
GruszkaPietruszka
Forumowicze-
Postów
23 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
1
Typ zawartości
Profile
Forum
Kalendarz
Treść opublikowana przez GruszkaPietruszka
-
Pierwszy raz na motorze...
GruszkaPietruszka odpowiedział(a) na GruszkaPietruszka temat w Zloty, imprezy, przejażdżki
hihihi masz rację, to odruch zdrowego faceta, serdecznie pozdrawiam:))) -
Pierwszy raz na motorze...
GruszkaPietruszka odpowiedział(a) na GruszkaPietruszka temat w Zloty, imprezy, przejażdżki
Musze Cię rozczarować, po ciepłym posiłku jedyne co go grzało to ciepły sweterek, bo Situ pojechał do domu. Czy to taka męska cecha doszukiwanie się tego czego nie ma, zwłaszcza w tematach damsko - męskich;))))? -
Pierwszy raz na motorze...
GruszkaPietruszka odpowiedział(a) na GruszkaPietruszka temat w Zloty, imprezy, przejażdżki
Situ jechał z Wrocławia, na wspomnianym skuterze, godzin kilka... było ciemno, zimno i w cholerę daleko. Dostało mu się ode mnie za tę jazdę jak tylko stanął w moich drzwiach. Martwiłam się o niego... Sama nie wiem kto ma rację: Situ, że jechał, czy ja, że miałam o to delikatne pretensje;). -
Pierwszy raz na motorze...
GruszkaPietruszka odpowiedział(a) na GruszkaPietruszka temat w Zloty, imprezy, przejażdżki
Witam serdecznie, dziękuję za pozdrowienia:) Na prawdę sweterek Sita podoba Ci się? Mnie bardzo... a Sitek w sweterku to już w ogóle extra:)) Wszystkiego naj naj najlepszego w Nowym Roku!! Pozdrawiam serdecznie:) -
Pierwszy raz na motorze...
GruszkaPietruszka odpowiedział(a) na GruszkaPietruszka temat w Zloty, imprezy, przejażdżki
Dobre serce bez wątpienia trzeba mieć, a wtedy na pewno jakaś ładna i zdolna blondi zechce z Tobą pojechać... Życzę Ci powodzenia:). A Situ to po prostu szczęściarz;) Dziękuję za pozdrowienia, już nie mogę doczekać się wiosny i pierwszych motocyklowych lekcji... choć... i chciałabym i boje się ;) Pozdrawiam!! -
Pierwszy raz na motorze...
GruszkaPietruszka odpowiedział(a) na GruszkaPietruszka temat w Zloty, imprezy, przejażdżki
Dziękuję. Na pewno pojawią się tu moje relacje, bo plany mam bogate:), pozdrawiam! -
Pierwszy raz na motorze...
GruszkaPietruszka odpowiedział(a) na GruszkaPietruszka temat w Zloty, imprezy, przejażdżki
Nikt nie jest idealny;) -
Pierwszy raz na motorze...
GruszkaPietruszka odpowiedział(a) na GruszkaPietruszka temat w Zloty, imprezy, przejażdżki
Ten pierwszy raz będę miło wspominać po wsze czasy:) -
Pierwszy raz na motorze...
GruszkaPietruszka odpowiedział(a) na GruszkaPietruszka temat w Zloty, imprezy, przejażdżki
ojej!!! jak się cieszę!!! dziękuję!!! pozdrawiam:) -
Pierwszy raz na motorze...
GruszkaPietruszka odpowiedział(a) na GruszkaPietruszka temat w Zloty, imprezy, przejażdżki
Zachęcam do lektury Podróży części I i II Prolog To było ciężkie przeżycie. Z rodzaju tych, które wolelibyśmy omijać szerokim łukiem. Spaliśmy w kiblu. Kibel ma jedno okno i tuż przy oknie miejsce do spania. Całą noc w to lichutkie okienko tłukły z pasją gałęzie dzikiej jabłonki. Nocą zerwał się bardzo silny wiatr. Huczał, zawodził jak potępieniec. Po niebie przewalały się tony ciężkich chmur. Krótko mówiąc, ni mniej ni więcej, tylko noc żywych trupów. Huczący szum nie do zniesienia, osaczał zmysły. Przywodził na myśl zło czające się tuż za rogiem. Niepokój nie do opisania… A tu chce mi się siku. Nie wiem co silniejsze paraliżujący lęk czy paraliżujące parcie na pęcherz. O Boże! Pomocy! Otwieram drzwi, staje w progu… Huk wiatru przeszywa moje serce… Zbieram w sobie całą odwagę i odchodzę kilkanaście kroków od kibla. Kucam w trawie, a oczami wyobraźni widzę wychodzące z lasu dusze pomordowanych Polaków, Ukraińców, poległych żołnierzy… Brrrr... Szybciutko wracam, ale sen nie nadchodzi… A jabłonka dobija się nieustannie w okienko jak dusza pokutująca… czekam na świt. Podróż dzień III I żeby nie było zbyt sielankowo, kapryśne Bieszczady postanowiły pokazać kto tu rządzi i uświadomiły nam na czym polega równowaga w przyrodzie. Wczoraj ładna pogoda, to dzisiaj deszcz, momentami przechodzący w mżawkę. Zagęszczamy ruchy, bo pogoda może się jeszcze pogorszyć. Ogacanie idzie mi coraz szybciej, jeszcze trochę praktyki i mogę startować w zawodach. W drogę. Będzie bezpardonowa walka, my kontra bieszczadzka aura. Ponownie pokonujemy drogę przez Muczne. Pomimo małej widoczności przez mokra szybkę kasku dostrzegam ją… Już tu jest! Przyszła właśnie tej nocy… Prawdziwa kolorowa jesień. Fajnie, że jesteś tylko czemu do cholery tak płaczesz?? Deszcz jest do zniesienia, natomiast ja mam obawy przed jazdą po mokrym asfalcie. Nic nie poradzę na to, że moja