Skocz do zawartości

This is Marocco! - wyprawa motocyklowa do Afryki 2014


kolasgsxr
 Udostępnij

Rekomendowane odpowiedzi

This is Marocco!

Soczyste pomarańcze, aromatyczne oliwki, smakowite szaszłyki, gorące piaski Sahary i zapierające dech w piersiach panoramy Atlasu… w połączeniu z cudownymi, krętymi drogami górskimi, szutrami, wydmami, gorącym Słońcem oraz zapachem benzyny, wiatrem we włosach i dźwiękiem z tłumików dzielnego Dzika – this is Marocco! Czyli Maroko okiem motocyklisty.

 

[Na wstępie dodam, że opisuje ten sam wyjazd, który opisuje już Neno. Jednak fotorelacja nie będzie taka sama, będą inne foty, inne odczucia i przede wszytskim jest ona napisana przez osoby, które pierwszy raz ziwedzały Marocco motocyklem.]

Początek 2014 roku mijał na wielkich przygotowaniach do pierwszej naszej wyprawy motocyklowej dokoła morza Czarnego, która miała rozpocząć się w połowie czerwca. Przygotowywaniu motocykla (później motocykli), kupowaniu brakujących rzeczy, szukaniu przydatnych informacji w internecie dotyczących ciekawych miejsc jak i odpowiedzi na nurtujące nas pytania. Jedną ze stron, na której poszukiwałem informacji było http://www.forum.motocyklistów.pl, a konkretnie był to dział „Podróże”, w której ludzie zamieszczali swoje relacje z odbytych wypraw. Pewnego dnia, a dokładnie był to 3 marca 2014 r., pojawił się nowy temat na forum pt. „Jesień 2014 – Maroko”. Z ciekawości wszedłem. Propozycja wyjazdu od razu mi się spodobała, ale uznałem ją za kompletnie nie realną. Tak na wszelki wypadek następnego dnia napisałem do Neno wiadomość z prośbą o podanie trochę większej ilości szczegółów wyprawy. W sumie to nie wiem po co do Niego napisałem, skoro byłem przekonany, że nie uda się pojechać. Zresztą jeszcze wtedy nawet nie wiedzieliśmy, czy wyprawy motocyklowe nam się spodobają. Temat Maroka został odłożony na blisko 2 miesiące. W tym czasie z racji sytuacji na Krymie zmieniliśmy cel czerwcowego wyjazdu - na Bałkany. Kilka dni przed wyjazdem na Bałkany napisałem do Neno, że z wyjazdu nici… Jednak wyprawa na Bałkany tak nam się spodobała, że po powrocie temat Maroka na nowo ożył. 8 lipca 2014 r. - zapada decyzja, że JEDZIEMY!!!
Czas do wyjazdu upływał szybko, a trzeba było jeszcze przygotować motocykl do kolejnej wyprawy. Sporo czasu zajął wybór opon, ponieważ nie do końca mieliśmy uzgodnioną trasę. Co ja gadam, w ogóle jej nie mieliśmy ;) Z ważniejszych rzeczy przed wyjazdem trzeba było jeszcze kupić bilety lotnicze w obie strony i załatwić notarialne upoważnienia (wraz z ich przysięgłym tłumaczeniem na język francuski) do przewozu motocykli.
Ekipa wyjazdowa się jeszcze nie znała, więc pod koniec lipca urządziliśmy spotkanie „integracyjne”, na którym pojawili się prawie wszyscy. Udało się też uzgodnić parę rzeczy przy ognisku i flaszce ;). Kolejne spotkanie, na które zostaliśmy zaproszeni na Jurę Krakowsko-Częstochowską miało służyć zgraniu podczas jazdy i wybadaniu preferencji trasy uczestników – asfalt czy off.

dHFCTie.jpg

ZNxOYbK.jpg

mQDllNA.jpg

yw6cVEJ.jpg

jNdJQaS.jpg

bXrBBcX.jpg

ZZ9UZmw.jpg

kgS14cF.jpg

fLHlZoe.jpg

uKFfpTU.jpg

Trasa wybrana przez Darka bardzo nam się spodobała, chociaż trochę kiepsko się jechało na fabrycznych Scorpionach po błocie, mokrej trawie i piachach.

aMlZEXR.jpg

SiAfC6j.jpg

VsEF6Q6.jpg

10V42O3.jpg

yuR1iaQ.jpg

WNLRiOy.jpg

Miałem też okazje posiedzieć na Teresie ;)

Dz6gux8.jpg

Widać było, że część ekipy lubi pociągnąć z gwinta ;)

7hLdayu.jpg

Ekipa w pełnym składzie (od lewej Marek, Jacek, Darek, Michał -ja, Doris, Arek, Dominik i Ernest):

r0crAU8.jpg

4creDcS.jpg

Po powrocie do Wawy zostało nam już tylko odliczanie czasu do wyjazdu. Były to najdłuuuuuuższe dni w moim życiu!
Z Neno, który miał przewieźć motocykle, na odbiór KTM-a umówiliśmy się na 6 września. Wstawiliśmy LC8 na przyczepę jako pierwszy motor, przekazaliśmy większość gratów (m.in. kufry, kaski) oraz dokumenty i pomachaliśmy na dowidzenia. Do zobaczenia za tydzień…

