Skocz do zawartości

kolasgsxr

Forumowicze
  • Postów

    131
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez kolasgsxr

  1. Za przełęczą mamy takie widoczki: Na drodze spotykamy dużo takich ;) Po kilkudziesięciu kilometrach droga R203 przechodzi w N10... ...chodź w między czasie trzeba trochę zjechać z drogi ;) W miejscowości Oulad Berhil zjeżdżamy na stację benzynową. Jest straszliwie gorąco. Na stacji dodatkowo ciśnienie podnosi nam Darek, który podczas schodzenia z moto niefortunnie przewrócił się razem z motorem. Niby nic groźnego, ale ledwo się sam podnosi, olewając motocykl. Podbiegam pierwszy i stawiam moto na nóżce, a Darek już w tym czasie położył się przy krawężniku. Boli go bark. Arek wyciąga OGROMNĄ apteczkę (wielkości mojego kufra centralnego) i wyciąga z niej jakąś maść. Zdejmujemy Darkowi koszulkę i smarujemy bark. Dopiero wtedy podjeżdża niczego nie świadomy Ernest. W czasie kiedy Daro dochodzi do siebie, ja tankuję mu motocykl. Nadgarstkiem ruszać może, więc jedziemy dalej, ale już wiemy, że do wybrzeża nie damy rady dojechać. Musimy poszukać dziś noclegu pod dachem, żeby Daro miał wygodnie. Z uwagi na niego jedziemy też trochę wolniej, co w połączeniu z upałem… jakby to powiedzieć … nie wszyscy byli w stanie wytrzymać ciśnienie. Rozdzielamy się więc na dwie grupy. Pierwsza dwu osobowa pojechała sobie, mając za cel dojazd do Sidi Ifni. My chcieliśmy dojechać chociaż nad wybrzeże, pierwszą dużą miejscowością na naszej drodze był Agadir. Jednak, żeby wjechać do miasta musielibyśmy cofnąć się kilkanaście km na północ. Szkoda czasu. Mimo zmroku kierujemy się dalej drogą N1 na południe. Liczymy, że przy drodze wypatrzymy jakiś hotel. Droga jest bardzo nużąca, ponieważ Ernest musi jechać bez gogli – te, które ma są z szybką przeciwsłoneczną i po zachodzie słońca nic w nich nie widać, ostatnie 70-80 km jedziemy z zawrotną prędkością 80 km/h. W połowie drogi do Tiznit zatrzymujemy się przy jakimś barze zapytać miejscowych o jakieś noclegi. Próbuję zagadać po angielsku, ale nie da rady. Doris jako jedyna z naszej ekipy liznęła francuskiego, więc to ona jest naszą szansą na znalezienie czegoś w taki sposób. Udaje się uzyskać info, że za kilkaset metrów jest coś ala-hotel. Z trudem znajdujemy. Doris z Markiem idą zobaczyć jakie warunki, cena itp. Wracają z kwaśnymi minami. Motocykle też miały by zostać przy drodze. Po burzliwej dyskusji typu „ja się dostosuję”, „mi obojętne”, „a wy jak chcecie?” jakoś udaje się podjąć decyzję, że jedziemy dalej. Na celownik bierzemy Tiznit. To była dobra decyzja, ponieważ zaraz po wjeździe do miasta przytłacza nas ilość szyldów „Kemping” i „Hotel”. Zatrzymujemy się w jednym z pierwszych i znów dwójka pod przewodnictwem Dorisi idzie na zwiad. Warunki super, cena też niezła (90 Dh za nasze 5 osób), motocykle co prawda będą stać pod hotelem, ale 5Dh/moto będą pilnowane całą noc. Wszystko idealnie, to gdzie jest haczyk? Haczykiem było WC, w którym ktoś zapomniał wstawić muszli, tylko zamiast tego zostawił dziurę w podłodze. No trudno, nie można mieć wszystkiego. Przez cały dzień nic z Doris nie jedliśmy, dlatego też w ciągu dnia nasze problemy żołądkowe nie były aż takim problemem. Jednak po 12h jazdy musieliśmy w końcu coś zjeść. I chwilę później znów się zaczęło… Ernest, Arek, Marek i Darek idą próbować miejscowych specjałów do restauracji. Mnie i Doris niestety ciągnie tylko do jednego pomieszczenia i raczej nie jest to miejsce, w którym się przyjmuje pokarm. Zostajemy więc w pokoju i toczymy nierówną walkę z samym sobą wspomagając się węglem i lekarstwami zakupionymi w miejscowej aptece oraz wodą. Ładujemy aparat, kamerę i pilota i lecimy spać.
  2. 18 września – dzień 6 Strasznie źle się czujemy. Łykamy co tylko mamy, ale nic nie pomaga. Trudno, pakujemy się zwijamy namiot, doczepiamy kufry i tankbaga. Wszyscy latają jak poparzeni, każdy czegoś szuka, nie może upakować itd. Jak już jesteśmy gotowi do wyjazdu… to ja znów muszę lecieć za potrzebą. Nie zapowiada się ciekawie. Jeszcze raz wszyscy gotowi do drogi, więc ruszamy. Tylko jakoś nie wszystkim się to udaje ;) Dominik nie może odpalić swojej babci Teresy ;) Podobno brak paliwa. Spuszczamy 1,5 litra wachy od wnuczki Teresy, albo może nawet i prawnuczki i poimy babcię. Zagadała. WRESZCIE RUSZAMY! Daleko nie ujeżdżamy, bo wszystkie moto na lawetę wstawialiśmy na głębokich rezerwach. Pierwsza stacja i postój. Kontrola ciśnienia w oponach. Ruszamy w kierunku, z którego wczoraj przyjechaliśmy drogą R203 do Asni, po drodze zaliczając przejazd przez zakorkowany Marrakesz. Mamy dziś w planie dojazd na zachodnie wybrzeże, więc plan jest napięty. Nawigacja wybiera trasę szybką, asfaltową. Drogę tą do miejsca, w którym jest odbicie na Toubkal już znamy, więc specjalnie nas nie porywa. Za rozwidleniem drogi, droga pnie się w górę cudownymi serpentynami. To jest to! Do tego cudowne widoki. Co chwilę się zatrzymujemy na foty. Musimy utrwalić takie widoki. Chyba wszystkim się podoba. Jednak to my i Ernest zatrzymujemy się najczęściej i najdłużej, przez co po parunastu kilometrach górskich serpentyn zostajemy sami. Mimo, iż mamy świadomość, że mieliśmy w planach dojazd do wybrzeża, mamy to gdzieś ;) Przyjechaliśmy tutaj, aby cieszyć się jazdą i widokami, a nie jechać, żeby wyrobić jakąś normę. Na przełęczy Tizin-n-Test 2100 m n.p.m. doganiamy resztę, ale jest tam taki piękny widok, że zostajemy dłuższą chwilę, żeby się nim nacieszyć. Znów więc zostajemy sami, a za nami jedzie jeszcze Ernest. cdn.
