu na ile starczy nam sił. Jedynym zabezpieczeniem przed wylądowaniem daleko od domu z ręką w nocniku był odłożony na osobnym koncie budżet na paliwo do domu i parę zupek chińskich. Wszystkie przygotowania szły jak z płatka.

 

Aż pewnego ranka rzeczywistość objawiła się w swojej całej szarej paskudności. Zszedłem do piwnicy pod blokiem gdzie na zimę zaparkowaliśmy Horneta. Tydzień wcześniej ktoś nam ukradł pokrowiec z motocykla. Nagle mnie zatkało, motocykl stał przykryty, pokrowiec się odnalazł, ale co to za kałuża pod motocyklem ? Trzęsącymi się rękami odkryłem sprzęta i ugięły się podemną nogi. Zniknęły zegary, chłodnica, zaciski hamulcowe, stelaż pod kufry, sety z podnóżkami, klamki, reflektor, owiewka, wszystkie kable i przewody poprzecinane… Ale oddalam się od właściwego tematu wyprawy, wystarczy podsumować że po przygodach z policją, ubezpieczalnią, sprzedaniu smutnych zwłok na części i decyzji, że przez następnych kilka miesięcy żywimy się suchym chlebem i deszczówką zakupiliśmy nowego towarzysza wyprawy , pięknego czarnego V-Stroma z 2006 roku.

 

Środa, 14.07.2010

 

W końcu odebraliśmy Stroma z serwisu, po dwóch bardzo długich i nerwowych miesiącach (miejsce na inną historię, w skrócie – puszka wymusza pierwszeństwo na mojej lepszej połówce, mokry asfalt, gleba, facet ucieka z miejsca wypadku, policja nic nie może zrobić, Allianz ociąga się z wysłaniem rzeczoznawcy do serwisu, długie czekanie na części, okazuje się że mechanicy w Suzuki nie zauważyli jednego uszkodzenia, , Allianz ociąga się z wysłaniem rzeczoznawcy do serwisu, długie czekanie na części – wymiana kilku plastików przeciąga się na ponad dwa miesiące – świat chyba naprawdę nie chce nam pozwolić na wyprawę…). Ale udało się ! Pucowanie motocykla, szybkie pakowanie, kolacja i do łóżka, jutro w końcu ruszamy !

 

Czwartek, 15.07.2010

 

Pobudka o 4 rano, śniadanie, dużo kawy, ostatnie sprawdzenie bagażu, uściski z rodziną i kwadrans po piątej ruszamy z Wałbrzycha. Pogoda wręcz idealna do jazdy, 24 stopnie, parę chmurek na niebie. Plan na dzisiaj – dotrzeć do Monachium. Kolejne kilometry nawijane na koła, szeroki uśmiech i to wspaniałe uczucie, że wieczorem nie trzeba zawracać. Przed nami szeroki świat, piękne widoki i WOLNOŚĆ ! Na chwile humor nam popsuł Transit, który nie patrząc w lusterka postanowił rozpocząć wyprzedzanie kiedy byliśmy na wysokości jego maski, na szczęście skończyło się tylko na ucieczce na pobocze i kilku soczystych epitetach. Po przebiciu się przez korki w Pradze pierwszy przystanek urządziliśmy na dziedzińcu browaru w Pilźnie. Niestety restauracja była jeszcze zamknięta, więc zadowoliliśmy się kanapkami zabranymi z domu i flaszką wody mineralnej. Po krótkich naradach zrezygnowaliśmy ze zwiedzania browaru (cóż to za przyjemność kiedy nie można degustować ;) ) i ograniczyliśmy się do spaceru na historyczny rynek miasta, kawy z lodami (paskudnej) w jednej z kafejek.

 

Po kilku dość nudnych godzinach na autostradzie przyszła pora na kolejną przerwę, Regensburg. Szybkie zwiedzanie pięknej starówki i innych atrakcji turystycznych (np. sklep Louisa :D ) i ruszamy do dzisiejszego celu. Monachium o 15 przywitało nas cudownymi korkami, ale od czego są pobocza i pasy awaryjne ? Udało nam się w końcu przebić do mieszkania brata, wziąć prysznic i wieczorem wyjść na piwo do największego w Europie ogródka piwnego. Hirschgarten, w środku dużego parku, 8000 miejsc i wesoła, sielska atmosfera. Litrowy kufel piwa, precle i pyszna połówka pieczonego kurczaka szybko odgoniły zmęczenie pierwszego dnia podróży.