Ostatni tydzień przed wylotem upłynął na śledzeniu aktualnej pozycji Neno na spocie. Na wszystkich uczestników padł blady strach po tym, jak celnicy na granicy Hiszpańsko-Marokańskiej nie chcieli przepuścić transportu i trzymali go chyba 20h (mimo, że wszyscy mieliśmy porobione notarialne upoważnienia do przewozu oraz przysięgłe ich tłumaczenie na język francuski). Musiałem też wyczarować 4 śruby do Vito do alufelg, które się zgubiły z jednego koła po drodze ;) Nie było też jasne, czy uda nam się je wnieść na pokład samolotu w bagażu podręcznym – a tylko z takim lecieliśmy. Na tydzień przez wyjazdem doszliśmy też do wniosku, że zdjęcia z dobrego lecz mocno już wysłużonego D80 nam nie odpowiadają, w lekkiej panice zaczęliśmy poszukiwania nowego. Ale udało się, przesyłka dotarła na czas, więc i foty będą. Do ostatnich chwil przed wyjazdem uczyliśmy się obsługi nowego body i poznawaliśmy jego możliwości. Fajny bajer to możliwość kręcenia filmów!

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wszystko ładnie pieknie ale ... po kiego notarialne dokumenty upowazniajace do przewozu ???

Nie wystarcza dokumenty pojazdu ???

Przed wyjazdem robiliśmy wywiad jakie dokumenty będą potrzebne do wwiezienia motocykli do Maroko. W przypadku kiedy ilość osób zgadza się z ilością wjeźdzających osób dowód w zupełności wystarcza, jezeli motocykli jest wiecej trzeba mieć te upoważnienia. Chodź i tak można trafić na takich celników którzy bez dostania łapówki nie będą chcieli przepuścić. Nasz transport stał na granicy 20 godzin. Pomogło dopiero zagrożenie kontaktu z ambasadą o ile dobrze pamiętam.

 

 

Hej. Obejrzałem pierwszą część filmu i szczerze współczuję ;)

Mam nadzieję że w drugiej pojawią się motocykle.

Hehe w sumie to na własną prośbę się tak męczyliśmy ;) Ale więcej szczegółów później

 

13 września - dzień 1 - o godz. 12:55 zgodnie z rozkładem wylecieliśmy z Modlina.

 

OLp0ojD.jpg

 

fiYs0HJ.jpg

 

mPFEcPS.jpg

 

XMrR2ON.jpg

 

gvqfhc2.jpg

 

WfEbTJ7.jpg

 

oFPAQ6j.jpg

 

abz2OzY.jpg

 

Podróż mieliśmy zaplanowaną z międzylądowaniem w Pizie, w której musieliśmy koczować ok. 5 godzin.

 

bSLVpyG.jpg

 

Ponieważ trochę nam się nudziło:

L7IqHmM.jpg

 

RugGkdq.jpg

 

Lot z Pizy do Marrakeszu trwał 3,5 h. Wylądowaliśmy 22:30 czasu miejscowego. Godzinę zeszło nam przejście przez odprawę paszportową. W końcu jest! Udało się! Jesteśmy oficjalnie w Maroko!

 

Q3BGf22.jpg

 

Z entuzjazmem wychodzimy na hale przylotów i wypatrujemy chłopaków (Ernesta vel. Neno i Darka). Szukamy ich 10 min, 30 min… dzwonimy – nie odbierają. Mija godzina, a ich nie widać. Co gorsza nie wiemy nawet gdzie mielibyśmy sami się udać, nie mamy wody, a pić się strasznie chciało – na lotnisku wszystko pozamykane. Czekamy w takim razie na lotnisku na kolejną grupę z PL: Arka, Marka i Dominika. Po kilkunastu minutach spotykamy się. Chłopaki też są już zmęczeni i głodni po całym dniu tułaczki po lotniskach. Nie mieli jednak żadnego kontaktu z naszym „transportem”. Czekaliśmy przed lotniskiem chyba do 1 w nocy! Trochę się spóźnialskim oberwało za to ;) Tak swoją drogą, do tej pory nie wiem dlaczego się spóźnili 4 godziny… a ja dla ciebie śruby przez pół świata wiozłem ;)

Ładujemy się na pakę do Vito i w fatalnych nastrojach ruszamy w kierunku kempingu, na którym czeka przyczepa z motocyklami. Po kilku minutach wyciągamy flaszki z bezcłówki, kabanosy z Polski i zaczynamy imprezę na pace. Godzina mija zanim docieramy na kemping, wtedy już mamy bardzo dobre humory ;) Ta noc jednak się jeszcze szybko nie skończyła!

 

gq5l9Kg.jpg

 

XnR0TLn.jpg

 

b08pF3G.jpg

 

 

2mSyq25.jpg

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

14 września – dzień 2
Następnego dnia rano budzą nas piejące kury (znamy to już z Bałkan), które chodzą sobie wolno po kempingu. Oczywiście najbardziej atrakcyjnym miejscem z całego kempingu są najbliższe okolice naszych namiotów. Mamy ochotę przerobić je na rosół! Dodatkowo w namiocie robi się nieznośnie gorąco. Trzeba wstawać. Do południa snujemy się od namiotu pod basen. Szukamy swoich rzeczy w busie, które są przykryte wszystkimi innymi (nasze były pakowane jako pierwsze). Motorki już nie mogą się doczekać, aż je zdejmiemy z lawety.

