Skocz do zawartości

Alpy Austiacko - Włosko - Szwajcarskie


mrew
 Udostępnij

Rekomendowane odpowiedzi

Heja,

 

wybieramy się w 2 motocykle (2 pary) na lekko-ponad-tygodniową wyprawę po alpejskich serpentynach Austrii, Szwajcarii i Włoch. Planujemy odwiedzić po drodze Pragę, przejechać z Zell am See słynną trasą na Großglockner (klik) , pokręcić się po alpejskich szlakach (klik) i zwiedzić kilka ciekawych miejsc (np. przejść mostem linowym nad lodowcem (klik) , wjechać koleją na Górę Smoka (klik) i na koniec zabawić jeden dzionek w Tropical Island pod Berlinem (klik) .

 

 

 

Najbardziej prawdopodobna trasa będzie taka: klik

 

Śpimy w prywatnych kwaterach po drodze, jeszcze nie wiadomo gdzie.

 

Jeśli ktoś chciałby się podłączyć to serdecznie zapraszamy.

 

PS. Motocykle to: Yamaha FZ6 Fazer i Honda VFR750. Jak by co tel. do mnie: 602-76-11-06

 

Pozdro.

 

Marcin

Edytowane przez mrew

********************

Triumph Speed Triple :-)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

jak bedziecie jechac przez Szwajcarie to krotko przed wyjazdem radze sprawdzic przejezdnosc ( czy przypadkiem nie zamkniete ) przeleczy. Zajefajna trasa jest w okolicy Andermatt, Gothard, Furka i inne. Gothard jest wlasciwie przejezdny zawsze, ale to juz raczej autostrada a nie przelecz. :biggrin:

 

Okolice Interlaken niby fajne a przelecz w sumie taka sobie, sa lepsze, polecam St Bernardino

 

:crossy:

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dzięki za podpowiedź, trasa jest lekko elastyczna więc na pewno tam się pojawimy jeśli polecasz :-)

Po drodze macie Devil's Bridge, tuż za Andermatt. Nieopodal zjawiskowe jezioro lodowcowe Grimselsee. Skoro już tam jesteście, grzechem jest nie dołożyć ~100 km przyjemnej trasy i nie odwiedzić Zermatt (niedrogie jak na SUI spanie znajdziesz tutaj), z zajebi**** widokiem na Matterhorn, wygrzewając po drodze tyłki w basenach termalnych w Bridgerbad :icon_biggrin:

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Trasa zapowiada się bardzo ciekawie i chętnie bym się podłączył, niestety urlop mam dopiero we wrześniu. Ale mam nadzieję, że opiszecie po powrocie i będę mógł to wykorzystać :biggrin: O ile w wrześniu nie będzie tam śniegu.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Oby Wam pogoda dopisała jak mnie...

Bardzo chętnie jeszcze raz wyruszył w ty roku, bo nie starczyło czasu na Szwajcarię... choć jedną stopą stanąłem (niedaleko przełęczy Stelvio) :)

 

Pozdro

 

P.S. Tuż po moim wyjeździe z Fusch w czerwcu, w okolicach Großglockner pow. 1000m npm padał śnieg. Chyba stopniał do dziś?? ;)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...
Wrócili?? Bo coś relacji nie widać...

 

Wrócili, wrócili, trochę trzeba odpocząć po wakacjach bo plan był napięty jak gumka od majtek :cool:

 

Postaram się w weekend coś naskrobać, zdjęcia też już są w miarę poselekcjonowane to linka puszczę.

 

 

 

********************

Triumph Speed Triple :-)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No więc tak, wyprawa się jak najbardziej udała :buttrock:

 

Trochę się zmodyfikowała po drodze ale po kolei:

 

 

 

Dzień 0: Przygotowania (0 km)

 

Jak to bywa przed wyjazdem, sprzęt wypucowany, bagaże zamocowane, wszystko cycuś-glancuś… Po południu pożegnalny grill z sąsiadami, a do późnej nocy (wiedziałem, że tak będzie) analiza trasy z mapą i Google maps, poprawki do nawigacji, szybkie zrzuty ekranu na kompa tych dróg, których ni jak nie można się było doszukać na mapie papierowej. No i zasłużony odpoczynek po północy. Cóż, 4 godziny snu powinny wystarczyć :bigrazz:

 

 

 

Dzień 1: Gdańsk – Praga (700 km)

 

