Skocz do zawartości

Relacja z Majówki 2005 - Węgry


CosmoSquig
 Udostępnij

Rekomendowane odpowiedzi

Majówka się zbliża, plany wyjazdowe można już coraz dokładniej kreślić.. Dlatego też zamieszczam relację z wypadu na Węgry rok temu.

 

Relacja z wypadu majówkowego – Węgry 2005 (30.04.2005 – 03.05.2005)

 

Sprzęt: Suzuki DRZ400S, rocznik 2003, przebieg na starcie 9700 km. W przeddzień wyjazdu założyliśmy nowe gumy Bridgestone (poprzednie przypominały slicki :P ). Poza tym wszystkie części nie wymieniane od zakupu motocykla. Z akcesoriów należy wymienić handbary Acerbis oraz stelaż na bagaże Suzuki. Jako przestrzeń bagażową wykorzystaliśmy ‘rolkę’ 30-litrową Hein-Gericke (kupiona w Austrii rok wcześniej za 2,99 EUR) oraz tankbag magnetyczny 10-litrowy z mapnikiem, również Hein-Gericke (koszt: 9,99 EUR). Najdroższy z akcesoriów był stelaż Suzuki (440 PLN), niemniej jakość jego wykonania oraz funkcjonalność dowodzą, że jest on wart tych pieniędzy.

 

 

Dzień 1 – 30.04.2005

Wyruszamy z Krakowa późno (koło południa), bo konieczna okazała się drzemka ‘pośniadaniowa’. W końcu mamy wakacje, więc nam wolno. Spakowawszy niezbędne rzeczy do sakw wyjeżdżamy z miasta. Zakopianka jest tradycyjnie zakorkowana, więc wybieramy boczną drogę do Dobczyc. Kilometry co prawda uciekają powoli, ale droga jest znacznie przyjemniejsza, niż przeciskanie się przez sznur zawistnych katamaranów. Trasa z Dobczyc do Mszany Dolnej jest jedną z bardziej malowniczych w okolicy. Zabudowań jest tu mniej niż przy Zakopiance, jest też kręty odcinek przez las, wzdłuż strumienia (można się nieco poskładać). Za Mszaną na stacji spotykamy grupę motocyklistów (Forumowicze :P ) zmierzających w Bieszczady). Ale mają komforcik – nie dość, że motocykle mają niemałe (DR800 na przykład), to jeszcze na sprzęta przypada tylko 1 osoba. Nam w dwójkę z bagażem na DRZ trochę ciasno, ale nie narzekamy.

 

Po zatankowaniu niespodzianka – okazało się, że sakwa HG na dziurach lekko ‘przysiadła’ i jej krawędź dotyka rury wydechowej. Fragment sakwy jest stopiony (dziura średnicy ok. 8cm), do tego spaliła się część mojej bielizny, a konkretniej 2 pary „gaci”!!! Sakwę trzeba jakoś usztywnić, żeby jej boki nie opadały. Po chwili kombinowania (i podejrzliwych spojrzeniach pracowników stacji) Ania znajduje elegancką deseczkę, którą butami „przycinamy” do właściwych rozmiarów. Od pracowników stacji dostajemy sznurek i tak na naszym bagażniku montujemy dodatkowy stelaż wspierający torbę. Choć z początku obawialiśmy się skuteczności tego rozwiązania, to nasz patencik bez protestów przetrwał całą podróż, by po powrocie skończyć w koszu na śmieci. Jedziemy dalej – przez Krościenko do Niedzicy – odcinki górskich serpentyn są bardzo przyjemne, ale niestety krótkie.

 

Na granicy ze Słowacją zamierzamy kupić Forinty. Niestety w kantorach brakuje tejże waluty, ale panowie uspokajają nas, że na granicy Słowacko-Węgierskiej będziemy mogli wymienić Złotówki. Ok, ruszamy więc. Droga do Popradu przez Spiską Novą Ves należy do moich ulubionych. Choć wielu winkli nie da się o tej porze roku szybko pokonać (na asfalcie zalega pozimowy żwir), to widoki są nieprawdopodobne. Za Popradem wcale nie jest gorzej – Slovensky Raj również obfituje w serpentyny, tym razem gładkie i czyste, więc można szlifować buty (do podnóżków w DRZ bardzo daleko – nawet w wersji supermoto są problemy z ich przeszlifowaniem). W okolicy miejscowości Dedinky dajemy się zwieść szutrowej drodze w głąb lasu – trzeba w końcu wykorzystać fakt posiadania enduro. Rezultatem kilkunastu minut wspinaczki są widoki dostępne dla zwykłych śmiertelników tylko w formie nagrody za ponad godzinny spacer. DRZ pomimo dużego obciążenia dobrze radzi sobie z terenem, spowalnia nas jedynie bagaż, którego mimo wszystko nie chcemy zgubić.