Vc6GoUs.jpg

1LsAr4E.jpg

AuwMJeD.jpg

eqxHx9F.jpg

Przepakowujemy się i przygotowujemy do zwiedzania Marrakeszu.

ibtEMrJ.jpg

Po południu wszyscy wreszcie się zbieramy i ruszamy. Ja znów na pace. Szkoda, że nie mieliśmy termometru bo mogło by być fajne zdjęcie. Proszę sobie wyobrazić metalową puszkę, która stoi na pełnym marokańskim słońcu. Puszka ta dodatkowo nie ma żadnych nawiewów powietrza, a w środku siedzą 4 osoby. Jedynie co trochę poprawiało komfort to jazda z otwartymi drzwiami – dzięki temu przynajmniej był minimalny ruch powietrza. Oj Ernest, Ernest, żebyś ty się chociaż raz tam z tyłu przejechał …

Po zaparkowaniu na strzeżonym parkingu idziemy najpierw do Hoteliku znajdującego się w pobliżu placu Jamal, w którym Dominik będzie chciał spędzić kolejną noc. Ważna rada dla tych, którzy lecą do Maroko samolotem, warto mieć zapisany jakiś adres np. hotelu, ponieważ przy odprawie paszportowej (przy wjeździe i wyjeździe z Maroko) wypełnia się dodatkowo kartę „ala wiza”, w której trzeba podać adres pod jakim będziemy przebywać/przebywaliśmy. Ja miałem na szczęście w telefonie print sreen-a ze strony internetowej ww. hoteliku Dominika i dzięki temu miałem co wpisać (http://www.hotel-imouzzer.com/hotelen.php). Bez tego celnik na lotnisku nie chciał nas puścić dalej. Chociaż pewnie też zależy na kogo się trafi. Ale warto mieć taki „awaryjny” adres zapisany.

Na dachu zjadamy lekkie śniadanko...

qx4ngYI.jpg

UY1PIt8.jpg

4O78ar4.jpg

OmYe6oG.jpg

gyCzRNE.jpg

... i idziemy w kierunku placu Jamal el Fna. Każdy z nas wypija na nim po kilka świeżo wyciskanych soczków z pomarańczy (za 4 Dh za szklankę), co zamożniejsi próbowali też z soku z grejpfruta (po 15 Dh). PYCHA! Czemu u nas w PL takich nie sprzedają? Przy kolejnych podejściach po sok, jak to Polacy, wycwaniliśmy się i prosiliśmy o nalewanie soku do 1,5 litrowej butelki (mieści ok. 6 szklanek) i oferowaliśmy za to 20 Dh. Dzięki temu jesteśmy 4 Dh do przodu, lub jak kto woli, mamy szklankę gratis. Dominik, jako, że gości w tym pięknym kraju już któryś raz, robi za przewodnika po Marrkaszeu. Oprowadza nas dziwnymi, zatłoczonymi od lokalesów, uliczkami do kilku fajnych miejsc.

1m6OtJe.jpg

HLSgAwE.jpg

QkfAT3W.jpg

byywTsl.jpg

fL5x7EC.jpg

p0CO78o.jpg

9eQfauz.jpg

KDbBoDQ.jpg

it1XsPq.jpg

ys6wVlC.jpg

tmB9G9H.jpg

Zaliczamy kilka fajnych miejsc. Jest jednak straszliwie gorąco i ja osobiście miałem już dość w połowie tej wycieczki.

ZUFRWX2.jpg

4JtGqks.jpg

Na ten dzień Dominik przewidział jeszcze jedna atrakcję – tajemniczo brzmiący Tadżin. Czyli miejscowy przysmak, podawany w glinianym naczyniu w kształcie stożka. Dostępny jest z różnymi „wkładkami”. Ja zamówiłem z mięsem z kurczaka. Dużo się nasłuchałem od Dominika, jakie to danie jest pyszne i sycące. Po ok. 40 min oczekiwania, gdzie wszystkim już język opadł prawie do ziemi i zdążyliśmy zjeść wszystkie dodatki/przystawki i wypić wszystko, co nam przynieśli na stół – oczywiście mimo, że tego nie zamawialiśmy – w końcu JEST! Niosą dla nas gliniane naczynia, których zawartości nie możemy się doczekać. Stawiają na stole, odkrywają pokrywę… i pierwsze moje wrażenie… czy ja zamawiałem porcję dziecięcą? Ale dobra, może chociaż smakiem nadrobię. Niepewnie rozgarniam danie w poszukiwaniu mięsnej wkładki. Znajduję tylko na dnie odrobinę kurczaka i stertę kości. Wszystko przykryte pokrojonymi ziemniakami i kawałkami marchewki oraz papryki. No dobra próbuję, może tutaj mnie coś zaskoczy. I ZASKOCZYŁO. Powiem najłagodniej jak tylko umiem – nie dobre. Mięso smakowało jakby ktoś na nim już 3 razy rosół gotował – kompletnie bez smaku, rozpadające się, rozgotowane. Reszta dodatków z resztą też. Najlepsze z całego dania okazały się talarki z ziemniaków. Za taki „przysmak” przyszło nam zapłacić ok. 30 Dh (co podobno i tak jest dobrą ceną w Marrakeszu). Więcej nie dam się nabrać!

Marzyłem, żeby już wrócić na kemping, zjeść jakaś mielonkę lub pasztet Podlaski ;) Część osób chciała jeszcze coś zwiedzać, ale takich jak ja była większość. Ok. 19 wracamy na kemping, a pół godziny później siedzę już w basenie. Ale cudownie po całym dniu w takim żarze popluskać się.

JjAoToC.jpg

Nie mamy jednak czasu na długie kąpiele, bo trzeba przygotować się do jutrzejszego dnia – czyli do wyjazdu w góry. Musimy przepakować plecaki, zabrać wszystkie potrzebne w góry rzeczy, jedzenie i picie. Nastawiamy budziki. W planach wyjazd o 6.00.