wyobraźnia w tej kwestii pracuje na najwyższych obrotach. Oczami duszy widzę jak opony tracą przyczepność na wilgotnym podłożu i odfruwamy w upadku. W mojej głowie trwa dialog, strach mówi: wywalimy się i połamiemy kości, rozsądek: Krowa ma dobre opony. Wygrywa rozsądek, bo nie dość, że Krowa trzyma się mocno drogi to jeszcze Situ ma tę dozę rozwagi, którą lubię: jedzie uważnie, natomiast nie wlecze się jak żółw. Deszcz jak do tej pory w miarę stały i niezbyt mocny, aczkolwiek skutecznie utrudnia jazdę. Moja szybka w kasku cała zalana, ciekawe jaką widoczność ma Situ? Bo ja prawie żadną. Cały świat zamazany. Dla impresjonistów to idealne, mogliby czerpać inspiracje przez tę moją szybkę, natomiast dla prowadzącego motor do kitu. Nie jestem lękliwa jeśli chodzi o jazdę na motorze po jakimś pewniejszym gruncie, dzisiaj nie czuje się dzisiaj komfortowo, zwłaszcza na zalanych deszczówką serpentynach . Mijamy Ustrzyki Górne, Szeroki Wierch i Połonina Caryńska zakamuflowane w mgłach. Serpentyny prowadzą nas coraz wyżej. Ani podziwiać widoków ani cieszyć się z fajnej krętej drogi, w wersji suchej oczywiście. Jest coraz gorzej. Nie ma co owijać w bawełnę, leje. Oprócz trudności na drodze, wynika całkiem inny problem, moje mokre spodnie. Nie rozumiem, czemu nie jest mi zimno? Czuję wilgoć, ale jakoś na razie dobrze to znoszę. Dojeżdżamy do Cisnej. Ja i Situ do knajpy, Krowa ma popas na parkingu. Knajpa jak tysiące innych w całej Polsce, bez względu na miejsce położenia, w stylu zakopiańsko – góralsko – ludowo – beskidzko – nadmorskim, czyli „ludziska wieszajta na ścianach co mata”. Chwytamy za kartę dań. Oprócz herbaty, ciepły posiłek. Wzbudzamy ogólną ciekawość. W środku kilkanaście osób i wszystkie w milczeniu przyglądają się naszej rozbiórce. Ściągamy z siebie kolejne warstwy ubrań a trochę czasu to zajmuje… Gdybym chciała zrobić dla faceta striptiz z taka ilością ubrań na sobie, jak ja miałam, to facet na pewno by nie doczekał, tylko zasnął. Nareszcie można swobodnie usiąść. Pochłaniamy potrawę regionalną a mianowicie placek po węgiersku. Zamówiłam sobie też wino grzane… mmm… pycha. Wiem, świnia jestem, bo Sitowi jest przykro. Sorry, Situ. Polak najedzony, Polak zadowolony. Nastroje wspaniałe, bo przestało padać, a moje przemoczone portki w miarę ociekły. Za Cisną skręcamy kierując się na Solinkę. Droga szutrowo-błotna, ze wskazaniem na szutrową. Gór nie widać bo mgła powoli przelewa się nad szczytami. Bardzo nastrojowo. Przejeżdżamy tory wąskotorówki, mijamy leśniczówkę. Mam nadzieję, że leśniczy nie podziwiał akurat widoków przez okno, bo musiałby nas ścignąć, za brak zezwolenia. Droga coraz gorsza, wjeżdżamy na stokówki a tam, praca wre! 200 % normy. Mam wrażenie, że zjechały się tu te wielkie leśne samochodziska z całej okolicy. Te olbrzymy jeżdżą w tę i we w tę po szutrowo – błotnistej drodze, tym razem ze wskazaniem na błotnistą. Stan drogi pozostawia bardzo dużo do życzenia. Już i tak jest katastrofalnie poorana w bruzdy a jeszcze olbrzymy rozjeżdżają ją i miksują średniej gęstości błotko. Rozpychają się na drodze jak paniska zajmując całą jej szerokość… a ominąć nie ma jak. Po jednej i po drugiej stronie rowy. Ciężko się jedzie, te nierówności i błoto przyprawiają mnie o lekki niepokój, boję się upadku i już. Czuję jak Krowa tańczy w tym błocku. Situ mija olbrzymy z wielkim wyczuciem, na centymetry. Nie obyło się jednak bez zsadzenia mnie z kanapy… nie da rady przejechać. Ląduję z gracją w bagienku, pilnuję, żeby nie zostawić butów w błocie. Dużo czasu pochłania nam przebycie tego odcinka, bo i warunki trudne, i ruch jak cholera. Krowa ubłocona po same pachy. Cudnie wygląda! Przynajmniej widać, że się jechało! Droga poprawia się trochę, momentami pojawia się nawet asfalt. Dziurawy jak sito, ale zawsze to coś! Płynnie wjeżdżamy w gęstniejącą wraz z wysokością mgłę. Las wygląda mrocznie, tajemniczo… i strasznie, i pięknie jednocześnie. Ze szczytu prosto do Roztok Górnych. Szukamy noclegu. Nie ma tu wielkiego pola do popisu, bo stoją tylko dwa domy. Jest tablica ”Noclegi”. No, Situ! Po tym ciężkiej jeździe należy nam się gorący prysznic. Energicznie wskakuję po kilku schodkach na ganek, sięgam do klamki… zamknięte. Pukam… cisza, pukam mocniej. Nic. Dzwonek przy drzwiach. Naciskam. Raz, drugi… Nic. Dobra, Gruszko, myślę, do trzech razy sztuka. Na drzwiach wisi tabliczka z numerami telefonów. Telefon w dłoń i do dzieła! Nie ma zasięgu. Idę na tyły domu, znaleźć jakąkolwiek oznakę życia. No i znalazłam… coś jakby koza, tylko większa. Szczerze mówiąc całkiem duża. Wykonałam odruch