Pobudka wcześnie rano oczywiście, motocykl przygotowany, więc idzie gładko. Droga przez Polskę to drogą przez mękę, więc nie będę się zbytnio rozpisywał – każdy swoje rejony zna. Małe śniadanko w McDonalds i wszystko ładnie i pięknie aż do Jeleniej Góry. Tam zaczynamy etap „mokry”. Wbijamy się w kondomy i ruszamy dalej. A dalej to jak w ruskiej bajce: im dalej tym straszniej. Na autostradzie do Pragi (wyobraźcie sobie, że tam mają już autostrady, ehhhh…) leje jak z cebra, Przemo ledwo co widzi moje tylne światło. Zatrzymujemy się na jakiejś stacji benzynowej żeby wbić w nawigację adres akademików, w których zamierzamy nocować i niestety już widać pierwsze ofiary wody – Gosia ma 2 litry wody w butach. Ogólnie wszystko gdzieś tam popuściło i każdy coś mokrego ma, a co tam. Na szczęście droga do celu dobiegła bez przeszkód, akademiki na zewnątrz robią dobre wrażenie, ale po zakwaterowaniu nie jest już tak różowo…. Lekką traumę mam do dzisiaj. Ale każdy suchy kąt jest lepszy niż to co się dzieje na zewnątrz. W akademiku widać rodaków, więc w czasie gdy ja z Przemkiem lecieliśmy szybko do bankomatu po czeskie dziengi dziewczyny pożyczyły od sąsiadów suszarkę i maltretowały ją przez 1,5 godziny żeby doprowadzić ciuchy i buty do stanu używalności. Na szczęście deszcz przeszedł i wieczorkiem przelecieliśmy się szybko po Starym Mieście, zjedliśmy super obiado-kolację, strzeliliśmy kilka ładnych fotek i zasłużony odpoczynek.

 

 

 

Dzień 2: Praga – Zell am See (1200 km)

 

Akademiki opuściliśmy bez żalu… i bez śniadania. Po wbiciu się na autostradę żołądek szybko odezwał się po swoje i trzeba było posiłkować się lekko plastikowym żarciem na przygodnej stacji benzynowej (kuraci kanapulec i jahodowy jogurt to jest to :icon_razz: ). Ogólne wszyscy odnieśliśmy wrażenie, że kierowcy zza naszej południowej granicy tacy jacyś lepsi są niż nasi: patrzą w lusterka, ustępują drogi… cóż nie tylko w autostradach nas prześcignęli. Wkrótce Austria powitała nas nareszcie widokami górskimi na horyzoncie. I czarnymi chmurami. Trochę popadało, ale po wczorajszej kąpieli nic nas nie było w stanie rozbić. Finalnie dobrnęliśmy do umówionego pensjonatu (www.austria-holidays.eu) i jak zwykle Piotr z żoną powitali nas iście polską gościnnością – dzięki wielkie! Nie ma to jak pyszny obiad (3 dania!) i woda ognista na dobre trawienie. Wieczorem ognisko i dylemat przy piwku – jechać dalej i sztywno trzymać się planu czy lekko go uelastycznić. Pokusa zakrętów na lodowiec Grossglockner bez bagaży wyszła zwycięsko.

 

 

 

Dzień 3: Zell am See – Grossglockner – Zell am See (ok. 1550 km)

 

Wstajemy jak zwykle raniutko żeby posmakować zakrętów bez kamperów i autobusów po drodze. Dwa dni temu podobno padał śnieg (!) ale jest dobrze – droga w większości (a może w długości?) sucha, gdzieniegdzie tylko woda spływa (tylko dlaczego akurat na najlepszych łukach?). Na Bikers Point leży kupa śniegu i ogólnie czym wyżej tym krajobraz tak jakby z zielonego na biały się zmienił. Mrozem powiewa jak słonce na chwilę znika, ale na razie pogoda wymarzona. Na lodowcu ruch jak na Marszałkowskiej ale warto się tam było wepchać dla takich widoków.

 

W drodze na dół mała zaskoczka w postaci kilku owiec na środku drogi – rozleniwiliśmy się trochę po wyjeździe z Polski, bo człowiek zapomina, że trzeba wypatrywać na każdym zakręcie wyrw w jezdni, końskich odchodów lub innych niespodzianek – tutaj tego jak na lekarstwo. Z powrotem do Zell am See poradzono nam aby wjechać w kilka „ślepych” dróżek zmierzających w góry – i warto. Mało kto tam jedzie a widoki niezmiennie „amazing”.