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

15 września – dzień 3

Tak się fajnie stało, że przed wyjazdem udało się dogadać większej części ekipy, że skoro już będziemy w Maroko i mamy 3 tyg wolnego, to fajnie byłoby połączyć dwie pasje: motocykle i góry. Zapadła decyzja, że zanim wsiądziemy na moto musimy zdobyć najwyższy szczyt w okolicy i tak cholera wypadło, że to jednocześnie najwyższy szczyt Afryki Północnej.

Nasz budzik dzwoni jak szalony od 5. Cześć osób już od jakiegoś czasu kręci się w namiotach i po kempingu. A Ernest śpi sobie w najlepsze w busie ;) Przecież on ma kluczyki, to on wyznacza czas wyjazdu ;) Od wczorajszych kąpieli basenowych Darka całą noc napitalał kręgosłup i postanowił odpuścić góry – szkoda, ale zdrowie ważniejsze. Dzięki temu będzie mógł się opalać nad basenem przez 3 dni. Darek miał też za zadanie ułożyć jakieś fajne trasy, z tego względu Ernest zostawia mu swojego Garmina. Ruszamy w miarę planowo we 4-kę z kempingu: Doris, Ernest, Marek i Ja. Dziś to my wylosowaliśmy miejsce w kabinie – hura!

Mo1mVFQ.jpg

Pierwszy cel podróży to umówione wczoraj miejsce w centrum Marrakeszu, w którym mamy zgarnąć Dominika. Jedziemy, mijamy pierwsze rondo… hmmm tutaj w prawo czy prosto? Włącz gps… no tak, został z Darkiem. Dość długo błądzimy, kilka razy nawracamy, przejeżdżamy zakazy, Ernest prawie rozjechał lokalesa. Udaje się w końcu dotrzeć do centrum, potem było już trochę łatwiej. Jest i Dominik na pokładzie. Choć wydaje się być „lekko niezadowolony” z naszego prawie godzinnego spóźnienia ;) Sorry, this is Marocco ;)
Dominik z paki busa, wyglądając przez boczne okno, wyprowadza nas na drogę prowadzącą do celu dzisiejszej naszej podróży, miejscowości Imlil, od której zaczyna się szlak na najwyższy szczyt Afryki Północnej - Dżabal Tubkal 4167 m n.p.m.

WLW92g0.jpg

gBOo0J5.jpg

eZYsFeM.jpg

NXhodUV.jpg

UPoz1y1.jpg

LNb6bKN.jpg

Po prawie 3 h od wyjazdu z kempingu, zostawiamy samochód na parkingu w Imlil. GPS Dominka pokazuje wysokość ok. 1800 m n.p.m. Do podejścia w dwa dni mamy zatem prawie tyle, ile trzeba by pokonać z poziomu morza na Rysy. Podchodzimy przez wioskę kilkaset metrów i zatrzymujemy się na herbatkę.

gJtaHRY.jpg

vx3CSLi.jpg

f9s7luh.jpg

Myślimy „Mamy przecież dużo czasu i siły i na pewno szybko dojdziemy do schroniska”. A tak naprawdę to zupełnie odwrotne myśli chodzą po naszych głowach. Obawiamy się, czy damy radę kondycyjnie, bowiem nikt z nas nie przygotowywał się do tego wejścia nawet 5 min. Przynajmniej oficjalnie nikt się nie przyznał ;).
Początek trasy idzie mi się bardzo dobrze, mimo dość ciężkiego plecaka. Wyprzedzam wszystkich i w samotności napawam się widokami. Co jakiś czas tylko oglądam się za siebie, czy reszta grupy idzie i nie ma ochoty zawrócić. Wszyscy jednak dzielnie idą pod górę, coraz wyżej i wyżej, każdy swoim tempem.

TZPDTBo.jpg

GChHU4D.jpg

Lcqk6PA.jpg

gvg5vmk.jpg

7XCEKsn.jpg

tZz1wQl.jpg

wkQ4DCf.jpg

V4xA5v4.jpg

LjPGQYi.jpg

cJEXR1c.jpg

PPmTqZD.jpg

cQzWf6G.jpg

Xr3Tgpa.jpg

Po dwóch godzinach marszu zatrzymujemy się zjeść śniadanie. Pyszne mielonki i pasztety. Pisząc to, aż robię się głodny. Chyba każdy kto podróżuje, ich smak kojarzy z przygodą.... ???

 

cdn

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Po dwóch godzinach marszu zatrzymujemy się zjeść śniadanie. Pyszne mielonki i pasztety. Pisząc to, aż robię się głodny. Chyba każdy kto podróżuje, ich smak kojarzy z przygodą.

5EBW653.jpg

o0XlNQH.jpg

CZiUE2P.jpg

aPzTJKP.jpg

Z Doris ruszamy jako pierwsi i narzucamy sobie ostre tempo, wyprzedzamy kolejnych turystów. Nas za to, co jakiś czas wyprzedają osiołki, które wwożą do schroniska plecaki leniwych i bogatych turystów (jest to dość droga przyjemność). Na szlaku jest sporo miejsc, w których możemy zaopatrzyć się w wodę, colę, fantę itp. oraz świeżo wyciskany sok pomarańczowy. Wszystko cudownie schłodzone w górskim strumieniu. Zatrzymujemy się na jakąś kanapkę, picie i fotki. Wtedy dogania, a nawet przegania nas Marek.

hv9VXvE.jpg

CfhGTv5.jpg

2Eb0Mmw.jpg

5pCJnYA.jpg

Reszty daleko jeszcze nie widać.... cdn

 



Chwilę później ruszamy w pościg ;) Marka doganiamy (a może to on postanowił na nas poczekać) dopiero po kilku godzinach, w miejscu, z którego było już widać w oddali schronisko.