obronny czyli zastygłam w bezruchu, tyle że ona też. Stałyśmy tak i mierzyłyśmy się wzrokiem. Stosując jedyna taktykę, która przyszła mi do glowy, zaczęłam się powoli, krok za krokiem wycofywać. Uff.. Udało się! Żyję! Znowu wspinaczka po stopniach ganku, pukanie, dzwonek, telefon… nic. Na ścianie wielka tablica, że w 1957 nocował tu Jan Paweł II, on tu nocował, my już raczej nie. 50% szans na nocleg w Roztokach Górnych przepadło, ale jest jeszcze drugie 50%, czyli drugi z dwóch tutejszych domów. To leśniczówka. Łapię za klamkę biura leśniczówki… zamknięte. Po drugiej stronie leśniczówki kolejne drzwi, do których pukam… pukam… Nikt nie wychodzi. Naciskam na klamkę… Otwarte!! W korytarzu pojawia się mężczyzna w średnim wieku, w przepastnych kaloszach i z wielkim wiadrem w ręku. Pytam o sąsiada od noclegów. Mężczyzna z wiadrem i w kaloszach wymownie macha ręką, „Pani, mówi, tamten to wpuszcza kogo chce, może otworzy, niech Pani puka, tylko niech Pani z nim o polityce nie gada, bo może być niebezpiecznie”. O cholera! Biegnę do Sita co sił w nogach. Spadamy stąd przyjacielu! Droga w prawo kusi - na Słowację, w lewo- w Polskę. Jest niezbyt późne popołudnie, ale pogoda jakaś taka... i nasze ubrania przemoczone… jedziemy w Polskę. Z Roztok skręcamy w stronę przełomu rzeki Roztoczki. Po prawej i lewej stronie wysokie wzgórza, chyba wysokie, bo szczytów nie widać zza mgły. Dokucza nam kapryśna pogoda, co chwilę pada, przestaje i znów zaczyna. Na szczęście nie jest bardzo zimno. Przejeżdżamy drewniany mostek na Roztoczce i nagle znajdujemy się w innym, bajkowym świecie. Kilka kilometrów drogi tak krętej, że nazwałam ją drogą stu zakrętów. Strome zalesione zbocza zbiegające do samej drogi. Zachwyciła mnie ta chmurno-mglista dolina Roztoczki. Błyszczący, wilgotny asfalt oblepiony drobnymi, bukowymi listkami a drzewa pochylają się nad drogą ugięte pod ciężarem wilgoci i jesieni. Jestem zauroczona tym miejscem. Sto zakrętów doprowadziło nas do wsi Liszna. Zaczęło mocniej padać, konieczne jest znalezienie noclegu. Liszna trochę większa niż Roztoki ma ze 4 domy. Cha! Będzie w czym wybierać. Tablica „noclegi” , kolejne zamknięte drzwi, kolejne numery telefonów, pod które nie można się dodzwonić. Tym razem pojawia się jeszcze jedna szansa, informacja: „pukać do domu obok”. Już pędzę! Puk, puk. Mamy nocleg! Zabieramy bagaż z Krowy i zdecydowanym krokiem przekraczamy próg pensjonatu. Wraz z tym krokiem, zadziałał wehikuł czasu, znaleźliśmy się w epoce późnego Gierka. Boazeria od stóp do głów, w drzwiach zamiast klamek gałki, kiedyś na pewno oznaka bogactwa i nowoczesnego wzornictwa. Ciekawa byłam pokoju, ponieważ jak powiedział syn właścicielki, dostaliśmy najlepszy. Otwieramy drzwi i … zamieram z wrażenia. Żyrandol z poroża jelenia, na ścianach liczne makatki z barwionego sznurka sizalowego. Ale również dekoracje ambitniejsze, a mianowicie zdjęcia z gatunku: ” Konie w biegu” oraz „konie z rozwianymi grzywami”. To wszystko lokalne ciekawostki, bo cieszę się, że czeka mnie gorąca kąpiel. Kiedy ochłonęliśmy „porażeni” tym pięknem, rzuciliśmy sakwy, spojrzeliśmy na siebie z Sitem i już było wiadomo, że jeszcze nam mało motoru na dziś. Słowacja. To co nas kusiło, a w czym przeszkodził nam deszcz. Situ odpala krowę i jazda! Ponownie przejechaliśmy drogę stu zakrętów. Z Roztok droga prosta, najpierw asfalt, potem szutry i stromo pod górę na przełęcz Nad Roztokami. Im wyżej wjeżdżaliśmy, tym bardziej gęstniała mgła. Kiedy znaleźliśmy się na przełęczy, granicy między Polską i Słowacją, nie było widać nic, poza błądzącą mgłą. Widoczność bardzo słaba. W lewo od drogi, w górę czerwony szlak na Okrąglik, w prawo szlak na Rypi Wierch. Prosto Słowacja i leśna droga złowieszczo ukryta w mlecznej mgle. Jedziemy tam? Decyzje zostawiam Sitowi, może być niebezpiecznie ślisko, z mapy wynika, że to bardzo kręta droga poprowadzona trawersem na stromym zboczu. Chwila zastanowienia. Na szczęście Situ jest ciekawy tego co zagraniczne. Jedziemy. Szczerze przyznam, że ten karkołomny zjazd do Ruskiego po Słowackiej stronie była to dla mnie najbardziej stresującą częścią wyprawy. Na tej piekielnej drodze podłoże zmieniało się jak w jakimś cholernym kalejdoskopie. Najpierw trawa i koleiny w błotnistej brei, potem okruchy skalne jak na gołoborzu. Wszędzie stromo, ślisko i te ostre zakręty. Bałam się upadku. Pytałam Sita co chwilę, czy jest pewien tego co robi i czy pamięta, że trzeba będzie jeszcze tędy wrócić? Uspokajał mnie i zjeżdżał dalej… kolejne błotne koleiny, wielkie kałuże, które nie wiadomo co ukrywają. Miałam wrażenie, że