 

Wieczorem dzwoni Romek - prawie dojechał ale nie wie jak dalej. Pogadaliśmy sobie kilka minut przez telefon żeby odkryć, że zaparkował za krzakiem 25 metrów dalej. No i znowu ognisko i pifko ;-)

 

 

 

Dzień 4: Zell am See – Arabba (2000 km)

 

Według planu miało być dzisiaj trochę dalej ale jak się słyszy z nawigacji “do celu 28 km – 1,5 godziny” to zaczyna dnia braknąć. Poza tym zawinęliśmy na Nockalmstraße, przez niektórych ocenianą na nawet lepszą niż Grossglockner. Przemo zrobił mi wodę z mózgu i pojechaliśmy nie tak jak trzeba, wrrrr… nawrót i 40 km na dokładkę. Nie obyło się bez małej wpadki i dalej, przed samym zjazdem na trasę widokową, bo oznaczenie marne i łatwo przejechać obok. Po opłaceniu wjazdu wspinamy się na górę i pierwsze wrażenie jakieś takie kiepskie – droga niezbyt dobra, góry jakieś takie małe i w ogóle chyba oczekiwania były większe. Mały gulasz i grillwurst (wbrew pozorom nie z grilla tylko z wody) na Bikers Point i dalej w drogę. I tutaj się zaczęło. Pierwsze wrażenie odeszło w niepamięć bo serpentyny pierwsza klasa. Czasami tylko jakieś dziwne metalowe kratki ściekowe w poprzek drogi psuły idealną trajektorię motocykla. Ale banan na twarzy był aż do końca.

 

Za to włoska strona nawet lepsza niż austriacka. Dolomity wyglądają o wiele bardziej masywnie i na mnie zrobiły większe wrażenie. Amazing do kwadratu. Ręka cały czas obowiązkowo wychylona na bok w geście pozdrowienia– takich jak my to tam wieeeeeelu. A na razie trasa całkiem, całkiem, Przemo szlifuje buty po asfalcie i próbuje zamknąć oporną oponę (finalnie się nie udało – ale postępy po takich serpentynach były duże :biggrin: ). Kiedy dotarliśmy gdzieś wysoko, na technicznym postoju zebrało się na mały deszczyk z piorunami. W rezultacie był i deszczyk i dreszczyk, po tym jak walnęło kilkaset metrów od nas. Na szczęście pogoda w górach zmienną jest i po kilku kilometrach jazdy w dół powróciliśmy w suche rejony. Ale opóźnienie było spore. Finalnie padło na miejscowość Arabba – po małym rekonesansie i pozbyciu się 32 Euro od łebka można było się rozkoszować widokami z okna, prysznicem i wszelakimi wygodami cywilizacyjnymi. Pizza też była, włoska, na cienkim cieście. I winko na litry.

 

 

 

Dzień 5: Arabba – Trin (2450 km)

 

Żal było tego pensjonatu i w ogóle takiego miejsca ale plan napięty i ciągniemy dalej. Zwłaszcza, że dzisiaj w programie przejazd przez następną atrakcję: Passo delle Stelvio. Ale zanim tam dojechaliśmy to po drodze mijamy wioskę jakich na mapie wiele – Corvara in Badia, ale zapamiętajcie ją sobie - jak tylko wygram w Lotto to natychmiast się tam przeprowadzam. Po prostu jak w bajce – amazing do potęgi dziesiątej :biggrin: . Ale nie ma co się zbytnio podniecać, slalomujemy dalej ku Narodowemu Parkowi Włoskiemu. Tutaj kilka słów o niektórych skuterzystach włoskich – wiadomo jak tam jeżdżą, powiedzmy z lekką fantazją. Ale żeby nie można było dogonić faceta w T-Shircie i w mokasynach na długiej prostej grzejąc gruuuubo ponad dozwoloną prędkość? Temperament to oni mają i na drogach, nie ma co … W miejscowości Tel (zaraz za Merano) zaliczamy prysznic z wody wzbijanej przez sztuczny wodospad – ale czad! Wszystko idzie gładko, aż do momentu gdy Romek przegapia zjazd na Stelvio. Trochę czekamy i w tak zwanym międzyczasie szabrujemy młode jabłka z pobliskiego sadu. Niestety Romek się nie pojawia i jedziemy sami. Droga do góry to istne szaleństwo. Sto – dwieście metrów i ciasny nawrót o 180 stopni. I tak 48 razy! Na poboczu ciągnie się niewysoki murek a za nim przepaść. Jedynka i dwójka to jedyne używane biegi, a z powodu dynamicznej jazdy wiatrak w chłodnicy cały czas na chodzie. Najważniejsze, że nie odstajemy od innych na trasie (a nawet poganiamy :buttrock: ). Jedziemy na 2757 metrów, na trzecią najwyższą przełęcz w Alpach. I było oczywiście warto. To trzeci punkt na naszej trasie, który trzeba było zaliczyć, a jak będziecie kiedykolwiek w okolicy nawet samochodem to po prostu trzeba tam wjechać. U góry oczywiście śnieg i to w takiej ilości i tak blisko, że żal było nie zjechać kilkanaście metrów po białym na czterech literach. Po drugiej stronie góry zjazd jest bardziej łagodny – w sumie na szczęście, bo po krętym wjeździe mieliśmy już dosyć wrażeń na dziś. Na obiadek wybraliśmy sobie Livigno, słynną wśród polskich narciarzy miejscowość. Ale ups… siesta, w brzuchach marsza gra a dostępne są tylko lody. I na tym się skończył nasz obiad. Docelowo dojeżdżamy do miejscowości Trin w Szwajcarii i z pomocą lokalnego fryzjera znajdujemy pensjonacik. Zaczyna być drogo. Po obejrzeniu karty dań wszyscy nagle zmienili zdanie: już nie jesteśmy głodni tylko pić nam się chciało ;-). Jednogłośnie decydujemy się tylko na pifko. I spać.