Mxv63IS.jpg

PuhUisK.jpg

exvM7yA.jpg

ls35EdC.jpg

NlUn8MR.jpg

TEJ2ZkR.jpg

Temperatura mocno zaczęła spadać, a nad nami zaczęły się pojawiać czarne chmury. Pokropiło też parę minut. Od wysokości ok. 3000 m n.p.m. miałem wyraźny spadek powera. Czułem też lekki ucisk w głowie. We trójkę docieramy do schroniska kilka minut po 16. Jest zimno.

EnVC6pc.jpg

46Zzlwk.jpg

Za placami Doris początek drogi na szczyt.
9Jqgh3P.jpg

5dNJ0gN.jpg

Schronisko położone jest na wysokości 3207 m n.p.m. Tak naprawdę to są tam dwa schroniska. Jedno nowe marokańskie, które świeci pustkami ze względu na cenę noclegu 380 Dh (istna PROMOCJA hahah), oraz drugie, stare, francuskie gdzie cena jest w miarę przystępna - 110 Dh. Cena za wodę w schronisku to 12 Dh i nie chcą się targować. Warunki w schronisku bardzo spartańskie w porównaniu do naszych w Tatrach. Nie ma ogólno dostępnego „czajnika” z darmowym wrzątkiem. Cena za ciepły prysznic (o ile dobrze pamiętam) to 40 Dh. Jakie warunki oferuje nowe schronisko nie mamy pojęcia jakie są, bo chyba nikt tam nawet nie podchodził. Cena skutecznie nas odstraszała. Ludzi jest bardzo dużo i ledwo udaje nam się wyrwać kawałek pryczy do spania. Posilamy się, odpoczywamy i czekamy na resztę. Po jakiś 40 min dociera Dominik. Zaczyna się ściemniać, a Arka i Ernesta ciągle nie ma. Zaczynamy się już o nich martwić. Arek dociera do nas po kolejnej godzinie i mówi, że Ernest rozbił się kilkaset metrów przed schroniskiem, i że umówili się na 6 rano w schronisku na start. Co nam bardzo popsuło plany, ponieważ chcieliśmy wyruszyć o 5. Zasięgu oczywiście nie ma. Ernest czemu nie podszedłeś tego kawałka żeby się umówić z nami? Nie ładnie ;)

L8hktt8.jpg

Licząc, że jakiś sms dojdzie do Ernesta, nastawiamy budziki na 4.30 i kładziemy się spać w pokoju dwudziestoparo osobowym.
TO BYŁA NAJGORSZA NOC W MOIM ŻYCIU, zresztą nie tylko moja. Okazało się, że jedna osoba z naszej ekipy (nie będę przytaczał kto) tak przeraźliwie chrapie, że nikt z całego pokoju nie przespał nawet godziny. Miałem zatyczki w uszach, a mimo to miałem wrażenie, że głowa mi pęknie.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

16 września – dzień 4

Przez to, cały pokój budzi się godzinę za późno, bowiem nad ranem każdy był już tak wykończony, że jakoś udało się zmrużyć oko. Wszyscy patrzą po sobie i śmieją się przez łzy. I jak po takiej nocy atakować szczyt? Jakoś musimy. Zbieramy się tak szybko, jak się tylko da. Ernestowi dzięki temu udało się z nami spotkać. Ruszamy po ciemku, oświetlając sobie drogę czołówkami. W oddali widać światełka kilku grup, które ruszyły długo przed nami. Idzie mi się fatalnie, jestem totalnie wykończony tą nocą. Na pierwszym stromym podejściu gubimy szlak i wchodzimy, jak się potem okazało po niebezpiecznym gruzowisku, które mogło w każdej chwili zjechać razem z nami dobre kilkaset metrów. Zaczyna świtać i dzięki temu wracamy na szlak. Cała droga nie wymaga żadnej technicznej wiedzy, jest łatwa. Nie ma żadnych odcinków z łańcuchami, drabinkami itp.

wiZCaCa.jpg

hIj1Cmq.jpg

ESpR109.jpg

kUiwUcf.jpg

Trudnością może być tylko nasze wycieńczenie, przez które można się gdzieś potknąć. A to często w górach wystarczy do nieszczęścia. Jest bardzo zimno (jak na warunki, których się spodziewaliśmy) i wieje dość silny wiatr, który potęguje odczucie zimna. Marek i Dominik wyprzedzają nas i do samego szczytu idą kawałek przed nami. My wleczemy się, a z nami wlecze się Ernest ;) Nigdy z Doris nie byliśmy na takiej wysokości i nie znaliśmy reakcji naszych organizmów na nią. Okazało się, że oboje źle znosimy taką wysokość. Miałem wrażenie, że z każdym krokiem w górę, na mojej głowie ktoś coraz bardziej zaciskał imadło. Od wysokości ok. 4 tys pojawiło się też dziwne i nieprzyjemne uczucie, jakby się miało zaraz zwymiotować. Od tej wysokości do szczytu mieliśmy kilka kryzysów, ale ostatecznie po prawie 4 h i 10 min. stanąłem na szczycie! Po kilku minutach dotarła Doris, a chwilę po niej Ernest.

