Witam wszystkich, Piszę na forum bo słabo znam się na mechanice a trapi mnie coś od wczoraj... w trakcie tradycyjnej niedzielnej hardcorowej 'przejażdżki' w lesie nastąpiło coś takiego: po dwóch godzinach jazdy w terenie, dwóch lekkich glebach na oblodzonej ścieżce, w czasie pokonywania łagodnego wzniesienia (3 bieg, manetka prawie full), pojawiła się za mną znacznych rozmiarów chmura niebieskawego dymu - moto wyraźnie osłabło na chwilę, więc się zorientowałem że coś jest nie tak i jak zobaczyłem ogon komety, to natychmiast zgasiłem silnik. Sprawdziłem po chwili olej - w normie, płyn chłodniczy - też w normie. Przez następne pół godziny próbowałem odpalić, bezskutecznie, z dwoma wyjątkami (tylko na ssaniu), cały czas lekko dymił (resztki oleju w komorze spalania?) niestety na wolnych obrotach prawie natychmiast gasł. Zdecydowałem się prowadzić motor, niestety po pokonaniu leśnymi drogami około 2 km (jeszcze 6 km do celu mi zostało) perspektywa ewentualnego remontu silnika wydała mi się nagle dużo bardziej atrakcyjna niż wpychanie 130 kg pod kolejne wzniesienie. Motor trochę przestygł i ku mojemu zdumieniu odpalił bezproblemowo od pierwszego kopa, na ssaniu, potem na wolnych tez chodził ok, nic się już nie dymiło. Wsiadłem i spokojnie bez forsowania dojechałem do garażu bez żadnych problemów, nie wydawał się słabszy niż zwykle, sprawdziłem na wszystkich biegach. Teraz pytania: 1) Co to mogło być? ;) 2) Czy motor może 'jednorazowo' łyknąć olej w jakiś sposób? (uszczelniacze zaworowe?) 3) Czy olej mógł się jakoś przelać przy wcześniejszych glebach (z tym że one nastąpiły około godzinę przed zdarzeniem)? 4) Czy od razu szukać mechanika i jeżeli tak to co powinno być sprawdzone najpierw? Pozdrawiam i z góry dzięki za wszelkie podpowiedzi.