ta droga nie ma końca… kolejne i kolejne ostre i strome zakręty. Leśny odcinek trasy usiany był opadłymi liśćmi, a pod nimi gładkie jak lustro wystające głazy. W wersji mokrej bardzo niebezpieczne. Wiem, że opona potrafi ślizgać się po czymś takim jak po lodzie. Trochę niżej znowu błoto, niebezpieczne koleiny a bardzo strome zbocze nie pozwalało na jechanie bokiem. Wreszcie koniec! Jakże się cieszę, że przeżyłam ten zjazd! Pod górę zawsze łatwiej, więc o powrót martwię się troszkę mniej. A przed nami dolinka rzeki Cirochy, zjeżdżamy asfaltem do Ruskiego. To urocze miejsce, dziko tu i pięknie. Wąska droga niknąca za zakrętem zachęca do dalszej podróży. Niestety, czas na nas… lada chwila zaczynie się ściemniać. Ruszamy na piekielną drogę. Zaczęło mocno padać, zmierzchało… Situ daje sobie doskonale radę w tych podłych warunkach, podjazd pokonaliśmy zdecydowanie szybciej. Przełęcz graniczna i zjazd w Polskę. Żal nam opuszczać to miejsce, pokonanie tej drogi dostarczyło nam tylu emocji. Teraz już tylko z górki do noclegowni na gorący prysznic. Szuterek, asfalt i drewniany mostek… a na mosteczku… wywroteczka. Nic z niej nie pamiętam. Jadę, widzę mosteczek a tu nagle leże na asfalcie. Na szczęście upadek dla nas niegroźny, trochę stłuczeń i siniaków Było bardzo ślisko, zakręt tuż za mostkiem pod kątem prostym. Przeszorowałam plecami i bokiem ubłocone dechy. Ot i potrzebna lekcja! Wreszcie przestanę bać się upadku, już wiem jak to działa. Ucierpiała tylko Krowa. Straciła szybę. Martwię się o Sita, jazda bez szyby jest niezbyt przyjemna, zwłaszcza przy takiej psiej pogodzie. Pogrążeni w smutku po utraconej szybie, kolejny raz przejeżdżaliśmy piękną drogę stu zakrętów…. To był długi i pełen emocji dzień. Cudowny, mimo deszczu, mgły, strachu i wywrotki. Jak dla mnie pełnia szczęścia, nie oddałabym z tego dnia ani minuty… Podróż dzień IV Mocno deszczowy poranek. Smętnie… Czyżby kolejny mglisto - paskudny dzień? Ładujemy sakwy na Krowę i ruszamy na północ. Przed nami jeszcze cały dzisiejszy dzień, a jednak czujemy już atmosferę powrotu. Z każdym kilometrem pogoda poprawiała się i w Baligrodzie było już prześlicznie i słonecznie. Cieplutko…. Mmmm… jak przyjemnie. Prędkością prawie spacerową jedziemy najpierw asfaltem, a potem miłym szutrem do Bereźnicy. Niesamowity punkt widokowy. Panorama niemalże 360 stopni. Sesja foto oczywiście. Potem już tylko wrażenia poza motorowe, zbieranie jabłek, polnych kwiatków dla Krowy i na koniec melancholijna nasiadówa na kamienistej plaży dzikiego półwyspu bez nazwy nad Soliną. I to by było na tyle kochane Bieszczady. Epilog Mój pierwszy raz na motorze… Cudowny, niezapomniany, szczególny. Przychodzi mi do głowy co najmniej setka wyrazów, które mogą opisać te przemierzone kilometry, strachy, przemoczone portki czy potłuczony łokieć. Każde z tych słów odda inne emocje i wrażenia. Ale jest taki jeden wyraz, który zawiera w sobie wszystkie te słowa: MOTOR. Nic dodać, nic ująć. Dziękuję za uwagę. Koniec -
Pierwszy raz na motorze...
GruszkaPietruszka odpowiedział(a) na GruszkaPietruszka temat w Zloty, imprezy, przejażdżki
Co powiesz na Syberię? Situ się zamierza. Ja na razie Rosja rowerem na wiosnę, póki motor w marzeniach;) -
Pierwszy raz na motorze...
GruszkaPietruszka odpowiedział(a) na GruszkaPietruszka temat w Zloty, imprezy, przejażdżki
hihihi masz rację! błoto, deszcze, i drogi ukryte w złowieszczych mgłach...to jest dla nas!!! :icon_mrgreen: -
Pierwszy raz na motorze...
GruszkaPietruszka odpowiedział(a) na GruszkaPietruszka temat w Zloty, imprezy, przejażdżki
Jak mawiał kiedyś Pan Kononowicz "się pisze się". Zaraz przyjeżdża Situ i uderzamy w śliczniutkie i malutkie góry Świętokrzyskie. Postaram się jutro w nocy wrzucić III część. Pozdrawiam baaaardzo serdecznie:) -
Pierwszy raz na motorze...
GruszkaPietruszka odpowiedział(a) na GruszkaPietruszka temat w Zloty, imprezy, przejażdżki
Situ, cieplejsza pora roku wystarczy :) -
Pierwszy raz na motorze...
GruszkaPietruszka odpowiedział(a) na GruszkaPietruszka temat w Zloty, imprezy, przejażdżki
Dziękuję wszystkim za miłe słowa. Jesteście wspaniali:) Życzę Wam masę takich emocji, dla mnie ten wyjazd był magiczny. Odkryłam kochane góry na nowo, kiedyś tam pracowałam. Góry te same, a emocje całkiem inne... fajniejsze:) -
Pierwszy raz na motorze...
GruszkaPietruszka odpowiedział(a) na GruszkaPietruszka temat w Zloty, imprezy, przejażdżki
To wyjątkowe góry... jeszcze nie potrafię odkryć fenomenu Bieszczadów, może kiedyś... Mam nadzieję, że szybko zobaczysz swoje ukochane miejsca:) -
Pierwszy raz na motorze...