TtosQEl.jpg

1ggsbrI.jpg

apZO1UA.jpg

DZSz3rO.jpg

4c87C7P.jpg

uLYRIsx.jpg

A4Ix3pb.jpg

WLjv5pO.jpg

zu4XD9o.jpg

SSIZhf6.jpg

Na szczycie bardzo mocno wiało, ale mimo to musieliśmy porobić pamiątkowe foty. Samopoczucie też znaczcie się poprawiło i dodało sił na powrót w dół. Czasu mieliśmy niewiele, ponieważ tego dnia mieliśmy w planach zejście nie do schroniska, ale na sam dół....

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Idąc w dół mijamy jeszcze Arka, któremu zostało niewiele, żeby zdobyć szczyt. Motywujemy go, a sami schodzimy dalej.

3YBeTKG.jpg

HHQIqib.jpg

9CMIuxC.jpg

Y681oLa.jpg

2v30KyB.jpg

Do 3207 m n.p.m. schodzę ostatni z naszej trójki. Cały czas doskwiera mi ból głowy i trochę utykam na lewą nogę – nie wiem czemu. W schronisku Dominik i Marek ruszają od razu na dół do zaklepanego przez Dominika noclegu. Reszta zostaje. Przyrządzamy sobie pyszne zupki chińskie, podjadamy coś słodkiego, popijamy colą, w międzyczasie dociera do nas Arek i ruszamy w dół prawie z godzinnym poślizgiem po pierwszej dwójce (ok. 16.00).

IDjNsYK.jpg

Z7lqQ2M.jpg

r84x8iO.jpg

Przy tej wysokości czułem się już bardzo dobrze i w dół biegłem, zostawiając resztę ekipy na bardzo daleko w tyle. Co jakiś czas czekam na resztę, żeby sprawdzić, czy dają radę.

KiVhYN2.jpg

T5iEvqu.jpg

JwYLK7b.jpg

i0wFwoI.jpg

p9AexvQ.jpg

OVneXTi.jpg

zmKBszU.jpg

W połowie trasy zatrzymuję się na baaaaaaardzo długo, popijąc świeżo wyciskany soczek i rozmawiając z lokalesami czekam na kolejne osoby. Pierwsza dociera Doris, za nią Ernest.

vzvqwFW.jpg

9KBwe2W.jpg

Słońce szybko zaczęło chować się już za górami.

zgXtRl8.jpg

PoeisBp.jpg

Wszyscy są już gotowi do dalszej drogi, kiedy przychodzi Arek. Upewniamy się, że wszystko u niego ok., że ma sprawny telefon i czołówkę, żeby nie tracić czasu ruszamy bez niego. Znów ostrym tempem, tym razem kroku dotrzymuje mi Doris.

HmBLjSg.jpg

5JaEh6T.jpg

Ciemno zrobiło się u stóp gór w miejscu, w którym trzeba przejść przez bardzo szerokie, kamieniste, koryto rzeki, które akurat w tym okresie jest suche. Postanowiliśmy poczekać na Ernesta, bo sami nie mieliśmy telefonu i nie trafilibyśmy do kwatery, w której czekają Marek i Dominik. Ernest za to nie miał czołówki. Po kilku nerwowych telefonach, w końcu człowiek zmęczony, to człowiek zły, trafiamy na miejsce docelowe. Jesteśmy padnięci, niektórzy mają poobcierane pięty, palce. Po kilku problemach z Arka telefonem i po jakiejś godzinie jesteśmy wszyscy w komplecie. Czeka na nas jedzenie. Tfuuu nie jedzenie tylko ten cholerny Tadżin. Nie wiem czy to przez zmęczenie, czy może przez sposób przygotowania, czy większą ilość mięsa, ten jest całkiem dobry. Nie powiem, żeby mi smakował, ale też mnie nie odrzucał. Był bym zapomniał. Wcześniej wjechała Harira – taka ichniejsza zupa jarzynowa. Kompletnie bez smaku i żadnych dodatków do gryzienia. Tego nie jem. Chwilę siedzimy i rozmawiamy o trudach ostatnich dwóch dni, Dominik częstuje nas piwkiem, ale zmęczenie bierze górę i szybko idziemy spać. To był dłuuuuugi dzień.

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

17 września – dzień 5
…zanim nastał ranek, obudziłem się w nocy za potrzebą. Podnoszę się więc zaspany z łóżka i podchodzę do drzwi. W pokoju panują egipskie ciemności, więc po omacku szukam klamki. Jest, łapię ją żeby otworzyć, ale coś jest nie tak. Jakaś krótka ta klamka. Siłuję się chwilę, ale nie daję rady otworzyć. Szukam czołówki, ale jak to zwykle bywa skutecznie się gdzieś schowała, żeby jej nikt w nocy nie przeszkadzał. Zapalam więc światło w pokoju, budząc przy tym Doris i Ernesta. Siłuję się z tą cholerną klamką dobre 10 min. A stwierdzenie „lej w gacie killer” jakoś mnie w tamtej chwili nie śmieszyło. Drzwi otwierały się do środka, więc nawet nie można ich było otworzyć na siłę. Z odsieczą nadciąga Ernest i po paru próbach otwieramy drzwi! Ufffff…

Wstajemy dość późno. Większość osób z bardzo dużym grymasem na twarzy – zakwasy ;) A u mnie gites malinka, wszystko w najlepszym porządku ;) W oczekiwaniu na śniadanie idziemy na taras z widokiem na góry. Chmury jeszcze pięknie wypełniają dolinę, dopóki nie rozgoni ich słońce.