  3. 17 września – dzień 5 …zanim nastał ranek, obudziłem się w nocy za potrzebą. Podnoszę się więc zaspany z łóżka i podchodzę do drzwi. W pokoju panują egipskie ciemności, więc po omacku szukam klamki. Jest, łapię ją żeby otworzyć, ale coś jest nie tak. Jakaś krótka ta klamka. Siłuję się chwilę, ale nie daję rady otworzyć. Szukam czołówki, ale jak to zwykle bywa skutecznie się gdzieś schowała, żeby jej nikt w nocy nie przeszkadzał. Zapalam więc światło w pokoju, budząc przy tym Doris i Ernesta. Siłuję się z tą cholerną klamką dobre 10 min. A stwierdzenie „lej w gacie killer” jakoś mnie w tamtej chwili nie śmieszyło. Drzwi otwierały się do środka, więc nawet nie można ich było otworzyć na siłę. Z odsieczą nadciąga Ernest i po paru próbach otwieramy drzwi! Ufffff… Wstajemy dość późno. Większość osób z bardzo dużym grymasem na twarzy – zakwasy ;) A u mnie gites malinka, wszystko w najlepszym porządku ;) W oczekiwaniu na śniadanie idziemy na taras z widokiem na góry. Chmury jeszcze pięknie wypełniają dolinę, dopóki nie rozgoni ich słońce. Po szybkim i dość skromnym śniadaniu płacimy za nocleg, żegnamy się z właścicielami i ruszamy w kierunku busa. Nie mamy daleko, ok. godzinki, ale pierwsze metry drogi wszyscy pokonują jakby mieli nogi bez stawów, całe z jednego kawałka drewna. Śmiesznie to wyglądało. Ale przy takich zakwasach każdemu krokowi, szczególnie na stopniach w dół, towarzyszył ból mięśni. A ja, jak nowo narodzony zasuwam na dół. Pakujemy się do busa i wracamy do Marrakeszu po drodze zahaczając o lotnisko. Ostatnim przystankiem przed kempingiem, na którym czekają gotowe już do drogi motory, jest supermarket. Kupujemy tylko kilka rzeczy, jakieś pieczywo i coś co wpłynęło na kilka naszych następnych dni w Maroko – parówki (szlag by je trafił tfuuuu). Niestety nie wyciągnęliśmy wystarczającej lekcji z naszego poprzedniego wyjazdu na Bałkany i Czarnogórskich parówek – zwanych tam kiełbasą. Resztę dnia spędzamy na przygotowaniu bagażu i motocykli do jutrzejszej drogi. My byliśmy dobrze spakowani i wszystko mieliśmy przemyślane, dlatego tylko ostatecznie dopinamy wszystko na ostatni guzik i większość dnia spędzamy nad basenem. Tutaj wszyscy podglądają Tereskę ;) Jak to zazwyczaj bywa, to co najciekawsze widać dopiero od dołu ;P Późnym popołudniem zaczyna doskwierać głód. Mamy świeże pieczywo i parówki – brzmi całkiem smacznie. Gotuję parówki na kuchence Arka. Są paskudne w smaku, na pewno nie przypominają niczego jadalnego. Ale trudno, nie jesteśmy francuskimi pieskami i jakoś je zjadamy. Uzgadniamy z resztą plan na jutro: o której wstajemy, o której wyjeżdżamy i ustalamy trasę i idziemy spać. Tutaj dopiero parówki dały znać o sobie. Doris całą noc biegała do łazienki. Do tego dostała wysokiej gorączki i ból wszystkich mięśni. Rano to samo dopadło mnie. Doris zjadła tej nocy prawie wszystkie lekarstwa, jakie zabraliśmy z Polski… które nic nie dały. Trzeba będzie znaleźć aptekę…
  4. Dzięki ;) No to lecimy dalej... czyli część 1 filmu.
  5. Idąc w dół mijamy jeszcze Arka, któremu zostało niewiele, żeby zdobyć szczyt. Motywujemy go, a sami schodzimy dalej. Do 3207 m n.p.m. schodzę ostatni z naszej trójki. Cały czas doskwiera mi ból głowy i trochę utykam na lewą nogę – nie wiem czemu. W schronisku Dominik i Marek ruszają od razu na dół do zaklepanego przez Dominika noclegu. Reszta zostaje. Przyrządzamy sobie pyszne zupki chińskie, podjadamy coś słodkiego, popijamy colą, w międzyczasie dociera do nas Arek i ruszamy w dół prawie z godzinnym poślizgiem po pierwszej dwójce (ok. 16.00). Przy tej wysokości czułem się już bardzo dobrze i w dół biegłem, zostawiając resztę ekipy na bardzo daleko w tyle. Co jakiś czas czekam na resztę, żeby sprawdzić, czy dają radę. W połowie trasy zatrzymuję się na baaaaaaardzo długo, popijąc świeżo wyciskany soczek i rozmawiając z lokalesami czekam na kolejne osoby. Pierwsza dociera Doris, za nią Ernest. Słońce szybko zaczęło chować się już za górami. Wszyscy są już gotowi do dalszej drogi, kiedy przychodzi Arek. Upewniamy się, że wszystko u niego ok., że ma sprawny telefon i czołówkę, żeby nie tracić czasu ruszamy bez niego. Znów ostrym tempem, tym razem kroku dotrzymuje mi Doris. Ciemno zrobiło się u stóp gór w miejscu, w którym trzeba przejść przez bardzo szerokie, kamieniste, koryto rzeki, które akurat w tym okresie jest suche. Postanowiliśmy poczekać na Ernesta, bo sami nie mieliśmy telefonu i nie trafilibyśmy do kwatery, w której czekają Marek i Dominik. Ernest za to nie miał czołówki. Po kilku nerwowych telefonach, w końcu człowiek zmęczony, to człowiek zły, trafiamy na miejsce docelowe. Jesteśmy padnięci, niektórzy mają poobcierane pięty, palce. Po kilku problemach z Arka telefonem i po jakiejś godzinie jesteśmy wszyscy w komplecie. Czeka na nas jedzenie. Tfuuu nie jedzenie tylko ten cholerny Tadżin. Nie wiem czy to przez zmęczenie, czy może przez sposób przygotowania, czy większą ilość mięsa, ten jest całkiem dobry. Nie powiem, żeby mi smakował, ale też mnie nie odrzucał. Był bym zapomniał. Wcześniej wjechała Harira – taka ichniejsza zupa jarzynowa. Kompletnie bez smaku i żadnych dodatków do gryzienia. Tego nie jem. Chwilę siedzimy i rozmawiamy o trudach ostatnich dwóch dni, Dominik częstuje nas piwkiem, ale zmęczenie bierze górę i szybko idziemy spać. To był dłuuuuugi dzień.
  6. 16 września – dzień 4 Przez to, cały pokój budzi się godzinę za późno, bowiem nad ranem każdy był już tak wykończony, że jakoś udało się zmrużyć oko. Wszyscy patrzą po sobie i śmieją się przez łzy. I jak po takiej nocy atakować szczyt? Jakoś musimy. Zbieramy się tak szybko, jak się tylko da. Ernestowi dzięki temu udało się z nami spotkać. Ruszamy po ciemku, oświetlając sobie drogę czołówkami. W oddali widać światełka kilku grup, które ruszyły długo przed nami. Idzie mi się fatalnie, jestem totalnie wykończony tą nocą. Na pierwszym stromym podejściu gubimy szlak i wchodzimy, jak się potem okazało po niebezpiecznym gruzowisku, które mogło w każdej chwili zjechać razem z nami dobre kilkaset metrów. Zaczyna świtać i dzięki temu wracamy na szlak. Cała droga nie wymaga żadnej technicznej wiedzy, jest łatwa. Nie ma żadnych odcinków z łańcuchami, drabinkami itp. Trudnością może być tylko nasze wycieńczenie, przez które można się gdzieś potknąć. A to często w górach wystarczy do nieszczęścia. Jest bardzo zimno (jak na warunki, których się spodziewaliśmy) i wieje dość silny wiatr, który potęguje odczucie zimna. Marek i Dominik wyprzedzają nas i do samego szczytu idą kawałek przed nami. My wleczemy się, a z nami wlecze się Ernest ;) Nigdy z Doris nie byliśmy na takiej wysokości i nie znaliśmy reakcji naszych organizmów na nią. Okazało się, że oboje źle znosimy taką wysokość. Miałem wrażenie, że z każdym krokiem w górę, na mojej głowie ktoś coraz bardziej zaciskał imadło. Od wysokości ok. 4 tys pojawiło się też dziwne i nieprzyjemne uczucie, jakby się miało zaraz zwymiotować. Od tej wysokości do szczytu mieliśmy kilka kryzysów, ale ostatecznie po prawie 4 h i 10 min. stanąłem na szczycie! Po kilku minutach dotarła Doris, a chwilę po niej Ernest. Na szczycie bardzo mocno wiało, ale mimo to musieliśmy porobić pamiątkowe foty. Samopoczucie też znaczcie się poprawiło i dodało sił na powrót w dół. Czasu mieliśmy niewiele, ponieważ tego dnia mieliśmy w planach zejście nie do schroniska, ale na sam dół....
