Skocz do zawartości

p3kin

Forumowicze
  • Postów

    25
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

Osobiste

  • Motocykl
    Honda Hornet
  • Płeć
    Mężczyzna

Informacje profilowe

  • Skąd
    Gdańsk

Osiągnięcia p3kin

NOWICJUSZ - macant tematu

NOWICJUSZ - macant tematu (8/46)

0

Reputacja

  1. DZIEŃ 10 Ten dzień zaplanowaliśmy bardzo intensywnie. Mało czasu... bardzo mało czasu a do zwiedzenia to, co w Stambule najważniejsze. Na pierwszy rzut poszła Hagia Sophia - robi ogromne wrażenie. Cena za podziwianie tego zabytku również robi wrażenie - 50 zł od osoby. Dla mnie było warto, niecodzienne widoki. Nawet ciężko opisać. Następny obowiązkowy punkt na mapie miasta to Błękitny Meczet. Bardzo orientalny, niecodzienny dla nas widok. Wejście oczywiście bez butów, a dla kobiet zakaz wejścia bez nakrycia głowy. W środku kolory, gra świateł i dywany. A przy tym wszyscy zafascynowani modlącymi się muzułmanami. W międzyczasie Hipodrom, można by powiedzieć, że to tylko plac, ale w całym Stambule chyba najpięknieszy skrawek ziemi (przynajmniej dla nas) - przede wszystkim czysto :) Będąc w Stambule nie można nie zachaczyć o Azję. Postanowiliśmy popłynąć tam promem przez Bosfor, który nie był wcale drogi. Ale zanim doszliśmy do miejsca, z którego one odpływają, prześliśmy sobie spacerkiem przez ulubiony park "lokalsów" - Sultanahmet Park. Nam również bardzo sie podobał - można na chwilę schować się w cieniu i odpocząć na trawce. W żarze słońca doszliśmy do portu i nie czekając długo popłynęliśmy postawić krok na azjatyckiej ziemi - pierwszy raz w życiu. Byliśmy zaskoczeni, bo wydaję się nam, że azjatycka część Stambułu jest bardziej europejska, niż jej właściwa część, a przynajmniej, jak mówią przewodniki, bogatsza i bezpieczniejsza (ale i tak tam też chcieli nas oszukać :D). Wyczekiwany pierwszy krok na obcej ziemi :) Po powrocie na rodzimy kontynent, związku z tym, że byliśmy bardzo blisko Nowego Meczetu (a wczoraj nie byliśmy przygotowani) - meczet jest zaraz przy Moście Galata - skorzystaliśmy z okazji i weszliśmy zobaczyć do środka. Tam widok niemal ten sam, co w Błękitnym Meczecie. Niby niewiele atrakcji, ale zleciał cały dzień. Wróciliśmy do hotelu, ale nie chcąc siedzieć w naszej klitce zanim na prawdę trzeba będzie pójść spać, poszliśmy do restauracji, parę przecznic dalej, gdzie działo się bardzo dużo. Naganiacze restauracji byli bardzo aktywni, a my skusiliśmy się na jedną z nich. Cały czas chcieliśmy zjeść naprawdę dobrego tureckiego kebaba dlatego zamówiliśmy tradycyjnego, którego polecił pan naganiacz. Oczywiście, żeby nie było, specjanie dla nas, tylko dla nas, obnizą nam cenę a coś do picia dadzą za darmo.... Mięcho jak mięcho i trochę go mało na talerzu jak na 50 zł za osobę :o Za piwo oczywiście trzeba było zapłacić a żeby nie stracić na herbatce doliczyli sobie sami taksę , która przewyższyła koszty tureckiego napitku... Wracając do hotelu przeszliśmy się po zakamarkach dzielnicy - normalnie strach się bać! Stambuł zaliczony - jutro wracamy tam, gdzie czujemy się naprawdę bardzo bezpiecznie. Jutro - witaj cywilizowany świecie!
  2. mozna dodać, żeby na razie nią nie jechać. bo jak juz ja zrobią (obstawiam ze za rok, max. dwa lata) to bedzie na prawde bardzo widokowa trasa.
  3. mam wrażenie ze mówisz o drodze E79 (Deva-Oradea), nie E76. Jechaliśmy tamtędy w sierpniu 2014 i wyglądała tak samo...jedna wielka masakra.