eHLpYmu.jpg

u7EiuKK.jpg

Po szybkim i dość skromnym śniadaniu płacimy za nocleg, żegnamy się z właścicielami i ruszamy w kierunku busa. Nie mamy daleko, ok. godzinki, ale pierwsze metry drogi wszyscy pokonują jakby mieli nogi bez stawów, całe z jednego kawałka drewna. Śmiesznie to wyglądało. Ale przy takich zakwasach każdemu krokowi, szczególnie na stopniach w dół, towarzyszył ból mięśni. A ja, jak nowo narodzony zasuwam na dół.

jdFzkQR.jpg

L5vsUvy.jpg

mFCGz1o.jpg

HqGhsgC.jpg

GF6EWrD.jpg

jhqWmWB.jpg

7OEQHrH.jpg

Pakujemy się do busa i wracamy do Marrakeszu po drodze zahaczając o lotnisko. Ostatnim przystankiem przed kempingiem, na którym czekają gotowe już do drogi motory, jest supermarket. Kupujemy tylko kilka rzeczy, jakieś pieczywo i coś co wpłynęło na kilka naszych następnych dni w Maroko – parówki (szlag by je trafił tfuuuu). Niestety nie wyciągnęliśmy wystarczającej lekcji z naszego poprzedniego wyjazdu na Bałkany i Czarnogórskich parówek – zwanych tam kiełbasą. Resztę dnia spędzamy na przygotowaniu bagażu i motocykli do jutrzejszej drogi. My byliśmy dobrze spakowani i wszystko mieliśmy przemyślane, dlatego tylko ostatecznie dopinamy wszystko na ostatni guzik i większość dnia spędzamy nad basenem.

ufTWAgI.jpg

cKE5JW9.jpg

Tutaj wszyscy podglądają Tereskę ;) Jak to zazwyczaj bywa, to co najciekawsze widać dopiero od dołu ;P

a3a0Rcz.jpg

Późnym popołudniem zaczyna doskwierać głód. Mamy świeże pieczywo i parówki – brzmi całkiem smacznie. Gotuję parówki na kuchence Arka. Są paskudne w smaku, na pewno nie przypominają niczego jadalnego. Ale trudno, nie jesteśmy francuskimi pieskami i jakoś je zjadamy. Uzgadniamy z resztą plan na jutro: o której wstajemy, o której wyjeżdżamy i ustalamy trasę i idziemy spać. Tutaj dopiero parówki dały znać o sobie. Doris całą noc biegała do łazienki. Do tego dostała wysokiej gorączki i ból wszystkich mięśni. Rano to samo dopadło mnie. Doris zjadła tej nocy prawie wszystkie lekarstwa, jakie zabraliśmy z Polski… które nic nie dały. Trzeba będzie znaleźć aptekę…

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

18 września – dzień 6
Strasznie źle się czujemy. Łykamy co tylko mamy, ale nic nie pomaga. Trudno, pakujemy się zwijamy namiot, doczepiamy kufry i tankbaga. Wszyscy latają jak poparzeni, każdy czegoś szuka, nie może upakować itd. Jak już jesteśmy gotowi do wyjazdu… to ja znów muszę lecieć za potrzebą. Nie zapowiada się ciekawie. Jeszcze raz wszyscy gotowi do drogi, więc ruszamy. Tylko jakoś nie wszystkim się to udaje ;) Dominik nie może odpalić swojej babci Teresy ;) Podobno brak paliwa. Spuszczamy 1,5 litra wachy od wnuczki Teresy, albo może nawet i prawnuczki i poimy babcię. Zagadała. WRESZCIE RUSZAMY!

Daleko nie ujeżdżamy, bo wszystkie moto na lawetę wstawialiśmy na głębokich rezerwach. Pierwsza stacja i postój. Kontrola ciśnienia w oponach. Ruszamy w kierunku, z którego wczoraj przyjechaliśmy drogą R203 do Asni, po drodze zaliczając przejazd przez zakorkowany Marrakesz. Mamy dziś w planie dojazd na zachodnie wybrzeże, więc plan jest napięty. Nawigacja wybiera trasę szybką, asfaltową. Drogę tą do miejsca, w którym jest odbicie na Toubkal już znamy, więc specjalnie nas nie porywa. Za rozwidleniem drogi, droga pnie się w górę cudownymi serpentynami. To jest to! Do tego cudowne widoki.

Fna3AUc.jpg

nCxG3Tr.jpg

9aJ19jA.jpg

qNMmLN9.jpg

wnAhxO2.jpg

gJvDbfY.jpg

zmacZkg.jpg

o13U483.jpg

F1hm3F6.jpg

2uJy2bK.jpg

OxgpAEH.jpg

Co chwilę się zatrzymujemy na foty. Musimy utrwalić takie widoki. Chyba wszystkim się podoba. Jednak to my i Ernest zatrzymujemy się najczęściej i najdłużej, przez co po parunastu kilometrach górskich serpentyn zostajemy sami. Mimo, iż mamy świadomość, że mieliśmy w planach dojazd do wybrzeża, mamy to gdzieś ;) Przyjechaliśmy tutaj, aby cieszyć się jazdą i widokami, a nie jechać, żeby wyrobić jakąś normę.

NutShpU.jpg

LjOspgx.jpg

fycvTwZ.jpg

AEG0qie.jpg

bVTJsZ9.jpg

eMnBYYN.jpg

KDDgahq.jpg

Na przełęczy Tizin-n-Test 2100 m n.p.m. doganiamy resztę, ale jest tam taki piękny widok, że zostajemy dłuższą chwilę, żeby się nim nacieszyć. Znów więc zostajemy sami, a za nami jedzie jeszcze Ernest.