  7. kolasgsxr

    Bałkany wiosna 2015

    Da radę od Koplika do Tamare, dalej jest tylko górska droga, na której na pierwszych 100 metrach urwiesz płozę pod silnikiem (Duke mimo, że mały, wydaje mi się, że ma większy prześwit niż ZZR chodź trzeba by sprawdzić suche dane)... a dalej będzie jeszcze gorzej. My też zawróciliśmy za Tamare, co prawda dlatego że zaczęło lać, ale po paru set metrach i tak byśmy musieli pewnie wracać. Dużo ludzi na dużych wyprawowych motocyklach typu Trampek, GS itp.przeklina tą drogę więc o czymś to musi świadczyć. Piękne zakręty na początku trasy - czyli zjazd z pierwszej przełęczy do doliny rzeki są już w pięknym nowym asfalcie (od sierpnia 2014 ??) - tam 100% musowa obecność.
  8. kolasgsxr

    Bałkany wiosna 2015

    Chyba pisząc to też byłeś bardzo zamyślony jak bohater powyższego filmu ;D Nie żebym cię zniechęcał do przejazdu ZZR-ą po SH20 i do Theth, ale według mnie jak nie chcesz wrócić z połamanymi plastikami to radzę sobie darować. Oczywiście SH20 w tej chwili dojedziesz do połowy od strony Albanii bo jest już asfalt do samego chyba Tamare. Dalej nie masz co próbować bo tym sprzętem nie dasz rady. Do Theth - droga od momentu wznoszenia się do prawie samej przełęczy jest dopiero robiona, ale wcale nie jest taka prosta i równa. A za przełączą j.w. za Tamare. Oczywiście jak się zaprzesz to pewnie i GSXR-ą by można przejechać, tylko pytanie z jak dużymi stratami. I już na pewno nie będzie to żadna przyjemność. Tak czy inaczej powodzenia w podróży! p.s. Relację z m.in. obu tych dróg możesz zobaczyć tutaj http://forum.motocyklistow.pl/index.php/topic/171215-jak-masz-krowe-to-hamuj-jak-masz-psa-to-nie-hamuj-balkany-2014/ Weź też pod uwagę że na filmach, które są tam zamieszczone to wszystko wygląda na dużo łatwiejsze.
  9. Po dwóch godzinach marszu zatrzymujemy się zjeść śniadanie. Pyszne mielonki i pasztety. Pisząc to, aż robię się głodny. Chyba każdy kto podróżuje, ich smak kojarzy z przygodą. Z Doris ruszamy jako pierwsi i narzucamy sobie ostre tempo, wyprzedzamy kolejnych turystów. Nas za to, co jakiś czas wyprzedają osiołki, które wwożą do schroniska plecaki leniwych i bogatych turystów (jest to dość droga przyjemność). Na szlaku jest sporo miejsc, w których możemy zaopatrzyć się w wodę, colę, fantę itp. oraz świeżo wyciskany sok pomarańczowy. Wszystko cudownie schłodzone w górskim strumieniu. Zatrzymujemy się na jakąś kanapkę, picie i fotki. Wtedy dogania, a nawet przegania nas Marek. Reszty daleko jeszcze nie widać.... cdn Chwilę później ruszamy w pościg ;) Marka doganiamy (a może to on postanowił na nas poczekać) dopiero po kilku godzinach, w miejscu, z którego było już widać w oddali schronisko. Temperatura mocno zaczęła spadać, a nad nami zaczęły się pojawiać czarne chmury. Pokropiło też parę minut. Od wysokości ok. 3000 m n.p.m. miałem wyraźny spadek powera. Czułem też lekki ucisk w głowie. We trójkę docieramy do schroniska kilka minut po 16. Jest zimno. Za placami Doris początek drogi na szczyt. Schronisko położone jest na wysokości 3207 m n.p.m. Tak naprawdę to są tam dwa schroniska. Jedno nowe marokańskie, które świeci pustkami ze względu na cenę noclegu 380 Dh (istna PROMOCJA hahah), oraz drugie, stare, francuskie gdzie cena jest w miarę przystępna - 110 Dh. Cena za wodę w schronisku to 12 Dh i nie chcą się targować. Warunki w schronisku bardzo spartańskie w porównaniu do naszych w Tatrach. Nie ma ogólno dostępnego „czajnika” z darmowym wrzątkiem. Cena za ciepły prysznic (o ile dobrze pamiętam) to 40 Dh. Jakie warunki oferuje nowe schronisko nie mamy pojęcia jakie są, bo chyba nikt tam nawet nie podchodził. Cena skutecznie nas odstraszała. Ludzi jest bardzo dużo i ledwo udaje nam się wyrwać kawałek pryczy do spania. Posilamy się, odpoczywamy i czekamy na resztę. Po jakiś 40 min dociera Dominik. Zaczyna się ściemniać, a Arka i Ernesta ciągle nie ma. Zaczynamy się już o nich martwić. Arek dociera do nas po kolejnej godzinie i mówi, że Ernest rozbił się kilkaset metrów przed schroniskiem, i że umówili się na 6 rano w schronisku na start. Co nam bardzo popsuło plany, ponieważ chcieliśmy wyruszyć o 5. Zasięgu oczywiście nie ma. Ernest czemu nie podszedłeś tego kawałka żeby się umówić z nami? Nie ładnie ;) Licząc, że jakiś sms dojdzie do Ernesta, nastawiamy budziki na 4.30 i kładziemy się spać w pokoju dwudziestoparo osobowym. TO BYŁA NAJGORSZA NOC W MOIM ŻYCIU, zresztą nie tylko moja. Okazało się, że jedna osoba z naszej ekipy (nie będę przytaczał kto) tak przeraźliwie chrapie, że nikt z całego pokoju nie przespał nawet godziny. Miałem zatyczki w uszach, a mimo to miałem wrażenie, że głowa mi pęknie.