 

Słoneczko chyli się ku zachodowi, więc kierujemy się już prosto na Węgry, a konkretnie przejście graniczne za miejscowością Tornala. Pomimo, iż góry zostawiamy za sobą, okolica nie traci uroku – zachód słońca nad rozległymi równinami, niemal zupełny brak zabudowań – śmiganie w takim otoczeniu to taka radocha, że uśmiechy ledwo mieszczą się nam w kaskach. Mniej przyjemnym widokiem są mijane raz na czas wioski zamieszkane przez Cyganów – ich bieda nie wydaje się dużym problemem wobec faktu, że panuje tu totalna separacja kulturowa – Cyganie mieszkają we własnych wioskach, w odosobnieniu od rdzennych Słowaków.

 

Pomimo pomylonych znaków drogowych udaje nam się dotrzeć do granicy ( trafiliśmy na znak, który wskazywał kierunki odwrotnie, niż powinien. Przeanalizowaliśmy przyczyny takiego stanu rzeczy i doszliśmy do wniosku, że mogło to nastąpić wyłącznie w wyniku pomyłki służb drogowych). Na granicy niespodzianka – jest tylko jeden nieczynny kantor. Robi się późno, a my nie mamy waluty (trzeba było w Krakowie kupić…). Dodatkowy problem tkwi w małym zasięgu naszego moto (ok. 180-190km na całym baku, rezerwę trzeba odkręcać już po 135km). Bez waluty możemy mieć problem z zatankowaniem na mniejszych stacjach, a większych po drodze się nie spodziewamy. Przejeżdżamy przez miasto Ozd (wciąż nie znaleźliśmy kantoru), powoli robi się ciemno. Za Ozd droga prowadzi przez piękny las – ostre, idealnie gładkie winkle pozwalają zapomnieć o problemach z walutą i paliwem i poskładać się nieco. Dzięki pagórkowatej rzeźbie terenu, widoki są rewelacyjne – totalna dzicz, brak śladów cywilizacji, co kawałek natomiast spotykamy dzikie zwierzęta. Cichy wydech DRZ w wersji szosowej ma swoje zalety! Po ok. 30km (!!!) winkielków docieramy na oparach paliwa do Egeru. Krótka rundka przez miasto (miło obejrzeć centrum), po czym znajdujemy niedrogie spanko w prywatnej kwaterze. Właścicielka sugeruje płatność z góry – dajemy jej więc paszport i zobowiązujemy się do rana zdobyć Forinty.

 

Przebieramy się i szybkim krokiem udajemy się do centrum (mamy jakieś 200m, więc nogi jeszcze dają radę) – w końcu przez cały dzień nie zjedliśmy obiadu! Na tych pięknych zakrętach można zapomnieć o takim detalu, jak jedzenie. O 21.30 rozsiadamy się w knajpie i zaraz później delektujemy się lokalnymi przysmakami. Stać nas na to, bo chwilę wcześniej znaleźliśmy bankomat, w którym wypłaciliśmy sobie gotówkę (jeden kłopot z głowy). Jeszcze rundka po knajpach i lądujemy w wyrkach – jazda na DRZ choć bardzo przyjemna, to potrafi wymęczyć. Brak owiewki i mała twarda kanapa w połączeniu z wysoko umieszczonymi podnóżkami i generalną ciasnotą… To wszystko czuje się już po kilku godzinach jazdy. Są też jednak plusy tego rozwiązania – pierwszy odczuliśmy wjeżdżając w teren w Dedinkach. Kolejny, to zużycie paliwa, które przy jeździe z pasażerem i bagażem wynosi równo 5l/100km (benzyna 95) przy prędkości przelotowej 120km/h. Wyprostowana pozycja w podróży to gratka dla miłośnika owadów – kierowca ma ich na kurtce i kasku bardzo bogatą kolekcję.