0b2StO9.jpg

WyA5U5G.jpg

6y8cRyq.jpg

oPD0X6v.jpg

3DYa6D1.jpg

oECxMJm.jpg

wdkr69P.jpg

cdn.

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Za przełęczą mamy takie widoczki:

F3yVEOJ.jpg

EgETpRj.jpg

K5ofWM2.jpg

M52rCaF.jpg

7b0FPRk.jpg

6nt21FQ.jpg

G3gkJXC.jpg

729vRiT.jpg

Na drodze spotykamy dużo takich ;)

6SHb8GU.jpg

rKfSHH4.jpg

fjHO7sj.jpg

Po kilkudziesięciu kilometrach droga R203 przechodzi w N10...

3akIaXh.jpg

...chodź w między czasie trzeba trochę zjechać z drogi ;)

e3QPf7P.jpg

SYyhfZG.jpg

W miejscowości Oulad Berhil zjeżdżamy na stację benzynową. Jest straszliwie gorąco. Na stacji dodatkowo ciśnienie podnosi nam Darek, który podczas schodzenia z moto niefortunnie przewrócił się razem z motorem. Niby nic groźnego, ale ledwo się sam podnosi, olewając motocykl. Podbiegam pierwszy i stawiam moto na nóżce, a Darek już w tym czasie położył się przy krawężniku. Boli go bark. Arek wyciąga OGROMNĄ apteczkę (wielkości mojego kufra centralnego) i wyciąga z niej jakąś maść. Zdejmujemy Darkowi koszulkę i smarujemy bark. Dopiero wtedy podjeżdża niczego nie świadomy Ernest. W czasie kiedy Daro dochodzi do siebie, ja tankuję mu motocykl. Nadgarstkiem ruszać może, więc jedziemy dalej, ale już wiemy, że do wybrzeża nie damy rady dojechać. Musimy poszukać dziś noclegu pod dachem, żeby Daro miał wygodnie.

LcGVXXq.jpg

qrGGB8q.jpg

Z uwagi na niego jedziemy też trochę wolniej, co w połączeniu z upałem… jakby to powiedzieć … nie wszyscy byli w stanie wytrzymać ciśnienie. Rozdzielamy się więc na dwie grupy. Pierwsza dwu osobowa pojechała sobie, mając za cel dojazd do Sidi Ifni. My chcieliśmy dojechać chociaż nad wybrzeże, pierwszą dużą miejscowością na naszej drodze był Agadir. Jednak, żeby wjechać do miasta musielibyśmy cofnąć się kilkanaście km na północ. Szkoda czasu. Mimo zmroku kierujemy się dalej drogą N1 na południe. Liczymy, że przy drodze wypatrzymy jakiś hotel. Droga jest bardzo nużąca, ponieważ Ernest musi jechać bez gogli – te, które ma są z szybką przeciwsłoneczną i po zachodzie słońca nic w nich nie widać, ostatnie 70-80 km jedziemy z zawrotną prędkością 80 km/h. W połowie drogi do Tiznit zatrzymujemy się przy jakimś barze zapytać miejscowych o jakieś noclegi. Próbuję zagadać po angielsku, ale nie da rady. Doris jako jedyna z naszej ekipy liznęła francuskiego, więc to ona jest naszą szansą na znalezienie czegoś w taki sposób. Udaje się uzyskać info, że za kilkaset metrów jest coś ala-hotel. Z trudem znajdujemy. Doris z Markiem idą zobaczyć jakie warunki, cena itp. Wracają z kwaśnymi minami. Motocykle też miały by zostać przy drodze. Po burzliwej dyskusji typu „ja się dostosuję”, „mi obojętne”, „a wy jak chcecie?” jakoś udaje się podjąć decyzję, że jedziemy dalej. Na celownik bierzemy Tiznit. To była dobra decyzja, ponieważ zaraz po wjeździe do miasta przytłacza nas ilość szyldów „Kemping” i „Hotel”. Zatrzymujemy się w jednym z pierwszych i znów dwójka pod przewodnictwem Dorisi idzie na zwiad. Warunki super, cena też niezła (90 Dh za nasze 5 osób), motocykle co prawda będą stać pod hotelem, ale 5Dh/moto będą pilnowane całą noc. Wszystko idealnie, to gdzie jest haczyk? Haczykiem było WC, w którym ktoś zapomniał wstawić muszli, tylko zamiast tego zostawił dziurę w podłodze. No trudno, nie można mieć wszystkiego. Przez cały dzień nic z Doris nie jedliśmy, dlatego też w ciągu dnia nasze problemy żołądkowe nie były aż takim problemem. Jednak po 12h jazdy musieliśmy w końcu coś zjeść. I chwilę później znów się zaczęło… Ernest, Arek, Marek i Darek idą próbować miejscowych specjałów do restauracji. Mnie i Doris niestety ciągnie tylko do jednego pomieszczenia i raczej nie jest to miejsce, w którym się przyjmuje pokarm. Zostajemy więc w pokoju i toczymy nierówną walkę z samym sobą wspomagając się węglem i lekarstwami zakupionymi w miejscowej aptece oraz wodą. Ładujemy aparat, kamerę i pilota i lecimy spać.

TmWIH7A.jpg

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

 Udostępnij

×
×
  • Dodaj nową pozycję...