  4. Część, przepraszam za opóźnienia...tak wiem, już kilka razy przepraszałem i obiecywałem ze tym razem to skończymy relacje. Niestety czasu mało, co zrobić. Miejmy nadzieje ze tym razem się uda szybko to skończyć. ;) W gwoli przypomnienia, jest dzień 9 jesteśmy w Turcji i dużymi krokami zbliżamy się do Stambułu, jedziemy drogą D100. A w Turcji jak na razie wszystko idzie jak po maśle. Kilometry uciekają, pogoda iście południowa, asfalt jak specjalnie dla nas wylany… Na chwilę przypadkowo wbijamy się na autostradę - za darmo, chyba, bo (o wilku mowa!) bramki otwarte a piszczą jak byśmy coś przeskrobali :D Szybkie spojrzenie w tył… nikt nas nie goni. Czyli jest dobrze. Zastanawiamy się tylko czy przy powrocie nie przysolą nam na granicy jakiegoś mandatu w lirach pomnożonych razy euro. Na tą chwilę się tym nie martwimy, trzeba powrócić do rzeczywistości... przed nami Stambuł i kłębiaste czarne chmury… Plan był taki, żeby w Stambule zakwaterować się w miarę wcześnie, żeby jeszcze dziś coś pozwiedzać, poza tym wcześniej namierzyliśmy na booking.com jakiś mały hotelik w całkiem przystępnej cenie, w samym centrum! Czy może być tak pięknie?! Wracając do pogody, przed samą ulewą zatrzymaliśmy się na stacji żeby zatankować i coś zjeść. Jak pech to pech. Kiedy nas tu nie było, to słońce smażyło niemiłosiernie, ale kiedy my akurat tu jesteśmy, TYLKO na 2 dni, to pogoda musi się zepsuć… Zaczęło lać, trochę deszczu przeczekaliśmy, ale stać na stacji całego dnia nie możemy, więc ruszamy, do Stambułu zostało nam bardzo niewiele. Znowu jazda w deszczu… chyba zdążyliśmy się już przyzwyczaić, kiedy zza chmur wyszło słońce i odtąd cieszyliśmy się wspaniałą pogodą. Jeszcze na obrzeża Stambułu wjeżdżaliśmy w małym deszczyku i jak na metropolię przystało (prawie 13 000 000 mln mieszkańców) wjechaliśmy w wielki korek. A godziny szczytu w tym mieście to chyba są od północy do północy… A autobusy mają swój własny bus pas, odgrodzony siatką i żaden samochód na niego nie wjedzie. Stambuł robi na nas ogromne wrażenie już na samym początku. Co prawda jesteśmy w korku, mamy boczne kufry, ale jedziemy, ze średnią prędkością ok.30 km/h. Czasem cos się przytka, czasem trochę wąsko, więc jedziemy ostrożnie, bo ostatnia rzecz której chcemy to kłócić się z jakimś nie mówiącym po ang. Turkiem. Powoli posuwamy się do przodu, byle do centrum. Tylko, że Stambuł jest tak wielki, że do centrum jechaliśmy ze 2 godziny, parędziesiąt kilometrów. Wszyscy na siebie trąbią, jadą jak chcą. Czerwone? No i co z tego!? Przepuścić, ustąpić, zachować ostrożność, kierunkowskazy. Że co?! Zasada jest taka (dotarło to do nas trochę później), że jak dojeżdżasz do skrzyżowania to trąbisz (taki turecki przekaz informacji). Generalnie jak coś chcesz w ogóle to –trąbisz… Dojeżdżając do centrum włączamy nawigację, w tym mieście to najrozsądniejszy sposób odnalezienia się w nim. Do celu (nasz hotel) pozostało w sumie niewiele, ale tu każda ulica ma swój własny kierunek. I my, tacy porządni, europejscy, kulturalni kierujemy się jak nawigacja wskazuje – pomiędzy uliczki starego miasta. A teraz wyobraźcie sobie, że na starym mieście w Gdańsku (jeśli ktoś zna i był) można jeździć samochodem i nagle wszyscy mieszkańcy Gdańska chcą tam wjechać… Dokładnie tak, i nie bez przesady, jest w samym centrum Stambułu! My poruszamy się z zawrotną prędkością 1m/5min. Do tego czasu zdążyło się zrobić gorąco, nerwowo, "obrażalsko" i coraz później. Na dodatek telefon zaczyna padać a wraz z nim nawigacja. Mały człowiek w wielkim mieście :D Zatrzymujemy się chwilę na poboczu, żeby ustalić gdzie jechać. Nagle podchodzi jakiś Turek i zaczyna „gadać” po polsku. Okazało się ze pracował jakiś czas w Polsce i też jeździ na moto… lepiej być nie mogło. Chwila pogawędki, instrukcje jak jechać i LWG. Postanawiamy trochę nagiąć przepisy, chociaż pewnie turecka policja ma to serdecznie w