  10. 15 września – dzień 3 Tak się fajnie stało, że przed wyjazdem udało się dogadać większej części ekipy, że skoro już będziemy w Maroko i mamy 3 tyg wolnego, to fajnie byłoby połączyć dwie pasje: motocykle i góry. Zapadła decyzja, że zanim wsiądziemy na moto musimy zdobyć najwyższy szczyt w okolicy i tak cholera wypadło, że to jednocześnie najwyższy szczyt Afryki Północnej. Nasz budzik dzwoni jak szalony od 5. Cześć osób już od jakiegoś czasu kręci się w namiotach i po kempingu. A Ernest śpi sobie w najlepsze w busie ;) Przecież on ma kluczyki, to on wyznacza czas wyjazdu ;) Od wczorajszych kąpieli basenowych Darka całą noc napitalał kręgosłup i postanowił odpuścić góry – szkoda, ale zdrowie ważniejsze. Dzięki temu będzie mógł się opalać nad basenem przez 3 dni. Darek miał też za zadanie ułożyć jakieś fajne trasy, z tego względu Ernest zostawia mu swojego Garmina. Ruszamy w miarę planowo we 4-kę z kempingu: Doris, Ernest, Marek i Ja. Dziś to my wylosowaliśmy miejsce w kabinie – hura! Pierwszy cel podróży to umówione wczoraj miejsce w centrum Marrakeszu, w którym mamy zgarnąć Dominika. Jedziemy, mijamy pierwsze rondo… hmmm tutaj w prawo czy prosto? Włącz gps… no tak, został z Darkiem. Dość długo błądzimy, kilka razy nawracamy, przejeżdżamy zakazy, Ernest prawie rozjechał lokalesa. Udaje się w końcu dotrzeć do centrum, potem było już trochę łatwiej. Jest i Dominik na pokładzie. Choć wydaje się być „lekko niezadowolony” z naszego prawie godzinnego spóźnienia ;) Sorry, this is Marocco ;) Dominik z paki busa, wyglądając przez boczne okno, wyprowadza nas na drogę prowadzącą do celu dzisiejszej naszej podróży, miejscowości Imlil, od której zaczyna się szlak na najwyższy szczyt Afryki Północnej - Dżabal Tubkal 4167 m n.p.m. Po prawie 3 h od wyjazdu z kempingu, zostawiamy samochód na parkingu w Imlil. GPS Dominka pokazuje wysokość ok. 1800 m n.p.m. Do podejścia w dwa dni mamy zatem prawie tyle, ile trzeba by pokonać z poziomu morza na Rysy. Podchodzimy przez wioskę kilkaset metrów i zatrzymujemy się na herbatkę. Myślimy „Mamy przecież dużo czasu i siły i na pewno szybko dojdziemy do schroniska”. A tak naprawdę to zupełnie odwrotne myśli chodzą po naszych głowach. Obawiamy się, czy damy radę kondycyjnie, bowiem nikt z nas nie przygotowywał się do tego wejścia nawet 5 min. Przynajmniej oficjalnie nikt się nie przyznał ;). Początek trasy idzie mi się bardzo dobrze, mimo dość ciężkiego plecaka. Wyprzedzam wszystkich i w samotności napawam się widokami. Co jakiś czas tylko oglądam się za siebie, czy reszta grupy idzie i nie ma ochoty zawrócić. Wszyscy jednak dzielnie idą pod górę, coraz wyżej i wyżej, każdy swoim tempem. Po dwóch godzinach marszu zatrzymujemy się zjeść śniadanie. Pyszne mielonki i pasztety. Pisząc to, aż robię się głodny. Chyba każdy kto podróżuje, ich smak kojarzy z przygodą.... ??? cdn
  11. 14 września – dzień 2 Następnego dnia rano budzą nas piejące kury (znamy to już z Bałkan), które chodzą sobie wolno po kempingu. Oczywiście najbardziej atrakcyjnym miejscem z całego kempingu są najbliższe okolice naszych namiotów. Mamy ochotę przerobić je na rosół! Dodatkowo w namiocie robi się nieznośnie gorąco. Trzeba wstawać. Do południa snujemy się od namiotu pod basen. Szukamy swoich rzeczy w busie, które są przykryte wszystkimi innymi (nasze były pakowane jako pierwsze). Motorki już nie mogą się doczekać, aż je zdejmiemy z lawety. Przepakowujemy się i przygotowujemy do zwiedzania Marrakeszu. Po południu wszyscy wreszcie się zbieramy i ruszamy. Ja znów na pace. Szkoda, że nie mieliśmy termometru bo mogło by być fajne zdjęcie. Proszę sobie wyobrazić metalową puszkę, która stoi na pełnym marokańskim słońcu. Puszka ta dodatkowo nie ma żadnych nawiewów powietrza, a w środku siedzą 4 osoby. Jedynie co trochę poprawiało komfort to jazda z otwartymi drzwiami – dzięki temu przynajmniej był minimalny ruch powietrza. Oj Ernest, Ernest, żebyś ty się chociaż raz tam z tyłu przejechał … Po zaparkowaniu na strzeżonym parkingu idziemy najpierw do Hoteliku znajdującego się w pobliżu placu Jamal, w którym Dominik będzie chciał spędzić kolejną noc. Ważna rada dla tych, którzy lecą do Maroko samolotem, warto mieć zapisany jakiś adres np. hotelu, ponieważ przy odprawie paszportowej (przy wjeździe i wyjeździe z Maroko) wypełnia się dodatkowo kartę „ala wiza”, w której trzeba podać adres pod jakim będziemy przebywać/przebywaliśmy. Ja miałem na szczęście w telefonie print sreen-a ze strony internetowej ww. hoteliku Dominika i dzięki temu miałem co wpisać (http://www.hotel-imouzzer.com/hotelen.php). Bez tego celnik na lotnisku nie chciał nas puścić dalej. Chociaż pewnie też zależy na kogo się trafi. Ale warto mieć taki „awaryjny” adres zapisany. Na dachu zjadamy lekkie śniadanko... ... i idziemy w kierunku placu Jamal el Fna. Każdy z nas wypija na nim po kilka świeżo wyciskanych soczków z pomarańczy (za 4 Dh za szklankę), co zamożniejsi próbowali też z soku z grejpfruta (po 15 Dh). PYCHA! Czemu u nas w PL takich nie sprzedają? Przy kolejnych podejściach po sok, jak to Polacy, wycwaniliśmy się i prosiliśmy o nalewanie soku do 1,5 litrowej butelki (mieści ok. 6 szklanek) i oferowaliśmy za to 20 Dh. Dzięki temu jesteśmy 4 Dh do przodu, lub jak kto woli, mamy szklankę gratis. Dominik, jako, że gości w tym pięknym kraju już któryś raz, robi za przewodnika po Marrkaszeu. Oprowadza nas dziwnymi, zatłoczonymi od lokalesów, uliczkami do kilku fajnych miejsc. Zaliczamy kilka fajnych miejsc. Jest jednak straszliwie gorąco i ja osobiście miałem już dość w połowie tej wycieczki. Na ten dzień Dominik przewidział jeszcze jedna atrakcję – tajemniczo brzmiący Tadżin. Czyli miejscowy przysmak, podawany w glinianym naczyniu w kształcie stożka. Dostępny jest z różnymi „wkładkami”. Ja zamówiłem z mięsem z kurczaka. Dużo się nasłuchałem od Dominika, jakie to danie jest pyszne i sycące. Po ok. 40 min oczekiwania, gdzie wszystkim już język opadł prawie do ziemi i zdążyliśmy zjeść wszystkie dodatki/przystawki i wypić wszystko, co nam przynieśli na stół – oczywiście mimo, że tego nie zamawialiśmy – w końcu JEST! Niosą dla nas gliniane naczynia, których zawartości nie możemy się doczekać. Stawiają na stole, odkrywają pokrywę… i pierwsze moje wrażenie… czy ja zamawiałem porcję dziecięcą? Ale dobra, może chociaż smakiem nadrobię. Niepewnie rozgarniam danie w poszukiwaniu mięsnej wkładki. Znajduję tylko na dnie odrobinę kurczaka i stertę kości. Wszystko przykryte pokrojonymi ziemniakami i kawałkami marchewki oraz papryki. No dobra próbuję, może tutaj mnie coś zaskoczy. I ZASKOCZYŁO. Powiem najłagodniej jak tylko umiem – nie dobre. Mięso smakowało jakby ktoś na nim już 3 razy rosół gotował – kompletnie bez smaku, rozpadające się, rozgotowane. Reszta dodatków z resztą też. Najlepsze z całego dania okazały się talarki z ziemniaków. Za taki „przysmak” przyszło nam zapłacić ok. 30 Dh (co podobno i tak jest dobrą ceną w Marrakeszu). Więcej nie dam się nabrać! Marzyłem, żeby już wrócić na kemping, zjeść jakaś mielonkę lub pasztet Podlaski ;) Część osób chciała jeszcze coś zwiedzać, ale takich jak ja była większość. Ok. 19 wracamy na kemping, a pół godziny później siedzę już w basenie. Ale cudownie po całym dniu w takim żarze popluskać się. Nie mamy jednak czasu na długie kąpiele, bo trzeba przygotować się do jutrzejszego dnia – czyli do wyjazdu w góry. Musimy przepakować plecaki, zabrać wszystkie potrzebne w góry rzeczy, jedzenie i picie. Nastawiamy budziki. W planach wyjazd o 6.00.