 

Następny dzień spędziliśmy biegając po całym mieście, chłonąc wszystkie możliwe atrakcje turystyczne. Samo Monachium ma dość wyjątkowy klimat, żyje praktycznie 24 godziny na dobę i jest niesamowicie zadbane. Kto był wie, kto nie, niech się przejedzie, naprawdę warto zobaczyć.

 

Sobota, 17.07.2010

 

4 rano, z czystą nienawiścią okładam budzik który za cholerę nie chce się wyłączyć. Jednak po chwili dociera do mnie – a nie, to dobry budzik, mówi, że pora ruszać dalej. Uśmiech znów wykwita na twarzy. Kawa, śniadanie, pakowanie i o 6 rano ruszamy. Udało nam się wyjechać z miasta zanim zaczął się poranny tłok na drogach. Pora ruszać w Alpy ! Parę kilometrów za miastem zjechaliśmy z autostrady na mniej uczęszczane drogi i po 100km… Kompletnie nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy. Na mapie Europy którą zabraliśmy nie ma takich małych dróżek. Ale to nieważne, grunt że na horyzoncie widać góry i wiadomo w którą stronę jechać. Krótki postój w miejscowości Tegensee (fajne miasteczko, piękne jezioro, trzeba się kiedyś wybrać na weekend) i przez Achenpass wjeżdżamy do Austrii. Po bardzo miłej przejażdżce po górach dojechaliśmy do Zell am See i zaczęliśmy rozglądać się za kempingiem. Po wizycie w dwóch, zniechęceni cenami rzędu 27 eur na noc, zdecydowaliśmy ruszyć dalej w kierunku Grossglecknera i tam szukać. W końcu w uroczej dolinie, w miejscowości Fusch an der Grossglocknerstrasse udało nam się znaleźć miejsce do spania. Przy niewielkim hoteliku (Lampenhaeusl) trawnik został zaadaptowany pod pole namiotowe. Cena – 15.90 eur. Do przyjęcia. Tania, bardzo dobra zupa gulaszowa i wielki kubas herbaty w restauracji, rozbijanie obozowiska i można trochę odpocząć.

 

Niedziela, 18.07.2010

 

Wstaliśmy rano z planem ruszenia w dalszą drogę, jednak pogoda pokrzyżowała nam szyki. Siąpi deszcz, mgła i widoczność na 50m. Przeszedłem się do hotelu skorzystać z komputerów stojących w holu, żeby sprawdzić czy wyżej na lodowcu warunki są lepsze, niestety nie były, więc postanowiliśmy zostać na polu namiotowym kolejny dzień i poczekać na poprawę aury. Gorący kubek i kanapki na śniadanie i ruszyliśmy złazić okoliczne szlaki, porobić zdjęcia i pooglądać wodospady, których w okolicy nie brakowało. A do tego zatrzęsienie poziomek :D Po powrocie z wycieczki zauważyliśmy że obok nas rozbiło się dwóch Słowaków jadących do Wenecji. Znajomość została zawarta bardzo szybko, mimo pewnych barier językowych, które jednak znikały bardzo szybko dzięki 2 litrowej flaszce domowej śliwowicy przywiezionej przez przyjaciół zza południowej granicy.

 

Poniedziałek, 19.07.2010

 