 

Przebieg: 400km

 

 

Dzień 2 – 01.05.2005

Dzień rozpoczynamy od zwiedzania Egeru, mamy przy tym cel odnalezienia czynnego kantoru. Cel nie zostaje osiągnięty (dotarliśmy tylko do kilku kantorów zamkniętych), więc wypłacamy znów gotówkę z bankomatów. Spacerujemy chwilę po centrum Egeru, wtryniamy śniadanko w knajpce na rynku, po czym wyruszamy w dalszą drogę. Nasz kolejny cel to jezioro Tisza-To. W jego kierunku wiedzie droga, o jakiej marzy niejeden motocyklista – idealnie gładka, szeroka, mało ruchliwa, z pięknymi widokami na okolice. Ma też jedną wadę – na odcinku ok. 30km nie ma ani jednego zakrętu. Nie dziwi nas więc, że co chwilę wyprzedzają nas mocniejsze jednoślady, rozwijające na tym odcinku prędkości znacznie (np. dwukrotnie :P )przewyższające nasze przelotowe 110-120km/h.

 

Docieramy nad Tisza-To i dochodzimy do wniosku, że zbyt atrakcyjne miejsce to nie jest. Jezioro mało malownicze, otoczone bagnami, sporadycznie wzdłuż wybrzeża znajdują się lokalne centra turystyczne, które kojarzą się nam jednoznacznie z ciężką komuną. Nic więc dziwnego, że turystów jak na lekarstwo. Jeziorko czasy swojej turystycznej świetności ma już ewidentnie za sobą.

Po krótkiej przerwie wsiadamy znów na moto i kierujemy się wzdłuż rzeki Tisza na południe – do Szeged. Mapa nieco nas zawodzi na bocznych drogach (wirtualne skrzyżowania), ale czym jest taki problem wobec otaczającego nas bezkresu równin? Próbujemy znaleźć knajpkę w którejś z napotkanych wiosek – lokale są jednak odrażające. Spotkana podczas jednego z postojów grupa Cyganów ma specyficzną zdolność – potrafi rozrzucać swe powonienie w promieniu kilkunastu metrów, nawet pod wiatr! Panowie chyba uznają tę przypadłość za kłopotliwą, bo w centrum wioseczki obficie psikają całe swe ciała tanimi dezodorantami, co w rezultacie daje smród porażający.

 

Przydrożne wioski raczej do ciekawych nie należą. Ich mieszkańcy jakby zdając sobie z tego faktu sprawę, organizują liczne festyny, pokazy sprzętu rolniczego, itp.

 

Do Szeged docieramy wczesnym wieczorem. Logujemy się w pensjonacie blisko centrum, w którym parkujemy DRZetkę w towarzystwie ładnego czarnego Ducati Monster z Niemiec. Duka nie ma kuferków, ani nawet stelaży, jej właściciel widać wyznaje niegłupią zasadę, że najlepszym i wystarczającym bagażem na motocyklowe wojaże jest złota karta kredytowa.

 

Już po zmroku wyruszamy na zwiedzanie Szeged. Baaardzo głodni prędko lądujemy w knajpce, która serwuje nam regionalne specjały w rewelacyjnym wykonaniu. Mój gulasz podany w drewnianej misce jest wprost rewelacyjny! Po opuszczeniu jakże przyjemnego lokalu, oglądamy jeszcze perełki architektury miejskiej, które wydają nam się bardzo oryginalne i nietypowe. Obiecujemy sobie zgłębić zagadnienie po powrocie do Polski. Odwiedzamy jeszcze lokalny ‘lanczbar’ (na lansik nigdy nie jest za późno), po czym lądujemy w przyjemnym hotelowym wyrku.

 

Przebieg: 300km

 

 

Dzień 3 – 02.05.2005

Nawet po wielogodzinnym śnie ciężko jest wstać, gdy tak wiele godzin dziennie spędza się na kanapie DRZetki. Pewnie zebralibyśmy się prędzej, gdybyśmy wiedzieli, jak wyśmienite śniadanie nas czeka w jadalni pensjonatu. Jajecznica po Węgiersku to nie lada smakołyk – zgodnie z lokalnym zwyczajem, oprócz jajek zawiera wszystko to, co akurat było w lodówce, w tym sporo papryki.