  12. Przed wyjazdem robiliśmy wywiad jakie dokumenty będą potrzebne do wwiezienia motocykli do Maroko. W przypadku kiedy ilość osób zgadza się z ilością wjeźdzających osób dowód w zupełności wystarcza, jezeli motocykli jest wiecej trzeba mieć te upoważnienia. Chodź i tak można trafić na takich celników którzy bez dostania łapówki nie będą chcieli przepuścić. Nasz transport stał na granicy 20 godzin. Pomogło dopiero zagrożenie kontaktu z ambasadą o ile dobrze pamiętam. Hehe w sumie to na własną prośbę się tak męczyliśmy ;) Ale więcej szczegółów później 13 września - dzień 1 - o godz. 12:55 zgodnie z rozkładem wylecieliśmy z Modlina. Podróż mieliśmy zaplanowaną z międzylądowaniem w Pizie, w której musieliśmy koczować ok. 5 godzin. Ponieważ trochę nam się nudziło: Lot z Pizy do Marrakeszu trwał 3,5 h. Wylądowaliśmy 22:30 czasu miejscowego. Godzinę zeszło nam przejście przez odprawę paszportową. W końcu jest! Udało się! Jesteśmy oficjalnie w Maroko! Z entuzjazmem wychodzimy na hale przylotów i wypatrujemy chłopaków (Ernesta vel. Neno i Darka). Szukamy ich 10 min, 30 min… dzwonimy – nie odbierają. Mija godzina, a ich nie widać. Co gorsza nie wiemy nawet gdzie mielibyśmy sami się udać, nie mamy wody, a pić się strasznie chciało – na lotnisku wszystko pozamykane. Czekamy w takim razie na lotnisku na kolejną grupę z PL: Arka, Marka i Dominika. Po kilkunastu minutach spotykamy się. Chłopaki też są już zmęczeni i głodni po całym dniu tułaczki po lotniskach. Nie mieli jednak żadnego kontaktu z naszym „transportem”. Czekaliśmy przed lotniskiem chyba do 1 w nocy! Trochę się spóźnialskim oberwało za to ;) Tak swoją drogą, do tej pory nie wiem dlaczego się spóźnili 4 godziny… a ja dla ciebie śruby przez pół świata wiozłem ;) Ładujemy się na pakę do Vito i w fatalnych nastrojach ruszamy w kierunku kempingu, na którym czeka przyczepa z motocyklami. Po kilku minutach wyciągamy flaszki z bezcłówki, kabanosy z Polski i zaczynamy imprezę na pace. Godzina mija zanim docieramy na kemping, wtedy już mamy bardzo dobre humory ;) Ta noc jednak się jeszcze szybko nie skończyła!
  13. This is Marocco! Soczyste pomarańcze, aromatyczne oliwki, smakowite szaszłyki, gorące piaski Sahary i zapierające dech w piersiach panoramy Atlasu… w połączeniu z cudownymi, krętymi drogami górskimi, szutrami, wydmami, gorącym Słońcem oraz zapachem benzyny, wiatrem we włosach i dźwiękiem z tłumików dzielnego Dzika – this is Marocco! Czyli Maroko okiem motocyklisty. [Na wstępie dodam, że opisuje ten sam wyjazd, który opisuje już Neno. Jednak fotorelacja nie będzie taka sama, będą inne foty, inne odczucia i przede wszytskim jest ona napisana przez osoby, które pierwszy raz ziwedzały Marocco motocyklem.] Początek 2014 roku mijał na wielkich przygotowaniach do pierwszej naszej wyprawy motocyklowej dokoła morza Czarnego, która miała rozpocząć się w połowie czerwca. Przygotowywaniu motocykla (później motocykli), kupowaniu brakujących rzeczy, szukaniu przydatnych informacji w internecie dotyczących ciekawych miejsc jak i odpowiedzi na nurtujące nas pytania. Jedną ze stron, na której poszukiwałem informacji było http://www.forum.motocyklistów.pl, a konkretnie był to dział „Podróże”, w której ludzie zamieszczali swoje relacje z odbytych wypraw. Pewnego dnia, a dokładnie był to 3 marca 2014 r., pojawił się nowy temat na forum pt. „Jesień 2014 – Maroko”. Z ciekawości wszedłem. Propozycja wyjazdu od razu mi się spodobała, ale uznałem ją za kompletnie nie realną. Tak na wszelki wypadek następnego dnia napisałem do Neno wiadomość z prośbą o podanie trochę większej ilości szczegółów wyprawy. W sumie to nie wiem po co do Niego napisałem, skoro byłem przekonany, że nie uda się pojechać. Zresztą jeszcze wtedy nawet nie wiedzieliśmy, czy wyprawy motocyklowe nam się spodobają. Temat Maroka został odłożony na blisko 2 miesiące. W tym czasie z racji sytuacji na Krymie zmieniliśmy cel czerwcowego wyjazdu - na Bałkany. Kilka dni przed wyjazdem na Bałkany napisałem do Neno, że z wyjazdu nici… Jednak wyprawa na Bałkany tak nam się spodobała, że po powrocie temat Maroka na nowo ożył. 8 lipca 2014 r. - zapada decyzja, że JEDZIEMY!!! Czas do wyjazdu upływał szybko, a trzeba było jeszcze przygotować motocykl do kolejnej wyprawy. Sporo czasu zajął wybór opon, ponieważ nie do końca mieliśmy uzgodnioną trasę. Co ja gadam, w ogóle jej nie mieliśmy ;) Z ważniejszych rzeczy przed wyjazdem trzeba było jeszcze kupić bilety lotnicze w obie strony i załatwić notarialne upoważnienia (wraz z ich przysięgłym tłumaczeniem na język francuski) do przewozu motocykli. Ekipa wyjazdowa się jeszcze nie znała, więc pod koniec lipca urządziliśmy spotkanie „integracyjne”, na którym pojawili się prawie wszyscy. Udało się też uzgodnić parę rzeczy przy ognisku i flaszce ;). Kolejne spotkanie, na które zostaliśmy zaproszeni na Jurę Krakowsko-Częstochowską miało służyć zgraniu podczas jazdy i wybadaniu preferencji trasy uczestników – asfalt czy off. Trasa wybrana przez Darka bardzo nam się spodobała, chociaż trochę kiepsko się jechało na fabrycznych Scorpionach po błocie, mokrej trawie i piachach. Miałem też okazje posiedzieć na Teresie ;) Widać było, że część ekipy lubi pociągnąć z gwinta ;) Ekipa w pełnym składzie (od lewej Marek, Jacek, Darek, Michał -ja, Doris, Arek, Dominik i Ernest): Po powrocie do Wawy zostało nam już tylko odliczanie czasu do wyjazdu. Były to najdłuuuuuuższe dni w moim życiu! Z Neno, który miał przewieźć motocykle, na odbiór KTM-a umówiliśmy się na 6 września. Wstawiliśmy LC8 na przyczepę jako pierwszy motor, przekazaliśmy większość gratów (m.in. kufry, kaski) oraz dokumenty i pomachaliśmy na dowidzenia. Do zobaczenia za tydzień… Ostatni tydzień przed wylotem upłynął na śledzeniu aktualnej pozycji Neno na spocie. Na wszystkich uczestników padł blady strach po tym, jak celnicy na granicy Hiszpańsko-Marokańskiej nie chcieli przepuścić transportu i trzymali go chyba 20h (mimo, że wszyscy mieliśmy porobione notarialne upoważnienia do przewozu oraz przysięgłe ich tłumaczenie na język francuski). Musiałem też wyczarować 4 śruby do Vito do alufelg, które się zgubiły z jednego koła po drodze ;) Nie było też jasne, czy uda nam się je wnieść na pokład samolotu w bagażu podręcznym – a tylko z takim lecieliśmy. Na tydzień przez wyjazdem doszliśmy też do wniosku, że zdjęcia z dobrego lecz mocno już wysłużonego D80 nam nie odpowiadają, w lekkiej panice zaczęliśmy poszukiwania nowego. Ale udało się, przesyłka dotarła na czas, więc i foty będą. Do ostatnich chwil przed wyjazdem uczyliśmy się obsługi nowego body i poznawaliśmy jego możliwości. Fajny bajer to możliwość kręcenia filmów!