GruszkaPietruszka odpowiedział(a) na GruszkaPietruszka temat w Zloty, imprezy, przejażdżki
Pierwszego dnia dotarliśmy do Dwernika. Podróż, dzień II Pierwszy bezwarunkowy odruch po przebudzeniu, nie… nie spacer do łazienki… zerkam za okno! Jaka dziś pogoda? Od niej zależą nasze dzisiejsze plany. Na szczęście ma się ku dobremu, ciemnoszare chmury ganiają się po niebie i idą sobie hen za horyzont. Z całego serca życzę im szerokiej drogi. Za chwilę pożegnamy się z cywilizacją na jakiś czas. Ciepły prysznic…. Ach, jak przyjemnie! Pakujemy manele na motor i przystępujemy do tak zwanego ogacania. Zaczynam od samego początku tak jak wczoraj: bielizna, getry, dwa rodzaje skarpet, dwie bluzki, dwa polary itd., aż dochodzę do momentu ponownego okręcania się w koperty kurierskie. Dzisiaj cały proces idzie mi znacznie sprawniej. Żegnamy się z tym urokliwym miejscem. Z przyjemnością wsłuchuję się w dźwięk rozgrzewającego się silnika Krowy. Nigdy nie sądziłam, że taki rodzaj dźwięku wywoła we mnie uczucie skrajnej czułości i przeogromnej radości. Siadam na kanapie za Sitem i nie mogę doczekać się jazdy. Ruszamy do jednego z ulubionych miejsc Sita. Kilkanaście minut drogą asfaltową w stronę Sękowca, jeszcze kawałek pod górę i jest. Nie można tego miejsca nazwać inaczej jak punktem widokowym a nawet świątynią dumania, bo kilka ławek z bali sprawia, że miejsce jest komfortowe do podziwiania gór. Nie przychodzi mi do głowy nic innego poza tym, że jest tu pięknie. Frazes? Wiem. Ale przecież właśnie o to chodzi, żeby było pięknie, żeby nasycić oczy tak miłym widokiem i żeby czuć się fajnie. Choć jak na mój gust Bieszczady jeszcze za mało jesienne. Oboje z Sitem milczymy. Każde z nas przeżywa pobyt w tym miejscu na swój sposób. Situ był już w tutaj, więc wspomina, ja jestem tu pierwszy raz, ale okolice są mi dobrze znane. W pobliskich Suchych Rzekach miałam przyjaciół, już ich tam nie ma… za to góry te same. A ja znowu tu jestem. Ciszę przerywa tylko trzask aparatu fotograficznego i chwila rozmowy z rowerzystą zmagającym się z górami i z samym sobą, po wczorajszej imprezie. Nie siedzimy tam długo, wygania nas wiatr, zimny jak cholera. Zjeżdżamy tą samą drogą na Dwernik. Potem krótki a treściwy pobyt w Lutowiskach, gdzie dokonaliśmy uzupełnienia artykułów pierwszej potrzeby. Pogoda jak drut, wykrystalizował się więc dzisiejszy plan podróży w postaci jazdy do Dźwiniacza a potem nocleg w Dydiowej. Z Lutowisk z górki na pazurki w stronę Mucznego. No! Na to czekałam! Droga wśród drzew, kręta… Niezapomniane wrażenia i to składanie się na zakrętach… bezcenne przeżycie. Dookoła widoki jakie lubię, jest cudnie. Doceniam teraz jazdę na motorze. Nie wiedziałam, że to daje tak ogromną moc pozytywnej energii. Przydrożna roślinność na wyciągnięcie ręki… Jest co podziwiać i czuję się wspaniale mogąc przyglądać się tym wszystkim ślicznościom. Uśmiecham się sama do siebie, jestem szczęściarą. Moje oczy nacieszą się tym, za czym inni teraz tylko tęsknią i na dodatek nacieszę się tym z siedzenia wspaniałego motoru. A Krowa tak cudownie mruczy... Same przyjemności! Mijamy Tarnawę Niżną i dojeżdżamy do pasa granicznego. Ostry zakręt w lewo, w jakieś chaszcze, ale z tego co widzę Situ wie gdzie jedzie. Nie protestuję, zachwycam się tutejszymi okolicznościami przyrody. Droga z betonowych płyt obrośniętych trawą. Z lewej strony łąki, w dali wzgórza w kolorach wczesnojesiennych, a po prawej tuż za krzakami San przelewa swoje wody. Chcemy nacieszyć się tą drogą, nieśpiesznie jedziemy wzdłuż Sanu. Zresztą szybsza jazda po tych płytach skazałaby moje dolne części ciała na cierpienie, wdzięczna więc jestem kierownikowi Sitowi za pełne zrozumienie tego tematu. Robimy częste postoje na sesje fotograficzne w kilku seriach pt: jaka piękna jest bieszczadzka jesień, jaka piękna jest Krowa na tle pięknej bieszczadzkiej jesieni oraz jaka piękna jest jesienna droga na Dźwiniacz. Fotografowanie bardzo przyjemne, a i tak z której strony by aparatu do oka nie przyłożyć to Krowa jest najbardziej fotogeniczna. Ma tę zaletę, że przy fotografowaniu nie marudzi i się nie wierci. Betonowe płyty doprowadzają nas do cmentarza w Dźwiniaczu. Spędzamy tu tylko kilkanaście minut, droga jeszcze daleka przed nami, a ruszył wiatr i robi się coraz chłodniej. Znów betonowe płyty, tym razem żeby było ciekawiej, góra, dół, góra… a w dole San ciągle przelewa swoje wody tyle, że nie za krzakami a na łące. Nie można się nie zachwycać. Co z tego, że wychwalanie jesiennych Bieszczadów jest tematem obrobionym ze wszystkich możliwych stron. Jest pięknie! I tyle w tym temacie. Całe szczęście, że trasa taka widokowa, bo wynagradza mi to obtłuczenie mojego tyłka na tych płytach wyszczerbionych przez ząb czasu. Staram się Sitowi jak najmniej przeszkadzać, będąc motorowym „balastem”. Na mocniejszych wertepach stosuje technikę „na koń”, to znaczy spinam łydki i lekko się unoszę. Mnie pomaga, bo pośladki tak nie cierpią, a czy Sitowi pomagam w ten sposób, to tylko on jeden wie. Płyty nieoczekiwanie kończą się, granica łąk i lasów. To Łokieć. Zatrzymujemy się. Dokąd teraz? To znaczy wiemy dokąd, w miejsce, gdzie zostawimy Krowę, żeby móc pieszo dojść na Dydiowa. Nie wiemy tylko którędy. Niby tu dzicz i można by pomyśleć, że nie będzie