 

Pakujemy się, żegnamy z czarną Duką, po czym ruszamy w kierunku miasta Baja. Widoki po drodze bardzo przyjemne. W Baja delektujemy się śródziemnomorską atmosferą miasta, sącząc colę i wtryniając kolejne gałki lodów. Po wyjeździe z miasta przekraczamy Dunaj – szerokość rzeki w tym miejscu jest imponująca. Dalsza droga wiedzie przez bagna – gdyby nie słoneczna pogoda, nasuwałyby się pewnie konkretne skojarzenia z rozmaitymi horrorami. Oczywiście trzymamy się asfaltu – bez świetnej gumy offroad nie byłby tu możliwy. Po ok. 20km mokradła ustępują miejsca ogromnym łąkom. Imponujące, że można pokonać dziesiątki kilometrów nie napotykając ani jednego zabudowania. Droga do Siofok na Balatonem (bo taki jest nasz następny cel) jest po prostu przepiękna. Samo Siofok natomiast, to niezła kiszka, maksymalnie turystyczna tandeta. Dodatkowo wszystkie znaki w okolicy kierują nas na płatną autostradę, na którą wjeżdżać nie mamy zamiaru. Przy wyjazdach z autostrady czai się kontrola winietek, dobrze więc, że nie skróciliśmy sobie drogi autobanem. Śmieszną drogą (w zasadzie miejscami jest to alejka rowerowa) wzdłuż jeziora docieramy do Tihany, gdzie zamierzamy nocować. Miasteczko to w tym momencie jest przeciwieństwem masówki rozlokowanej wzdłuż plaż. Jest ciche i sielskie (ten stan rzeczy ulega zmianie w szczycie sezonu...). Bez kłopotu odnajdujemy przemiłą kwaterę prywatną, w której gospodarze częstują nas winem własnej produkcji. Widok z okna pozwala się rozmarzyć.

 

Knajpka, do której docieramy (już pieszo), to maksymalny przerost formy nad treścią. Zachęca przyjemny taras widokowy, ale już po zajęciu na nim miejsc robi się nieprzyjemnie. Kelner to stary ciul, jedzenie byle jakie, ceny wysokie, do tego komary zjadają nas żywcem. Szybko kończymy posiłek i idziemy kimać – następnego dnia czeka nas niemała wyrypa.

 

Przebieg: 350km

 

 

Dzień 4 – 03.05.2005

Pobudka o 7:00! Wstajemy o 7:30  . Piękny zapach powietrza i koszonej od świtu trawy. Lokalne zwierzaczki już dawno się pasą na widocznej z okna łące. Po drobnych problemach z wydostaniem się z kwatery (czy ktoś widział gospodarzy?) wyruszamy w drogę. Śniadanie wtryniamy na stacji benzynowej. Granicę zamierzamy przekroczyć w Komarnie. Droga jest piękna, kręta, górzysta. Mijamy ciekawe zameczki, do których jednak nie mamy czasu wstąpić. Nic nie szkodzi – jeszcze tu wrócimy. Sprawnie docieramy na Słowację, gdzie trafiamy na doskonałą drogę – szybką, pustą i krętą. Winklowanie idzie naprawdę nieźle! Dokładną trasę przejazdu widać na mapce – droga godna polecenia w każdym kilometrze, nie licząc może niefortunnego odcinka, w którym dopiero co wybudowano drogę ekspresową, ale zapomniano i zainstalowaniu znaków. Chwilę błądzimy.

 

Za Martinem łapie nas lekki deszcz, który towarzyszy nam do Myślenic, by tam rozlać się już totalnie. Od Rabki jest duży korek, który omijamy wykorzystując małe gabaryty DRZety. Wyprzedzamy też 2 grzecznie jadące w sznurze aut GoldWingi z przyczepkami, na fińskich numerach. Tak duży motocykl turystyczny to jednak nie jest to, gdy ruch się nasila. Co prawda chwilę później to Hondy nas wyprzedzają, podczas gdy realizujemy postój wymuszony kiepskim stanem pośladków, ale niedługo potem znów jesteśmy przed nimi. Potężny korek przed Krakowem wymijamy poboczem, machając do relacjonujących zdarzenie kamer TV.