Piękna pogoda, słońce świeci, pora ruszać na lodowiec ! Zwinęliśmy szybko obozowisko, i koło 10 rano ruszyliśmy na Grossglockner Hochalpenstrasse. Cena wjazdu warta każdego centa. Po początkowej wspinaczce przez chmury, kiedy modliliśmy się żeby samochód przed nami się nie zatrzymał, wyjechaliśmy na Bikers Point. Odebrało mi mowę. Pod nami białe chmury z których wystawały Alpejskie szczyty, nad nami krystalicznie czyste błękitne niebo. Widok zapierający dech w piersiach. Krótka przerwa na skakanie w euforii z jednego punktu widokowego na drugi, robienie zdjęć i talerz zupy pomidorowej i ruszamy dalej. Zakręt za zakrętem, zielone łąki, szczyty gór, cudowny asfalt, kwiatki kwitnące dookoła. Jedyną wadą były pojawiające się od czasu do czasu autobusy skutecznie blokujące drogę, ale to w tych warunkach nic nieznacząca niedogodność. Zadziwiające momenty kiedy z gęstej mgły przejeżdżaliśmy 100m tunel na drugą stronę szczytu a tam czekało na nas krystalicznie czyste powietrze, chmury zostały po drugiej stronie. Wjechaliśmy na parking pod lodowcem, zrobiliśmy kilka zdjęć (w tym świstaków, czy innych małych futrzaków które skakały po okolicy) i ruszyliśmy w stronę Włoch. W Lienz krótki postój przed przekroczeniem granicy na parkingu przed SPAR’em, szybkie gotowanie obiadu i uzupełnienie zapasów wody mineralnej.

 

Po wjechaniu do Włoch przywitał nas tłok na drogach oraz upał. W pewnym momencie podczas jazdy Jeanett (moja lepsza połówka) zaczyna szamotać się za kierownicą, wyrzuca na drogę ciemne okulary i w panice na poboczu zatrzymuje motocykl. Okazało się, że przez niedomknięty wizjer pod kask wpadła jej osa i wrednie użądliła zaraz nad okiem. Okulary udało się odzyskać (o dziwo nieuszkodzone), J. klęła wściekle ale obeszło się na szczęście tylko małym bólem i chwilą strachu.

 

Stwierdziliśmy, że pora powoli szukać noclegu. Jadąc drogą równoległą do autostrady udało nam się znaleźć całkiem przytulny kemping przy jeziorze (w upale strasznie nam brakowało jakiegoś bajorka w którym można by się ochłodzić), jednak niestety nie przyjmowali kart kredytowych. Pojechaliśmy więc kawałek dalej i zaraz przed Bolzano udało nam się znaleźć przyzwoite pole namiotowe, z basenem i łazienką gdzie mogliśmy przeprać ciuchy. Wieczorem małe piwkowanie, moczenie się w wodzie i spać.

 

Wtorek, 20.70.2010

 

Po porannym pakowaniu w planach mieliśmy dotrzeć do Stelvio, niestety dzięki (nie)dokładności naszej mapy nie zauważyliśmy że po drodze czeka nas jeszcze Passo della Mendola i Passo del Tonale, piękne, długie przełęcze, ze świetnymi winklami. A do tego gorąco jak w piekle i od czasu do czasu trafiające się betoniarki jadące na pobliską budowę. Po jakimś czasie takiego kiszenia się za ciągiem traktor-betoniarka-autobus-camper-5 samochodów, zatrzymaliśmy się na malutkiej zatoczce przy zakręcie. 10m trawy, wodospad, i miejsce na zaparkowanie motocykla. Szybko wyskoczyliśmy z ciuchów motocyklowych, przebraliśmy się w stroje kąpielowe i siup pod wodospad. Kiedy J. się pluskała w 4 stopniowej wodzie z lodowca, ja rozłożyłem kuchenkę i szykowałem obiad – ryż z boczkiem i żółtym serem a do tego parówki, w międzyczasie zwijając się ze śmiechu kiedy motocykliści ( i nie tylko) próbowali jechać przez zakręt na przełaj, bo zamiast na drogę, gapili się na blondynkę pluskającą się pod wodospadem ;)

Tego dnia udało nam się dojechać tylko do Edolo....

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Byliśmy w tym samy czasie, ja biwakowałem w Kaprum, jak by kotś zawitał tam, to ceny kampingów dużo niższe niż Bruck i okolice a odległość żadna. Jak czytam to z powrotem czuję tamte drogi :crossy: . Talent literacki OK :lalag: , także pisz dalej spokojnie.

 

Sądząc po relacji to pogoda jest tam zmienna jak w kalejdoskopie, też korzystałem z internetu i porad miejscowych "górali". Prawie zawsze udało mi sie zmodyfikować trasę tak że uciekałem przed deszczem :bigrazz: , dwa razy trafiła mi się ulewa i spanko w hotelu, nawet namiotu nie miałem siły stawiać, a nie zdecydowałem sie na spanie na przystanku.