 

 

 

Dzień 6: Trin – Meiringen (2700 km)

 

Na początek pobawiliśmy się w poszukiwaczy zaginionego kanionu, ale nam nie wyszło. Później okazało się, że kanion jest ale po drugiej stronie rzeki. Trudno. Za to drogę umilały nam widoki super drogi pomiędzy Wassen a Gadmen. Tym razem wiła się ona wzdłuż góry lekkimi zakrętami. Miodzio. Szybko meldujemy się w Meiringen i znajdujemy super apartamenty. Super bo relatywnie tanio (40 CHF / osobę ze śniadaniem) i w fajnym miejscu – nowiutkie pokoiki w wyremontowanej i przerobionej starej oborze. Rewelacja. Ponieważ czasu jeszcze dużo to jedziemy 14 km z powrotem w kierunku Gadmen zobaczyć naszą następną atrakcję – Triftbrucke – wiszący linowy most nad lodowcowym jeziorkiem. Okazuje się jednak, że kolejka linowa, która transportuje chętnych wrażeń do połowy drogi jest nieczynna z powodu zbyt dużego wiatru. Wracamy i całe szczęście, bo punktualnie o 17:00 oberwanie chmury. Ale my już sączymy lokalny złoty środek nasenny w naszych zimmer’ach.

 

 

 

Dzień 7: Triftbrucke (2750 km i 6 godzin na piechotę)

 

Ósma rano pakujemy się w kolejkę linową i cieszymy porannym słońcem. Po 15-tu minutach jesteśmy na górnej stacji i według drogowskazu na most linowy mamy jeszcze „tylko” 1,5 h drogi. Na razie wszyscy maja banana na twarzy ale zmieni się to szybko po kilkuset metrach wdrapywania się do góry. Zadyszka, szybkie bicie serca, zwiotczałe nogi, to takie pierwsze atrakcje. Mieszczuchy atakują, haha… Co niektórzy się nieco ociągają ale jakoś poszło. A warto było się wspinać. Jęzor lodowca kilkaset metrów przede mną a jeziorko lodowcowe i wartki strumień 100 metrów pode mną. Po prostu „ja-pierdziu”. Przemo dramatyzował trochę ale parcie na szkło przezwyciężyło, przemógł się i tip-topkami jakoś przebrnął na drugą stronę mostu byle by tylko mieć fajną fotkę na pamiątkę :biggrin: . Triftbrucke zaliczony, można wracać, tym razem na piechotę do samego dołu mijając ambitnie w połowie stację kolejki. Zaczynam (boleśnie) odkrywać nowe mięśnie w nogach, których istnienia do tej pory nie byłem świadomy. Przemo poleciał do przodu, za nim Romek i ja a dziewczyny turistiko… Myślałem, że droga w dół idzie w dół, jak sama nazwa na to wskazuje, ale się srogo myliłem. Kilka wspinaczek, stromych zejść, oczek wodnych w przepaściach, kamiennych wąwozów lawinowych, litry wody wyżłopanej z krystalicznie czystych potoczków i takie tam krajobrazy, ot Alpy w pełnym słońcu – full wypas. W końcu docieramy do motocykli i już sam nie wiem co bardziej wolę: bolące 4 litery od jazdy czy wołające o masaż łydki (notabene, po tej wyprawie łydki wołały o masaż przez prawie cały następny tydzień). Powtórzę się po raz szesnasty: warto było, oj warto. Zaraz po powrocie Szwajcaria nam przypomniała, że słynie ze swych precyzyjnych zegarków, więc równo o 17tej, dokładnie jak dnia poprzedniego lunęło z nieba. A my znowu w domku, popijamy co-nie-co i oglądamy zdjęcia.