kogo o drogę zapytać. A jednak, trafiliśmy na jakieś leśne skrzyżowanie. Ruch jak na Marszałkowskiej. Wybrałam miło wyglądającego pana, pracującego na przeogromnej maszynie ELK81, zwanej Elką. Przeczesuję palcami swoje blond włosy, ubieram twarz w najbardziej uroczy uśmiech i z mapą uderzam do niego w celu zasięgnięcia informacji. Bardzo uprzejmie z miejsca oznajmił nam, że poruszamy się stokówkami i będzie nas ścigać leśniczy oraz inne organy do tego uprawnione. Ale pewnie zebrała go litość na mój widok, a przypominam, że wyglądałam jak wielorybica w ciąży, bo zaczął cierpliwie pokazywać na mapie miejsce, o które pytamy. Nie mogliśmy się dogadać, jakbyśmy mówili innymi językami. W końcu ubrał to po chłopsku w takie oto słowa: jedźcie tą drogą, a za trzecią górą poczekajcie na mnie, zaraz tam będę. Za trzema górami i za trzema lasami zatrzymaliśmy Krowę i faktycznie po chwili słychać było już pomrukiwanie Elki. Zapierdzielała z tej trzeciej góry jak przecinak. Miło było popatrzeć Lasów tu od cholery i nie wiem doprawdy czemu nagle wszyscy znaleźli się tam gdzie my. Chcieliśmy tu w wielkiej tajemnicy, po cichutku, zostawić motor. Niestety pojawił się tam również organ ścigania w osobie leśniczego. „Zezwolenie na poruszanie się po lesie jest?” - pyta. Nie wiem czemu pyta, bo przecież głupi nie jest i wie, że takiego zezwolenia w naszym posiadaniu nie mamy. Krótka wymiana uprzejmości. Miło było, ale i tak posłał nas z motorem na wypał, na szczęście niedaleko. Kawałeczek szutrowej drogi pod górkę i jesteśmy na miejscu. A na wypale pusto. Pukam do chatki, widzę funkcjonariusza SG. „Interes jest – mówię – motor chcemy tu zostawić na noc”. Panowie nam nie pomogli i Krowa wylądowała w krzakach na naszą odpowiedzialność. Smutno mi było, że musimy ją tu zostawić. Planowaliśmy przecież na nocleg na Dydiowej, a ja i tak nie mogłam rozstać się z motorem. Krowa samiuteńka w lesie! Situ przekonywał mnie , że nic się nie stanie. A co on tam wie! Nie można wiernego rumaka zostawiać w krzakach. Na szczęście dla mnie i Krowy plany uległy modyfikacji i znów nasza wspaniała trójka mogła przy słonecznej aurze bujać się bieszczadzkimi drogami do kolejnego punktu. Przez Muczne i Tarnawę Wyżną docieramy do drogi, która zaprowadzi nas na koniec świata. Bo jak mawia Situ cytując KSU „świat się kończy w Sokolikach”. Skręcamy w wąską drogę asfaltową obok tablicy informującej, że tam właśnie są Sokoliki i żeby lepiej tędy nie chodzić bo, „Ostrożnie, niedźwiedzie”. Bardzo zachęcające dla turystów pieszych i rowerowych. Brawo! Krowa grzecznie wiozła nas ku granicy. Niewielkie pagórki urozmaicały i tak już uroczy krajobraz. Droga coraz węższa, aż w końcu zmienia się w serię płyt betonowych, które nie pamiętają, kiedy ktoś po nich jechał. Spod wielkich liści nieznanych mi roślin, miejscami nie widać drogi, rozrośnięte krzaki bezlitośnie smagają nasze kaski. Nie było łatwo przedrzeć się przez tę zieloną ścianę. I nareszcie jest! Koniec drogi, koniec Polski… „świat się kończy w Sokolikach”. Dalej już tylko podmokłe łąki i niezapomniany widok na szczyt ukraińskiej cerkwi ukrytej za drzewami. Teraz doceniam pasję Sita, i możliwość poruszania się na Krowie. Nie wyobrażam sobie fajniejszego sposobu dotarcia aż tutaj. Chwila na zdjęcia i pomilczenie na tą wspaniałą okoliczność bycia na krańcu świata. Inni szukają go gdzieś na innych kontynentach, a on jest tutaj. Jest nasz. Nie potrzeba wielkich słów. Zachwyty zachwytami a droga czeka i woła nas… chyba słyszę, jak nas woła. Wracamy tą samą Sokolikową dżunglą i dzida do niedalekiej znajomej leśniczówki. Parkujemy Krowę na samym środku podwórka. A tam dwa domy. Po prawej leśniczówka, niewielka ale robiąca miłe wrażenie. Po lewej… maluteńki domeczek, coś na kształt kibla, robiącego dziwne wrażenie. Gospodarstwo puste. Rozglądamy się ciekawie, najpierw powoli, a z czasem coraz szybciej, bo jak pisał Mickiewicz ”słońce już gasło, niebo zdawało się zniżać, ścieśniać i coraz bardziej ku ziemi przybliżać”. Krótko mówiąc robiło się cholernie zimno. Na nasze szczęście kibel, który okazał się domkiem mieszkalnym, był otwarty. Gdyby leśniczy długo nie wracał, postanowiliśmy napalić w kiblowym piecu. Nagle na podwórku pojawia się szybko przemykająca postać męska z pustym wiadrem. Ktoś idzie - mówię do Sita. To był znajomy leśniczy. Minę miał nietęgą, natomiast po wypiciu zimnego piwka z sitowego zaopatrzenia, oczy zabłyszczały mu radością, a na twarzy zagościł promienny uśmiech. Razem z leśniczym i jego pomocnikiem siedliśmy przy stole w maleńkiej izbie. W piecu napalone, przed nami kubki z gorąca herbatą i widoczny tylko skrawek stołu drgający w świetle świec. To był wyjątkowy i niezapomniany wieczór. Dla takich chwil warto tłuc się motorem nawet na koniec świata, bo tak życzliwych ludzi jak tu nie ma już wielu. Czas na sen, idziemy do kibla, noc jasna, pełnia księżyca… Szykuje się zmiana pogody. zapraszam na cd, dzień III to dopiero była prawdziwa jazda cdn... -
Pierwszy raz na motorze...
GruszkaPietruszka odpowiedział(a) na GruszkaPietruszka temat w Zloty, imprezy, przejażdżki
Słuszna uwaga;)! Bardzo, bardzo dziękuję! Jeśli chodzi o sprawy motorowe to czuje się zagubiona jak dziecko, wszelkie rady miło widziane:) -
Pierwszy raz na motorze...