Czekam na dalsze części szczgólnie na półwysep Iberyjski .

 

Co do zdjęć (sugestia) to spróbuj zrobić filmik w movie makerze i zawieś na vimeo, dla mnie było to rozwiązanie. Miałem podobny problem z wyborem zdjęć, a tak 10-15 minut z dobrą muzyką i jest efekt. Link do mojej pracy w motopodróże małe i duże w dziale podróże.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Podróży ciąg dalszy. W tekście dodałem tu i tam numery fotek w albumie, żeby chociaż był mały kontekst do tego co piszę. Filmu raczej nie będzie, raz ze nie mam pojecia jak zrobic cos przyzwoitego, dwa ze jakosc filmow z naszego aparatu mozna porownac do filmow kreconych kolba kukurydzy ;P

 

Edolo.

Małe, przytulne, ale niestety trochę zaniedbane miasteczko. Bardzo nam się spodobał XIV wieczny klimat miejscowości. Małe, ciasne uliczki, budynki z kamienia, dachy kryte łupkiem. Gdyby je odrestaurować, mogłoby się zamienić w prawdziwą perełkę. Przez miasteczko przejechaliśmy podążając za znakami kempingu. Małe poletko, ukryte za budynkami kilka kilometrów za miastem. Widać, że okolica żyje głównie dzięki turystyce motocyklowej. W cenniku specjalna oferta dla motocyklistów zatrzymujących się na jedną noc. Parę euro taniej. Zachęceni postanowiliśmy się tam zatrzymać. Po ustawieniu obozowiska spotkało nas niemiłe zaskoczenie. Łazienki. Toalety model dziura w ziemi i szlauf do spłukiwania, żyjątka małe i duże biegające po ścianach i prysznice, bez ciepłej wody, do których strach wchodzić bez kaloszy. Ale pal licho, gdybyśmy chcieli ładnych łazienek pojechalibyśmy do kurortu, a nie na wyprawę dookoła Europy.

 

Szybkie odświeżenie się po jeździe i ruszamy zwiedzać miasteczko. Po godzinie latania przerwa na pizze (w końcu jesteśmy we Włoszech) i kolejna niespodzianka. Coperto, opłata za serwetki i papierowy obrus, 4 euro od łebka. Ehhh… pora spać i rano się zbierać na długo oczekiwane Stelvio.

 

Środa, 21.07.2010

 

Pakowanie (kocham cudowanie z milionem gumowych linek), szybkie śniadanko i ruszamy. Po niedługim czasie w korkach i remontach dróg udaje nam się dojechać do Passo Del Stelvio (fot. 18). Coś nieprawdopodobnego, droga budowana przez maniaka. Facet chyba jeździł na motocyklu i zbudował ten przejazd dla czystej frajdy. Doliny, łąki, kamole, wodospady, sępy na niebie i ZAKRĘTY, dziesiątki zakrętów. Miejsce które każdy motocyklista powinien odwiedzić. (PS. Ja chcęgranatnik na motocyklu, do usuwania baranów w camperach, którzy pchają się na takie drogi. Rozumiem, oni tez chcą pooglądać widoki, ale może czymś co daje rade podjechać pod górę, a jak się rozkraczy nie blokuje ruchy w obie strony….) W połowie podjazdu przerwa na zdjęcia, ochy i achy i łyk wody.

 

Po dotarciu na szczyt przełęczy źle skręcam i lądujemy na granicy ze Szwajcarią. Decydujemy się jechać dalej i nie zawracać. Przełęcz Umbrail (fot. 19 i 20). Uwielbiam się w ten sposób gubić. Kolejna orgia zakrętów. Agrafka za agrafką, nagle, żeby było ciekawiej pojawia się ładny ubity szuter. Super, robi się coraz ciekawiej. Zjazd w dolinę, która wygląda jak żywcem wycięta z reklamy Milki. Zieleń jest jakoś bardziej zielona, zatrzęsienie motyli, kwiatki, ptaszki. Orgazm impresjonisty. Pora na lunch. Motocykl na poboczu, a my rozkładamy się z kocem i kuchenką turystyczną na brzegu stumienia z małym wodospadem. Bajka.