  14. Dzięki ;) Mam nadzieję, że do końca lutego zacznę pisać relację z Maroko - wyjazd ten sam co opisuje Neno, jednak z innymi emocjami, innymi zdjęciami i przede wszytskim napisany okiem osób, które były tam po raz pierwszy ;)
  15. Mapy cd. Dzień 11 Dzień 12 Dzień 13 Dzień 14 Dzień 15 Dzień 16 Dzień 17 Dzień 18 Dzień 19 Dzień 20-21 w Hajduszoboszlo Dzień 22 Cała mapa (bardzo ogólna) Z dalszej perspektywy PODSUMOWANIE W sumie przejechaliśmy ok. 5,5 tys kilometrów. Całkowity koszt wyjazdu na 3 osoby (bez wydatków na przygotowanie motocykli) wyniósł ok. 8 tys zł. Dużą cześć z tych wydatków pochłonęła benzyna. Nie jest to mało, ale z drugiej strony, jakby pojechać na 3 tygodnie w 3 osoby nad polskie morze, to wyszłoby zapewnie tyle samo. Nie wydawaliśmy też niepotrzebnie pieniędzy, wybieraliśmy najtańsze noclegi i rzadko jadaliśmy w restauracjach. Zabraliśmy ze sobą też sporo żywności liofilizowanej. Duża część kasy (poza benzyną) poszła też na wjazd na sv. Jurę, rafting Tarą, promy i Aquapark. Ale bez tego nie byłoby tak fajnie! Chciałem dodać również zdjęcia śladów trasy z każdego dnia, ale mój głupiutki Garmin raczył je sobie skasować – ach ta niemiecka technika, dlatego też dodałem trasy z googli. Uczestnicy wyprawy: Janelek i Ja – KTM Adventure 990 Dorotka – KTM Duke 200 THE END
  16. kolasgsxr

    Bałkany wiosna 2015

    Dobra może mało precyzyjnie się wyraziłem ;) Trzymając w ręku zieloną kartę (dla upewnienia się) - do Czarnogóry i Albanii jest ona wystarczająca. W poprzednim poście chodziło mi o to, że zielona karta obowiązuje tylko na "właściwej" części Serbi, czyli nie działa na terenie Kosowa. To właśnie tam trzeba zapłacić 15 eurasów za wjazd. Sorki za nieprecyzyjną odpowiedz poprzednią. Więcej info na temat z.k. np. tutaj: https://www.allianz.pl/korporacyjna/680.html
  17. kolasgsxr

    Bałkany wiosna 2015

    Z rejonów Bałkan tylko Serbia. Tam trzeba kupić ubezpieczenie dodatkowe za 15EUR. Reszta krajów na zielonej karcie,
  18. Pewnie to też dobry patent, ale jak każdy ma swoje + i -. Na plus jak rozumiem waga i ilość miejsca, ale na minus ... jakoś nie wyobrażam sobie szukać naboi (bo już nam się skończyły) gdzieś w dziczy ;) To teraz kolej na mapy. Dzień 1 Dzień 2 Dzień 3 Dzień 4 Dzień 5 Dzień 6 Dzień 7 Dzień 8 Dzień 9 Dzień 10 cdn.
  19. Dzięki za odpowiedz i filmiki - bardzo fajne. Jak widzę masz większość rzeczy, które bym musiał dokupić. Jak możesz to napisz skąd ściągałeś i ile co kosztowało np. płyta pod silnik, bagażnik, handguardy (Zeta?), sakwy boczne. A jak podczepiłeś rotopaxa, bo na filmikach nie zauważyłem żeby gdzieś wystawał? Z tyłu na bagażnik (wzdłuż czy w szerz?) i czy kupowałeś oryginalny zestaw montażowy czy dorabiałeś samemu? Jakie wychodzi ci spalanie przy takiej jeździe mieszanej? Bo rozrzut jest spory, od 2,5 litra do nawet 5 jak pisał kolega wyżej.
  20. Są dostępne namioty tzw. 3,5 osobowe, czasami to się nazywa 3+, a czasem narysowane są 3 osoby i jedna mniejsza. Pompka była w pierwszej wersji listy rzeczy. Jednak jak w lato w centrum Wawy musiałem napompować koło w rowerze (mała alumionowa dwustronna pompka),i zacząłem sobie wyobrażać, że mam to zrobić na conajmniej 3-4 krotnie większej dętce. Dziękuję bardzo ;) Ciekawy jestem, czy ktoś kto rzeczywiście pompował taką małą pompką rowerową koło w motorze (a zwłaszcza tylne) zabrał by jeszcze raz pompkę zamiast kompresorka ;) Ten kompresr zajmuje nie dużo więcej miejsca niż pompka.