GruszkaPietruszka odpowiedział(a) na GruszkaPietruszka temat w Zloty, imprezy, przejażdżki
Situ miły jest i tyle w tym temacie:). Czytający dopatrują się tu różnych różności, prawda jest taka, że między wierszami każdy po swojemu odczyta to co chce i o czym myśli. O to chodzi, ma się dziać:) Miłej lektury. Pozdrawiam -
Pierwszy raz na motorze...
GruszkaPietruszka odpowiedział(a) na GruszkaPietruszka temat w Zloty, imprezy, przejażdżki
Dzisiaj wieczorkiem część II, Situ został wynagrodzony sowicie, ale to już całkiem inna historia:). Pozdrawiam! -
Pierwszy raz na motorze...
GruszkaPietruszka odpowiedział(a) na GruszkaPietruszka temat w Zloty, imprezy, przejażdżki
Właśnie się tworzy:) Tak, wiem, masz rację, sądziłam, że to dobry temat do piwka, bo motoru tam jest troszkę i to z punktu widzenia pasażera. Teraz chętnie przeniosłabym temat, tylko na ten moment nie mam pojęcia jak to zrobić. Pozdrawiam:) Oj, tak... wiem, że gdzieś czeka już na mnie moje wymarzone "maleństwo":))) -
Pierwszy raz na motorze...
GruszkaPietruszka odpowiedział(a) na GruszkaPietruszka temat w Zloty, imprezy, przejażdżki
Skąd to pytanie? Nie mam jeszcze motoru, wiec nie napiszę nic o mocy silnika, czy innych fascynujących szczegółach technicznych. A o wrażeniach z podróży owszem, mogę, natomiast czytanie nie jest obowiązkowe. Pozdrawiam:) -
Jak straciłam dziewictwo na motorze, czyli mój pierwszy raz na bieszczadzkich bezdrożach Przed podróżą No i jest. Przyjechał. SituGS na swojej pięknej maszynie, BMW R1150 GS rok 2000 z zawieszeniem Ohlins wersja Adventure, czule nazwanej Krową. Situ pojawił się znikąd, spadł jak gwiazdka z nieba, jak uśmiech od losu, czy jak ślepej kurze ziarno… nieważne jakby to nazwać… pojawił się i spełnił jedno z moich marzeń: wyprawa na motorze. Ponieważ nie mam motorowego prawa jazdy, naturalnym wydawało się, że moje marzenie oprócz motoru obejmuje również motorniczego. Chłopak jest. Motor jest. Trzeba by jakąś wyprawę zaplanować. Zaproponowałam Sitowi Bieszczady. Koniecznie w drugą dekadę października, bo „buki sypią złotymi iskrami”, bo „jesienna zaduma” i „pod liści złotym tunelem”… czyli ma być piękna sentymentalna bieszczadzka jesień. Cudne widoki, emocje łapiące za serce i łzy napływające do oczu, krótko mówiąc moc wzruszeń jak w brazylijskim serialu codziennym. Situ się zgadza! Do dziś pozostanie dla mnie zagadką dlaczego? Wziął dużą odpowiedzialność za totalnego motorowego laika, amatora i na dodatek blondynki;). Czyli mnie: pierwszy raz na motorze i to od razu z grubej rury. Daleko od domu, przy niesprzyjającej pogodzie i w trudny teren. Zapytam go przy najbliższej okazji, czemu się zgodził? Hmm… Ciekawe co mi powie? Sądzę, że wykazał się wielką odwagą. Dużo ryzykował. Nie mógł wiedzieć jak będę się zachowywać w czasie jazdy i jak będę znosić niskie temperatury. Dwa dni przed planowanym wyjazdem nastąpiło załamanie pogody. Zapowiadane opady i obniżenie temperatury, oto co na nas czekało. Przed samym wyjazdem miałam moment wahania. Mam problemy z zatokami, kto też ma, ten wie jaki to cholerny ból. Byłam przeziębiona, moje zatoki czołowe miały pełne ręce roboty, taka wyprawa mogła zakończyć się dla mnie bólem nie do zniesienia i długim leczeniem. Męska decyzja. Jedziemy. Situ gonił Krowę z Warszawy, nie po to, żeby teraz wracać do domu. A i ja z pewnością żałowałabym, że nie podjęłam ryzyka. Co prawda na zewnątrz temp +8, a odczuwalna w czasie jazdy to około +3. Niebo zachmurzone… nie ma co liczyć, że łaskawe słoneczko nas ogrzeje. Szkoda czasu, krowa czeka, bagaże gotowe. Pakujemy jeszcze pożywne kanapki i termos z gorąca herbatą. Teraz zabieramy się za siebie. To znaczy nie dosłownie. Rozpoczynamy proces odziewania. Sitowi idzie to sprawnie. Ze mną gorzej. Przede wszystkim, amatorzy, jak ja, którzy garną się do tego typu przeżyć nie mają na swoim wyposażeniu odpowiednio ciepłych ubrań. Na szczęście mam ciepłe ciuchy rowerowe. Gotowa do podróży ubrana byłam w to co następuje: bieliznę, ocieplane getry rowerowe, podkolanówki narciarskie, wojskowe podkolanówki wełniane, po tatusiu, grube spodnie bawełniane, bojówki, a na górze, podkoszulek, ciepła bluzka z długim rękawem, polar narciarski, kolejny solidny polar , ciepły szal i wreszcie na to kurtka puchowa w rozmiarze L. Drobna ze mnie kobitka, rozmiar 36, ale w tylu warstwach w inny rozmiar z pewnością bym się nie zmieściła. Dodatkiem do całości, oprócz trzech par rękawiczek: wełnianych, zimowych rowerowych i motocyklowych, były jeszcze tajemnicze folie, którymi Situ kazał mi owinąć nogi. Były to wielkie koperty kurierskie, które miały zadanie bojowe, chronić przed przewianiem moje kolana i uda. Jeszcze tylko glany… Co za radość! Skończyłam się ubierać! Odnoszę, całkiem słuszne pewnie wrażenie, że mam na sobie pół mojej przepastnej szafy. Jak ja mam się