W pewnym momencie koło nas zatrzymują się 4 mercedesy. Przez chwilę zastanawiałem się czy nie wlazłem na teren prywatny jakiejś mafii, ale na szczęście okazało się, że to klub posiadaczy AMG wybrał się poszaleć po górach i chcieli się zapytać czy porobię im zdjęcia jak jeżdżą bokiem po zakrętach. Czemu nie ? Po godzinie jedzenia, wylegiwania się na łące i pluskania w strumieniu pora ruszać dalej. W planach na ten dzień został jeszcze Lichtenstein.

 

Zjazd serpentynami od najbliższego miasteczka, kawa, tankowanie, podpytanie miejscowych o drogę i ogień. Świetna droga, przełęcz za przełęczą, długie gładkie zakręty i trening w szorowaniu podnóżkami. Raj.

W końcu późnym popołudniem dojechaliśmy do stolicy księstwa Lichtenstein. Miasto wręcz sterylnie czyste, do zamku wstępu nie ma, z wyjątkiem jednego święta gdzieś w sierpniu, więc tylko polataliśmy po centrum, usiedliśmy w knajpce i wypiliśmy małe piwo (w końcu trzeba jechać).

Kiedy zaczęliśmy się zbierać, pogoda postanowiła zrobić nam psikusa i spuścić nam na głowę ulewę. Turlając się powoli w poszukiwaniu parkingu za krzakami, który wypatrzyliśmy na nocleg podczas wjazdu do miasta, kilkaset metrów od drogi wypatrzyliśmy obiecująco wyglądające pole pod lasem. To co wyglądało na plac zabaw, okazało się lotniskiem miejscowego aeroklubu. Ale co tam, przynajmniej przespaliśmy się za darmo.

 

Czwartek 22.07.10

 

Pobudka wcześnie rano, żeby nie nadziać się na miłośników latania. Niestety skończyła się woda, nie było nawet możliwości umycia zębów. Na szczęście okazało się, że niedaleko stoi toitoi, zamknięty. Ale od czego są kombinerki… :D Jeszcze nigdy się nie kąpałem w umywaleczce 10x10cm z nożną pompką. Cóż, życie jest pełne nowych doświadczeń ;) Na zakończenie zamknąć toia (grzeczność chociaż tego wymaga) i można ruszać.

Koło 10 rano dotarliśmy do Zurichu. Nudna jazda autostradami… Łażenie po mieście (straszny syf, a ja myślałem, że Szwajcarzy to taki porządny naród) i posiadówka w kafejce przez 2 godziny, powoli pijąc kawę, robiąc notatki oraz przede wszystkim czekając aż naładują się telefony i aparat.

Ruszamy w drogę do Genewy. Kolejne nudke kilometry przez mieściny i autostrady. Zrobiliśmy błąd jadąc głównymi drogami. Płasko, nudno, ograniczenia prędkości ehhh… W międzyczasie postój na parkingu/centrum handlowym/hotelu dla ciężarówek przy autostradzie i drzemka na parkingu.

Ciekawa rzecz. Kiedy nosi się ciuchy motocyklowe, całkowicie zmienia się sposób w jaki ludzie na ciebie patrzą. Widzisz człowieka który się nie mył od jakiegoś czasu śpiącego na chodniku/stacji benzynowej/trawniku/poboczu i myślisz bezdomny czy cholera wie co. Ale jeśli nosi ciuchy motocyklowe to podróżnik, można podejść i pogadać, poczęstować kawą. Ciekawy fenomen, mimo że ciągle jest to niedomyta osoba śpiąca na chodniku…

 

Genewa. Akurat jak dojechaliśmy do miasta przestało lać. Udało nam się zaparkować w centrum i trochę pozwiedzać. Warta wspomnienia jest najwyższa fontanna w Europie. Reszta miasta ladna, ale nie powala na kolana.