  21. Lista rzeczy do zabrania: KombinerkiKompresorDętki przód, tyłŁyżki do opon x2Spray do naprawy opon bezdętkowych0,5 litra oleju do silnika Motul 300V 15W50 x2 (do małego i dużego)Smar/y do łańcucha x2CzołówkaMapa Bałkan (papierowa)PalnikGazMenaszkaDeska do krojeniaGąbka do mycia naczyńSztućce plastikowe x3ScyzorykNamiot (3,5 osobowy)Maty x3Śpiwory x3PoduszkaMokre chusteczki x2 paczkiMała ściereczka do wycierania szybki w kaskuKamizelka odblaskowaPower tape„Trytytki” - dużoTorebki np. Auchanowe pusteTorebki śniadanioweApteczka woda utleniona, przeciwbólowe i zapalne, przeciwalergiczne, na sraczkę, pantenol, apteczkę „z samochodu” (gotowy zestaw, nie wiem co w nim jest, Doris wie)KosmetykiMaszynka do golenia jednorazowa x2Szczotki do zębów x3Pasta do zębów x 5 (małe tubki)MydłoTrochę płynu do praniaTrochę płynu do zmywaniaKrem do opalania4 spinacze do praniaUbraniaMichałSkarpetki x4Majtki x3KąpielówkiDługie spodnieKrótkie spodenki SandałyKoszulki (3 termo, 2 zwykłe, 1 na ramiączka)Polar KominiarkaArafatkaOkularki do pływaniaRęcznikRękawiczki gumowe Rękawiczki motocyklowe (2 pary)Kurtka motocyklowa + podpinkiSpodnie motocyklowe + podpinkiDoris (ilości nie znam ;) )Skarpetki Majtki Stój kąpielowyDługie spodnieKrótkie spodenkiSandałyKoszulkiPolar KominiarkaRęcznikKurtka przeciw deszczowaRękawiczki gumoweRękawiczki motocykloweKurtka motocyklowa + podpinkaSpodnie motocyklowe + podpinkiDokumentyDowody osobistePrawa jazdyPaszporty2x Dowód KTM + ubezpieczenie + zielona kartaEKUZ Wydrukowane kilka map Dodatkowe ubezpieczenie Telefony do ambasad w krajach przejazduElektronika Telefony Kabel usb rozwijany + wtyczka do zapalniczki + końcówka do gniazdka 230V + 2 końcówki do ładowania telefonówKamerka GoPro + 2 karty„Patyk” do kamerki GoPro„Przyssawka” do kamerki GoProKabelek do ładowania kamerki GoProPilot do GoProAparat + ładowarkaNawigacja Garmin + pokrowiec twardyJedzenieLiofilizaty x12Woda 1,5 litra x2Konserwa np. łopatka Krakusa x4Pasztet Podlaski x2 [szkoda, że tylko tyle się zmieściło]Zupki chińskie x6Gorący kubek x6ChlebCiastkaOrzechyGuma do żuciaKaszka manna Bonus – telefony i adresy do ambasad. SŁOWACJA Bratysława, ul. Hummelova 4 tel.: 00 421 2 59490211 telefon alarmowy: 00421 911 133 853 WĘGRY Budapeszt, ul. Városligeti fasor 16 tel.: 0036 1 413 8200 CHORWACJA Zagrzeb, ul. Krležin gvozd 3 tel.: (00385-1) 48-99-444 (centrala) telefon alarmowy: (00-385) 98-359-796 CZARNOGÓRA Podgorica, ul. Kozaračka 79 tel.: (sekretariat): +382 67 326 056 telefon alarmowy: +382 67 326 071 ALBANIA Tirane, ul.Rruga e Durresit 123 tel.: + 355 4 45 100 2 telefon alarmowy: +355 694022011 MACEDONIA Skopje, ul. Dimitar Pandilov 2a tel.: +389 2 3248820 telefon alarmowy: +389 78 233 389 BUŁGARIA Sofia, ul. Chan Krum 46 tel.: +359 2 987 26 10, +359 2 987 26 60, +359 2 987 26 70 telefon alarmowy: + 359 884 688 510 RUMUNIA Bukareszt, ul. Aleea Alexandru 23, sector 1 tel.: (00 4021) 30 82 200 (centrala), (00 4021) 30 82 210 (sekretariat)
  22. Będzie, będzie. Nie tylko podsumowanie, ale i wszystkie trasy i kilka innych "bonusów" ;)
  23. Rumunie napewno jeszcze kiedyś nawiedzimy, chociażby żeby przejechać Transfogarską ;) Jak oglądałem zdjęcia z Transalpiny zrobione w ładną pogodę...to też żałujemy! 2 lipca – Rano okazuje się, że motocykliści z Czech, którzy też nocowali w tym samym domu, wieczorem popili i urwali kran. Zalali całą podłogę i pokój niżej. Właściciel nie jest za bardzo zadowolony. Czesi szybko się zebrali, chyba ze wstydu i pojechali na Transalpinę. My spokojnie jemy śniadanie i dopiero ok. 10 ruszamy. Z Sebes do Devy jest ok. 60 km nowej autostrady, więc się na nią pakujemy. Do tej pory nie wiem czy była płatna czy nie :blush: Po zjechaniu z autostrady odbijamy na północny-zachód czyli na Oradea – droga nr 76. Niech was ręka boska broni, żeby tamtędy jechać. Nadróbcie 100-200 km, ale tędy nie jedzcie! Cały odcinek 200 km drogi jest w permanentnym remoncie! Do pokonania jest chyba ze 100 punktów jednokierunkowych sterownych światłami i jakoś zawsze po podjechaniu do nich jest czerwone, do tego jest też mnóstwo mijanek bez świateł. Jedzie pełno tirów, które ciężko wyprzedzić przez te mijanki. Po kilku mijankach, gdzie czekamy po 10 min na zielone światło, kolejne zaliczamy już na czerwonym – co raz się na nas mści… i prawie ląduję z motorem w rowie, tir przejeżdża kilka cm ode mnie... Mimo takiej jazdy ten odcinek pokonujemy dopiero w 4-5 godzin. MASAKRA! Są też odcinki, gdzie zebrany jest asfalt i wysypany świeży, nie ubity żwir. Jedzie się po tym strasznie wolno, a za plecami siedzi nam i popędza tir. Do Oradei dojeżdżamy tak zmęczeni, że, jak tylko widzimy znak KFC, motocykle same tam jadą... Objadamy się i ciągniemy wifi. Dojazd do granicy z Węgrami jest już ładną dwu pasmową drogą, odprawa idzie szybko. Do celu zostaje nam jeszcze ok. 60 km. Na wyszukany w internecie kemping (pamiętający czasu PRL) docieramy pod wieczór. Kalkulujemy ceny za namiot i za wynajęcie domku, chociaż lepsze określenie dla niego to kiosk. Po doliczeniu wszystkich opłat za motocykle, osoby namiot, taksę klimatyczną, wychodzi praktycznie taka sama cena jak za kiosk. Bierzemy więc kiosk, bo prognoza pogody znów nie jest dla nas łaskawa. Tego dnia nie chce nam się już nigdzie chodzić, jemy kolację i idziemy spać. Dystans 360 km. 3 lipca – To dzień pod znakiem pluskania się w basenach. Oczywiście po przebudzeniu się pierwsze, co widzimy to deszcz. Leje chyba całą noc, jest strasznie zimno, że aż nie możemy się zebrać żeby wyjść na baseny. Cały kompleks basenów podzielony jest na kilka stref, z racji pogody dziś idziemy na część „pod dachem”, która składa się z kilkunastu różnych basenów, baseników i kilku zjeżdżalni (dokładne info tutaj http://pl.hungarospa.hu/). Do dyspozycji mamy baseny z ciepłą wodą, bardzo ciepłą wodą, gorącą i z „dieslem”. Tak go nazywamy, ponieważ kolor ma jak diesel, śmierdzi jak diesel i jest straszliwie gorący. Za wejście do Aqua- Palace na cały dzień na 3 osoby (2 dorosłe 1 ulgowa) płacimy ok. 7800! Na szczęście forintów, a nie złotych. Zapłacilibyśmy jeszcze więcej, gdyby nie 20% zniżka dla osób śpiących na naszym kempingu (Ważne: żeby z tego skorzystać, bilety wstępu trzeba wykupić w recepcji kempingu, a nie w samym Aquaparku. Zniżka działa tylko na część Aquaparku pod dachem). Cały kompleks wygląda na nowy i jest w nim czysto. Można też przejść do baru, z tradycyjnym basenowym jedzeniem: hamburgery, frytki itp. Czas szybko leci i trzeba wychodzić. Po wyjściu z basenu kręcimy się trochę po tej dziwnej miejscowości i jemy ohydny kebab. Dystans 3 km piechotą. 4 lipca – Rano świeci ładne słoneczko, więc zostajemy jeszcze jeden dzień. Dziś idziemy na część zewnętrzną Aquaparku. Trzeba (jak ktoś lubi poszaleć na dużych zjeżdżalniach) wykupić wejściówkę na baseny oraz oddzielnie wejściówkę na „wysokie zjeżdżalnie”. Nie będę się rozpisywał na temat, co ile i czego jest, bo możecie sobie sprawdzić na stronce, którą podałem wyżej. Powiem tylko jedno, radze uważać na starych zjeżdżalniach, które są w ogólnej części basenowej. Czuć każde łączenie plastikowych elementów. Można sobie rozwalić gacie lub, co gorzej, plecy i łokcie. Jak już ktoś bardzo chce jechać na tych strych zjeżdżalniach, to radze w spodenkach i koszulce. Cały dzień świrujemy na wysokich zjeżdżalniach, gdzie przez 3 sekundy zjazdu osiągam prędkość 59,8 km/h, a hamuję dupą na wodzie przez 1 sekundę. Trochę się opalamy i znów nas wyganiają, bo już zamykają. Za szybko ten dzień się kończy. Po wyjściu znów idziemy na miasto coś zjeść. Na nasze nieszczęście kupujemy coś, co wygląda, jak jedzenie, ale w smaku to nawet koło jedzenia nie leżało. Jemy trochę i zostawiamy to gówno. Na golonkę nie spojrzę przez następnych parę lat. Wracamy ledwo na kemping i od razu udajemy się na tron. I tak przez pół nocy. Na szczęście do rana nam przeszło… Jedzenie jest tam naprawdę kiepskie. Dystans 3 km piechotą 5 lipca – Na dziś mamy w planach dojazd do Krakowa, wychodzi nam sporo kilometrów, do tego chcemy omijać autostrady na Węgrzech, wiec rano się zbieramy. Niestety w recepcji jest kolejka ludzi chętnych do płacenia, która idzie bardzo woooooolno. Po 30 min ruszamy, kierujemy się dokładnie na północ (Presov). Mamy dobrą pogodę, jedzie się przyjemnie, ale kilometry ubywają wolno. Całą drogę myślimy tylko o tym, ze po wjeździe do Polski idziemy do McDonalda. Żeby zabić smak tej ohydnej, wczorajszej golonki. Mijając Poprad na horyzoncie wyłaniają się piękne polskie Tatry (wysokie) z górującym najwyższym ich szczytem – Gerlachem (2655 m n.p.m.). Teraz już wiemy, że zostało nam niewiele, a piękne widoki umilają przejazd. Wreszcie jest znak Łysa Polana! Jesteśmy z powrotem w PL! Z racji częstych wypadów w Tatry, tę drogę znamy już dobrze. Do Mc zajeżdżamy pod Myślenicami ok. 16.30. Czas mamy bardzo dobry, a do domu zostało 300 km. Postanawiamy więc jechać już do upadłego, do domu. Do Warszawy dojeżdżamy na 22.00. Dzięki temu mamy całą niedzielę, żeby odpocząć po urlopie ;) I tak się szczęśliwie kończy nasza pierwsza, bałkańska podróż, dzięki Bogu bez żadnych większych, nieprzyjemnych przygód, mandatów i usterek. Nasze KTM-y dzielnie się spisały i nie kaprysiły po drodze. A w planach już mamy kolejną wyprawę motocyklową. Mamy nadzieję, że uda się ją zrealizować jeszcze we wrześniu. Dystans 760 km.