do cholery w tym poruszać? Czuje się jak wielorybica w ostatnim stadium ciąży. Staram się nie myśleć o załatwieniu potrzeby fizjologicznej, oby nie zachciało mi się sikać w środku lasu, bo z pewnością straciłabym równowagę, padłabym pod dowolnym drzewem i tylko Greenpeace mogłoby mnie wyratować z tej opresji.. . Gorąco mi było bardzo, w mieszkaniu temperatura pokojowa a ja czuję się jak w saunie. Szybkie pożegnanie z bliskimi i wreszcie na świeżym powietrzu! Zimny wiatr pogłaskał mnie w policzki a Sita w ogoloną głowę. Ostatni etap ubierania: czapka, na nią kask i na razie dwie pary rękawic. Uff… można ruszać. Podróż dzień I Pogoda póki co umiarkowanie sprzyjająca, zimno ale nie pada deszcz, a to ważne. Pierwszy etap na pewno do Rzeszowa, może dalej, nie jestem pewna ile wytrzymam. Sądziłam, że jestem grubo ubrana. Nie wierzyłam Sitowi, kiedy mówił, że to co mam na sobie to nie jest za dużo. Miał rację. Po około 20 kilometrach dokładnie wiedziałam, w które miejsca będzie mi zimno. Najpierw zaczęłam odczuwać chłód na biodrach, udach, potem bardzo szybko zmarzły mi dłonie i nos. Źle owinęłam szyję i wiało mi pod kaskiem. Moje biedne zatoki buntowały i bolały jak szalone. Busko Zdrój, 48 km od domu, stacja benzynowa. Boje się tego co będzie, czy wytrzymam. Situ zapytał czy chcę się ogrzać, nie, mówię, jest najcieplejsza pora dnia, jedźmy jak najdalej się da, bez odpoczynku. W drogę! Na krótkie chwile zza puchatych cumulusów wychyla się słońce. Czekam na każdy słoneczny promień, żeby choć przez chwilę poczuć się lepiej. Czuję, że mam wychłodzone ciało, ale nie to było najgorsze… myśl, że ta wyprawa właśnie na tym będzie polegać, lekko mnie paraliżuje. Liczyłam sekundy na które pojawiało się słońce i minuty kiedy chowało się za chmurami. Kuliłam się i chowałam za Sita. Stopniowo proces kostnienia z zimna docierał do wszystkich członków mojego ciała. Totalny kryzys termiczny dopadł mnie w okolicach tablicy z napisem: Sanok 37 km. Musiałam się zagrzać, nie wytrzymałabym ani minuty dłużej. Stacja benzynowa. Wpadłam do baru, dwie kawy białe proszę! Ciepłe miejsce, ciepły napój… bosko! Do tego jeszcze zupa gulaszowa przegryzana kokosowymi drażetkami. Raj na ziemi. Nie bardzo wiedziałam jak zachowa się organizm, czy wystarczy kilkanaście minut w barze, żeby dojść do siebie? Nie doceniłam mojego drobnego ciałka. To była ekspresowa regeneracja. Ucząc się na własnych błędach, tym razem szczelniej owinęłam szyję i przy ogromnej pomocy Sita założyłam trzecią parę rękawiczek. Kiedy miałam na swoich dłoniach wszystkie dostępne mi rękawiczki nie mogłam zginać palców. Niezły ubaw, w całym tym odzieniu czułam się nieporadna jak małe dziecko. Na dodatek kiedy chciałam podrapać się nos nieustannie, raz za razem, stukałam w szybkę kasku. Po jedzeniu i dobrej kawie humor mi się poprawił, teraz wiedziałam już, że to wszystko się uda. Strachy i lęki przed nieznanym zostały w barze na stacji benzynowej 37 km przed Sanokiem. Szybko na motor, cel podróży czeka. Mijamy Sanok, w Ustrzykach Dolnych robimy zakupy artykułów pierwszej potrzeby, czyli chleb, dwie konserwy, sok jabłkowy i żubrówkę. Nie ma co zwlekać, pakujemy sakwy i pokonujemy ostatnią część dzisiejszej trasy. Dookoła dobrze znane mi widoki. Tyle razy pokonywałam tę trasę i tyle razy podziwiałam ten widok: Bieszczady w promieniach zachodzącego słońca… Jakieś ciepło ogarnia mnie od środka, zmarzniętą twarz rozjaśnia uśmiech… czy to wzruszenie? Teraz już wiem, że warto było przeżyć tę niełatwą dla mnie podróż. Nieśpiesznie dojechaliśmy do Dwernika na nocleg. Krowa oswobodzona z bagaży odpoczywa. Dobrze się dzisiaj spisała. Sakwy są już w naszym pokoju na piętrze, a my z nieukrywaną radością zrzucamy z siebie tony ubrań, to znaczy ja tony, Situ trochę mniej. Koperty kurierskie na noc lądują w kącie, jutro znowu będę się z nimi zaprzyjaźniać… ale do jutra jeszcze daleko. Na dole mój kompan montuje kolację z artykułów pierwszej potrzeby, czyli kanapki z konserwą oraz żubrówkę z sokiem jabłkowym. Zmykam na dół. Świeżo parzona kawa kusi nieprzyzwoicie cudownym zapachem. W jadalni Piotr, gospodarz domu, Situ i gość z Berlina, pod stołem mleczne zęby na naszych nogach ściera wielorasowiec Berdo. Przy stole rozmowa w języku angielskim. Gość z Berlina jest miło zaskoczony polskimi smakami, zarówno konserwą turystyczną jak i wódką z sokiem. Możemy być dumni z naszych krajowych produktów. Przy kolejnej szklaneczce przedstawiamy Berlińczykowi wyższość żubrówki zmieszanej z sokiem jabłkowym nad rumem zmieszanym z colą. Kolejna szklaneczka sprawia, że rozmowa nabiera dynamiki a angielski staje się jakby jeszcze prostszy. No ale przecież już Słowacki pisał, że chodzi o to, aby język giętki powiedział wszystko co pomyśli głowa. Miło się rozmawia, ale na nas już czas… dobranoc:), do jutra cdn...