Ostatni cel na dzisiaj, dojechać do Chamonix i zobaczyć Mt. Blanc. I znowu autostrady, tym razem w nocy. Pierwsza nocna jazda tej wyprawy i odkryliśmy niespodziankę zostawioną przez serwis Suzuki. Wymienili reflektor, ale świateł już nie ustawili, krótkie podświetlały znaki nad droga, długie dawały cudowną poświatę na chmurach. Tylko szkoda że nic nie świeci na asfalt… Zatrzymaliśmy się na pierwszej stacji benzynowej, wygrzebaliśmy klucze i mniej więcej ustawiliśmy światła. Nie było idealnie ale przynajmniej ciężarówki przestały na nas mrugać.

 

Piątek 23.07.10

 

4:20 rano. Uf, w końcu Chamonix i padamy z nóg. Ciemno, zimno, leje i mgła. Tylko wilków brakuje. A gdzieś tam siedzi Mt. Blanc. 3 razy się gubimy, sprawdzamy kempingi, wszystko pełne, na dziko nie ma się gdzie rozbić, w hotelu nie pozwalają nam się przespać w lobby, a próba drzemki w parkingu podziemnym kończy się wizytą strasznie zbulwersowanego ochroniarza. Mamy dosyć, walić Chamonix i Mt. Blanc. Nie chcą nas tu to nie, kij im w oko. Trzeba jechać dalej, rozglądając się za miejscem gdzie można chociaż na chwilę się położyć. Kawa, dużo czekolady, szybka decyzja że przy takiej pogodzie, w takim stanie nie ma się co pchać przez góry i wybieramy drogę przez tunel. Drogo, ale co poradzić :/

 

Regularnie zmieniamy się za kierownicą, w miarę jak komu sił starcza. Ciągle leje i trochę zamarzamy, podpinki są w bagażach, ale nie chcemy rozbebeszać toreb w środku ulewy.

Po strasznie wyczerpującej nocy, koło 6 rano udało nam się dotrzeć do Turynu. W ruch poszedł GPS w telefonie, kierunek – najbliższy park w centrum miasta. Jakoś się tam dowlekliśmy (ruch w mieście – horror, nic nie oznaczone, ludzie jeżdżą jak chcą, same jednokierunkowe uliczki, wrzask, furia i zgrzytanie zębów).

W parku pierwszy trawnik za jakimś krzakiem, rozłożyć koc i SPAĆ ! Jak padłem w pełnym wdzianku, tak zasnąłem w ciągu 3 sekund. Obudziliśmy się jakieś 4 godziny później. Ludzie się trochę dziwnie patrzyli, ale przynajmniej policja nas nie ściągnęła – fenomen ciuchów motocyklowych działa ;) (fot. 23) Pora się wydostać z tego miasta, jedyna skuteczna metoda – wpadłeś między wrony – krakaj tak jak one. Więc trąbiliśmy, darliśmy mordę, machaliśmy rękami i się udało :D Kierunek – Nicea. Trochę błądzenia, ale w końcu wyjechaliśmy na właściwą drogę.

Jedzonko w Cuneo, ale nie zatrzymywaliśmy się zwiedzać bo strasznie już chcieliśmy dotrzeć nad morze.

Droga między Cuneo a Ventimiglio – super. Ładny asfalt, świetnie wyglądające wąwozy i winkle (fot. 24). Jedna wada – 35 stopni w cieniu, dość niewielkie prędkości i pełne ubranko na motor nie idą w parze (a może trójkącie ? ). Do tego od dłuższego czasu się nie myliśmy. Pod ubraniem rzeka potu, wszystko swędzi, w końcu nie wytrzymaliśmy. Przed jednym z tuneli zaparkowaliśmy przy zatoczce, przeleźliśmy przez barierki przy drodze, a tam czekał na nas górski strumień. Czysta, zimna lazurowa woda, kolorowe, śliczne robale latające w powietrzu, i kawałek natury nie tknięty ludzką ręką. Kto by się spodziewał czegoś takiego 5 metrów od głównej drogi ? (jak wyglądało możecie zobaczyć na zdjęciu 25). Szybka kąpiel, i nagle czujemy się jak nowi ludzie, pełni energii, można jechać :)

 

W końcu dotarliśmy nad wybrzeże, nad którym mieliśmy zostać przez resztę wyprawy (ułatwiało to kwestię niedokładnej mapy, póki woda była po lewej, wiedzieliśmy że jedziemy w dobrą stronę :D ).