  24. 1 lipca – Po przebudzeniu pierwsze, co robimy, to wyglądamy przez okno, żeby zobaczyć, jaka jest pogoda. Udało się! Nie pada, a nawet jest prawie czyste niebo. Dojazd do Novaci zajmuje nam ok. godziny. Przez te Rumuńskie wioski, to strach jechać szybko, bo nie wiadomo nigdy, kto lub co wyskoczy pod koła. Poprzedniego dnia, na drogę, pod tira, za którym jechaliśmy, na zakręcie wyskoczyła wielka krowa. Tir wyhamował kilka metrów przed nią, a my kilka metrów za tirem. Po kilku następnych minutach jazdy pod koła wybiegł nam, a w zasadzie, to Dorotce, durny, rumuński pies. Ja tylko słyszałem pisk opon i widziałem w lusterku uślizgujące się przednie koło… na szczęście bez gleby. Po tym incydencie udzieliłem cennej rady: „Dorotka, jak masz krowę to hamuj, a jak masz psa, to nie hamuj” :blush: . Co było kolejną cenną lekcją dla Dorotki, w jej motocyklowej przygodzie :biggrin: W Novaci chcę zatankować, jednak jedna stacja jest nieczynna, a w drugiej „stacji” (sklep spożywczy z wmurowanym w ścianę dystrybutorem) nie można zapłacić, ani w euro, ani kartą. Dobra, benzyny powinienem mieć na ok. 100 km (mniej więcej długość Transalpiny), a w razie czego Duke mało pali i na pewno będzie skąd pożyczyć ze dwa litry. Może Dorotka pożyczy J Na pierwszych kilometrach drogi DN67C, budowana jest duża nowoczesna stacja benzynowa, być może jeszcze w tym roku zostanie otwarta, na pewno będzie można płacić na niej kartą. Droga wita nas pięknymi serpentynami z cudownym asfaltem. Jest szeroko i bezpiecznie. Ok. 10.40 zatrzymujemy się przed miejscowością Ranca (obok stacji przekaźnikowej) żeby się ubrać. Obserwujemy też niecierpliwie, że szczyty gór zaczynają pokrywać się mlekiem. Kilka fotek i ruszamy. Od rejonu wyciągu narciarskiego, który jest obok drogi, zaczyna się jazda w chmurach, robi się coraz zimniej, a wiatr wieje coraz mocniej. Po paruset metrach temperatura spada do 4 stopni (na co nie jesteśmy odpowiednio ubrani), do tego wieje silny wiatr, co potęguje odczucie zimna. Widoczność spada do 1-1,5 metra, więc nie da się jechać szybciej niż 10-15 km/h. A palce powoli zamarzają. Przełęcz Urdele (najwyżej położony punkt Transalpiny 2145 m n.p.m.) mijamy bez przystanku – bo i po co się zatrzymywać w takich warunkach. Przystanek robimy po godzinie (11.50) na mostku na rzece Lotru. Jesteśmy poniżej chmur, widoczność się poprawiła i jest CIPLEJ (ok. 12 stopni). Tutaj też mijają nas pierwsi motocykliści (których tego dnia na trasie spotkaliśmy dosłownie kilku). Ubieramy się we wszystko co mamy: podpinki, bluzy, kominiarki itp. Dzielna Dorotka i jej dzielny Diuczek ;) Upssss.... :blush: Jak widać poniżej, wszystko powyżej było w chmurach. Dalej droga prowadzi już tylko dolinką wzdłuż rzeki, przez las, więc nie jest już taka malownicza. Przejeżdżamy obok kilku elektrowni wodnych i tam. Droga jest dobrej jakości, ale są jeszcze miejsca żwirowe oraz, im bliżej Sebes, tym więcej jest poprzecznych powycinanych kawałków asfaltu. Miejsca te są niżej od drogi o grubość asfaltu, więc trzeba co chwila zwalniać, chyba że jedzie się Dzikiem. Tama na rzece Sebes (przy sztucznym jeziorze Oasa) A nad nami cały czas chmury.... Stacja benzynowa jest w miejscowości Sugag (można płacić kartą), ale benzyna wychodzi bardzo drogo. Nie pamiętam dokładnie, ale chyba ok. 7 zł/litr. Nie mamy żadnej miejscówki do spania, więc jedziemy do centrum Sebes-u. Trafiamy do Lidla (kilka km dalej jest Kaufland) objadamy się bułkami z morelą i czekoladą i myślimy o noclegu. Aha jeszcze jedno. Po tej stronie gór, Rumunia jest jakby innym krajem. Jakby mieszkali tutaj kompletnie inni ludzie. Jest normalnie i europejsko. Normalne domy, normalne sklepy i ludzie nie patrzą się z taką wrogością na ciebie. Wracamy do samego centrum, udaje nam się znaleźć niezabezpieczoną sieć wifi, więc booking i mamy miejscówkę. Musimy się wrócić kilka km drogą DN67C do miejscowości Sasciori. Jadąc na południe przy drodze są też tabliczki m.in. po polski „Wolne pokoje”. Bardzo fajne miejsce, gdzie zatrzymuje się mnóstwo motocyklistów. Dom jest praktycznie nowy, do dyspozycji jest duża, w pełni wyposażona kuchnia, na dworzu altanka i grill. Właściciel częstuje nas lokalnymi wyrobami, bynajmniej nie chodzi o wyroby mięsne. Obmyślamy plan na resztę urlopu. Zostało nam jeszcze parę dni w zapasie, pada więc pomysł Hajduszoboszlo (Węgry), gdzie jest duży Aquapark. Dystans 180 km.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...