 

 

 

Dzień 8: Meiringen – (prawie) Berlin (3850 km)

 

Nasz elastyczny plan niestety nie mógł się aż tak wygiąć i zabrakło czasu na całodzienną wyprawę w Lucernie na szczyt Pilatus. Miała być łódka przez dwa jeziora, potem wjazd dziwną kolejką co jedzie 45 stopni pod górę, widoki, widoki i widoki a potem zjazd gondolą i kolejką linową. No nic to, „I’ll be back”. Z pewnością. Teraz zaciskamy pośladki i ciśniemy pod Berlin aby wymoczyć pewne obolałe części ciała w tropikalnych wodach na Tropical Island. Na początku z powodu oszczędności na winietach powolnie człapiemy po alpejskich szlakach ale nadal jest co podziwiać. No a potem niemieckie autostrady – część się pospała z nudów a inni tylko liczyli kilometry do końca, którego jakoś długo nie było widać. Roman gdzieś odbił na Polskę a my koło północy dobrnęliśmy do miejscowości gdzie teoretycznie mieliśmy nocować. Był sobie tam hotel współpracujący z Tropikalną Wyspą (60 Ojro za bilet na wyspę + obiad + nocleg + śniadanie w hotelu) ale okazało się oczywiście, że miejsc nie ma. Drugi obok to samo. Właściciel pocieszył nas, że w całym mieście wszystko „fully booked”. „Szajse”, czy jakoś tak. Na szczęście odkryłem, że nawigacja podaje numery telefonów, więc ochoczo rozdzwoniłem się dowiadując co raz, że nic z tego. Tik – tak, tak – tak, pierwsza w nocy na horyzoncie. W końcu coś znajdujemy. Ale co tam, przecież nie będziemy jechać w pierwsze wolne miejsce, trzeba jeszcze gdzieś zadzwonić. Wybieram w nawigacji następny pensjonat i niestety głucha cisza. Jedziemy do poprzedniego. Jakieś 40 km później wjeżdżamy w las, asfalt zmienia się na betonowe płyty, jesteśmy gdzieś „in the middle of nowhere” a navi nagle krzyczy, że cel po lewej. A tam nic. Rudera jakaś. I już po pierwszej w nocy. Tym razem to ja, zamiast przedostatni hotel wbiłem w nawigację ostatni (ten z głuchym telefonem – teraz wiedziałem dlaczego). Mea culpa… Zaczynamy dzwoniątko od początku i po następnych kilkunastu kilometrach meldujemy się w Hotelu Berlin. Całkiem, całkiem, in ordnung, ale czemu tak późno, jest po drugiej, heh…

 

 

 

Dzień 9: (prawie) Berlin – Gdańsk (4300 km)

 

Jajeczniczka, boczuś, masełko, chrupiące pieczywko… żyć nie umierać. Tylko terrorysta Przemek wyciągnął nas z łoża zdecydowanie za wcześnie. Ale przed nami raj zamknięty w ogromnym hangarze. I cały dzień laby. Rwiemy kapcie na riwierę. Trzeba przyznać, że ten hangar to faktycznie kawał wielkiego złomu (ups.. sorry gregory). Ale Przemo dzisiaj niewzruszony, niemiecka technologia nie położyła go na kolana :wink: . W środku upału nie ma ale akurat na polatanie w samych gaciach klimat dobry więc niezwłocznie poczyniliśmy odpowiednie kroki aby pozbyć się nadmiaru okrycia. Lu miała znakomity pomysł żeby na początek zamrozić sobie mózgi jakimś sorbetem i tak to otumanieni poszliśmy na zwiedzanie. Jakieś tam małe morze, laguna, mały gaik tropikalny, żółwie, rybki, wodospady, zjeżdżalnie… Ogólnie szału nie ma ale po takiej wyprawie miło spędzić czas można. Zwłaszcza, że na koniec zafundowaliśmy sobie maraton w saunach. A potem, cóż, na koń (mechaniczny) i do domciu. Zaraz za granicą rozleniwienie objawiło się zbyt długim obiadem i w Gdańsku pojawiliśmy się po drugiej. A co niektórzy do pracy za kilka godzin…

 

 

 

Aha, o zdjęciach bym zapomniał…:

 

kliknij tutaj

 

 

 

 

Edytowane przez mrew

********************

Triumph Speed Triple :-)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

 Udostępnij

×
×
  • Dodaj nową pozycję...