 

Ventimiglio, pierwsza miejscowość nad morzem… Do opisu tego, co tam czekało tylko jedyno przychodzi do głowy - Marlon Brando w „Czasie Apokalipsy” : „The horror….. The horror……”.

Cdn.

Edytowane przez Rauven
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Na wstępie - bardzo się cieszę, że moje relacje się przydają.

Przeczytałem z zaciekawieniem to co do tej pory napisałeś i mam wrażenie jakbym był tam z Wami. Bardzo podobne emocje i sytuacje towarzyszyły nam przy pierwszej podróży motocyklowej. A już totalnie rozbawiła mnie sytuacja z Waszym noclegiem na terenie aeroklubu na wylocie z Liechtensteinu. Powiedz mi czy to czasem nie było w tym miejscu KLIK (bo na mapie Twoja trasa nie przebiega tędy). Zaliczyliśmy tam postój na siusiu gdzie stał zamknięty ToiToi (teren aeroklubu) - niezła jazda jeśli to ten sam :biggrin: .

Kolejnym podobieństwem jest niewiedza i ominięcie miejscówek, które można było zaliczyć po drodze...

Z drugiej jednak strony taka wyprawa nie do końca zaplanowana jest piękna i niepowtarzalna. Zalicza się miejsca przypadkowo i jest przygoda :lalag:

Z tego co opisałeś wynika, że przez zbłądzenie nie zaliczyłeś wierzchołka Stelvio :cool: Ups

Jadąc od strony Bormio skręciłeś na Szwajcarię jakiś kilometr przed szczytem przełęczy. Ominęła Was zatem najbardziej spektakularna jej część - niesamowity zjazd w kierunku Glorenzy. Podobnych przypadków sam miałem kilka, zawsze sobie mówię, że dzięki temu mam powód do kolejnych wypraw.

Czekam na dalszą część relacji. Gratuluję wyprawy :buttrock:

P.S.

Tak jak radził Tatsu - możesz sklecić prosty filmik ze zdjęć w Windows Movie Maker`ze. Wystarczy kilkanaście minut i gotowe. To bardzo prosty program w obsłudze - dasz radę a pamiątka zostanie.

Powiedz mi jeszcze jedno:

Jak dogadujecie się kto ma być za kierą?????

Jest równouprawnienie kilometrażowe - ona 500km po autostradzie a Ty tyle samo po górach? ;)

 

Serdeczne pozdrowionka dla Was

 

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dokladnie ten sam klub :D Mapka przy wjazdach i wyjazdach z miast nie jest 100% dokladna, strasznie sie nawalczylem z googlemapsami, wiec wieksze i wazniejsze fragmenty powinny byc ok, ale moga zdarzyc sie fragmenty gdzie "przyciaganie do drog" troszke namieszalo :/

 

Z miejscowkami jest tak ze zawsze zostaje pretekst po powrotu, ominiecia szczytu Stelvio nie zaluje, ta boczna przelecz okazala sie strasznie ciekawa, szczegolnie ze wzgledu na emocje takich serpentyn po szutrze, i to ze bylo tam praktycznie pusto. Na Stelvio jeszcze na pewno wrocimy, juz pojawia sie w planach na przyszlosc, podczas podrozy na Krym przez Sycylie i Balkany ;)

 

Za kiera, generalnie glownym wyznacznikiem jest bol... khem.. dolnej czesci plecow pasazera ;) Generalnie wychodzilo srednio 150 km na lebka i bez zadnej walki :) W przypadku gor zazwyczaj w polowie sie zmienialismy, tak zeby kazde z nas moglo posmigac :) Drobnym wyjatkiem bylo jak polowicy kompletnie siadlo kolano i nie byla w stanie prowadzic, ale do tego dojdziemy w kolejnych odcinkach ;)

 

Dziwnych sytuacji ze spaniem tez sie jeszcze kilka znajdzie, lacznie z pobudka przez grupe 5 kierowcow tirow, zbiorowo masturbujacych sie nad jednym laptopem 5m od nas ;P

Edytowane przez Rauven
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 miesiące temu...

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

 Udostępnij

×
×
  • Dodaj nową pozycję...