Ok. 19:00 jesteśmy w domu. Przemoczeni, zmarznięci, wymęczeni – ale z bananami na twarzach.

 

Przebieg: 550km

 

Mapka

mapa_wegry_2005.jpg

 

Słowackie górki (Slovensky Raj)

01.jpg

 

02.jpg

 

03.jpg

 

04.jpg

 

Dedinky

05.jpg

 

06.jpg

 

07.jpg

 

Południowa Słowacja

08.jpg

 

09.jpg

 

Eger

10.jpg

 

11.jpg

 

Tisza

12.jpg

 

Most w Szeged

13.jpg

 

Południowe Węgry

14.jpg

 

15.jpg

 

16.jpg

 

Balaton

17.jpg

 

Tihany

18.jpg

 

Zachód słońca w Tihany

19.jpg

 

Wschód drugiego słońca :P

19a.jpg

 

Powrót przez Slovensko

20.jpg

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wyprawa naprawdę udana jak widzę, przejechaliście łącznie ok. 1600 km w przeciągu 4 dni :P . Cztery litery musiały dużo znieść 8)

 

Napisz mniej więcej jak kształtuje się całkowity koszt takiej wyprawy?

Ile płaciliście średnio za kwatery?

Czy były problemy w znalezieniu miejsca na noc w tenże niezwykły weekend?

 

pzdr @starte

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

PGR - dzięki :P

 

Astarte - powinni nas przyjąć do Steel Asses MC za ten wypad :P Kanapa DRZ ma tylko kilka cm szerokości (w najszerszym miejscu jakieś 10-12), do tego pod tapicerką jest ok. 1cm gąbki i pod tym twardy plastik. Do tego moto jest krótki, więc po zainstalowaniu bagażu nie było bata żeby w czasie jazdy zmienić pozycję. Stąd postoje co 100km zabierały sporo czasu...

 

Co do cen kwater, to mam notatki :P

W Egerze prywatna kwatera przy samym centrum, pokoik z łazienką 5500 HUF za 2 osoby bez śniadania (40 zeta na łeba).

W Szeged nie mieliśmy dużo czasu na szukanie spania, więc zostaliśmy w dość dobrym pensjonacie na zasadzie 'pierwszy lepszy'. Wyszło 9000 HUF za 2 łebki z super śniadaniem (no i duży, wypaśny pokoik z elegancką łazienką i jakże cenną po długiej trasie wanną).

W Tihany 12 EURo za łepek bez śniadania, ale za to z flaszką wina domowej roboty. Ładny pokój z łazienką.

 

Szczególnych problemów ze znalezieniem kwatery nie mieliśmy. Tj. zwykle jest tak, że jak się wpada do nieznanego miasta, to chwilę trzeba pokrążyć zanim znajdzie się coś przyzwoitego w niskiej cenie, ale miejsca wszędzie były - z niektórych miejsc odjeżdżaliśmy tylko z powodu zbyt wysokich cen.

 

Koszt w sumie - nie pamiętam, ale łatwo wyliczyć.

1600km * 5l / 100 * 4,3 = 344 pln paliwo

5500 HUF + 9000 HUF + 24 EUR = 320 pln spanie

Poniżej 200 pln jedzenie+picie. Generalnie ceny w knajpach zbliżone do Polskich. Fakt, że nie balowaliśmy wieczorami zbyt intensywnie :P

Czyli na 2 łepki zmieścilismy się w ok. 850 pln.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

naprawde podziwiam zwłaszcza plecaczek za wytrwałosc

szukałem tez kogos z podobnym sprzetem do podrozowania ale chyba mało jest takich co na enuraku chca walic takie trasy

super wypad super recenzja

pozdrawiam

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...

Nie tak mało ;) Jak tylko sprzedałem DRZ, to ze 2 tygodnie później spotkałem nowego właściciela wraz z moją suzi ... w Dubrovniku :) My już wtedy na transalpie lecieliśmy, a gość na DRZ podobno całą Czarnogórę zjeździł...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

 Udostępnij

×
×
  • Dodaj nową pozycję...