D****. Wjeżdżamy w jednokierunkową pod prąd i zaoszczędzamy jakieś kilkadziesiąt minut, żeby dostać się na równoległą ulicę. Wszędzie wszystkich pełno, mnóstwo Turków wiozących towar na jakichś paletach… Jedziemy, a raczej już osobno – Łukasz jedzie, ja idę do wyznaczonego miejsca, 2 przecznice dalej. Ale zaraz, zaraz! Im bliżej do hotelu, tym bardziej jakoś tak slumsowato się robi… Brudno, śmierdząco i wszędzie małe, tureckie dzieci wybiegają z jakichś ruder i pustostanów. No nie… To to jest to centrum?! Krótkie spojrzenie na siebie, wielkie oczy i jeszcze większe zdziwienie. Jesteśmy twardzi, szukamy wspomnianego hotelu, na samym środku tej śmierdzącej ulicy. Przed hotelem stoi jakiś pan i po ichniemu nawołuje turystów. Wzbudzamy chyba nie małe zdziwienie i takie same zainteresowanie. Pan proponuje nam pokój za 25 euro, ze śniadaniem. Żeby nie brać kota w worku, najpierw sprawdzamy jak pokój wygląda. Sprawa wygląda tak, że co najwyżej dałabym może z 15 euro. Niezbyt przyjemny klimat… Ciemno, mikro łazienka, ot zwykłe 4 ściany, trochę biedne, standard na 1 gwiazdkę, a podobno ma 3… Chwila zastanowienia i postanawiamy rozejrzeć się troszeczkę po okolicy. 30 metrów wcześniej jest również hotel, pierwsze wrażenie od zewnątrz trochę lepsze. Podchodzę do gościa w drzwiach i się pytam – ILE? Tyle. Aaaa, tyle to za dużo, do widzenia. No dobra – tyle… A zobaczyć można? Pan oprowadza po hotelu, pokazuje nieco lepszy pokój niż poprzedni (z balkonem), też z mikro łazienką, ale nieco przyjemniejszy. Mówię, że zaraz wrócę. Idę do jeszcze jednego, uliczkę dalej. Tam – syf, kiła i mogiła i 25 euro. Turcy to myślą, że my wszyscy idiotami jesteśmy i że wcisną nam stare, zapadnięte, obsikane łóżko za tyle forsy. Ten pokój pokazywała mi jakaś pani, o ile dobrze pamiętam to z Ukrainy albo okolic, która potrafiła mówić trochę po polsku i po cichu, na ucho powiedziała, że proponowana cena jest o wiele za duża. Chociaż i tak nie musiała być taka uprzejma – widać było. Wyszłam i nie wróciłam, z karaluchami spać nie będę! Po krótkim sprawozdaniu przemyśleniu sytuacji stanęło na tym, że mam iść ostro ponegocjować z panem od „hotelu” numer 2. Druga sprawa – zapytać się o bezpieczne miejsce na motocykl… Negocjacje z Panem nr 2 przebiegały całkiem korzystnie, cenę za pokój opuścił z 40 do 30. Internet był, w holu całkiem schludnie, w pokoju już trochę mniej, ale bywało gorzej. Decyzja zapada, że zostajemy w tym miejscu, we wcześniej zaoferowanym pokoju. Co z motocyklem? Podobno na tej ulicy jest bardzo bezpiecznie… pan zostawia swoje BMW przed drzwiami wejściowymi całą noc i jest OK… Nic z tego! Wielce zdziwiony, że boimy się o motocykl, zaczyna gdzieś dzwonić. Po chwili mówi nam, że „furę” możemy zostawić u jakiegoś gościa na myjni (zamknięty na klucz). Cena – 20 euro! To nie koniec niespodzianek. Jakże niefortunnie okazało się, że wcześniej zaproponowany nam pokój został już zarezerwowany… ale wolny jest inny, o porażającej ilości metrów kwadratowych równych 6. Łóżko, mała szafeczka – jak wstawiliśmy kufry to nie było gdzie stanąć… A na dodatek śmierdziało papierochami. Żeby nie wpędzać się w jeszcze większą złość, bierzemy szybki prysznic u uciekamy na miasto. Na pierwszy ogień idzie Wielki Bazar, który jest tak wielki, że się w nim zgubiliśmy. Robi wrażenie. Nie zawitaliśmy tam na długo (obeszliśmy jakieś stoiska z baklawą i lokum) , postaraliśmy się jak najszybciej znaleźć wyjście i kierunek na mniejszy Bazar Egipski. Tam, po sprawnym obejściu skierowaliśmy się na Nowy Meczet. Nie miałam ze sobą chusty na głowę (kobiety nie mogą wejść do meczetu z odkrytą głową), więc weszliśmy tylko na dziedziniec. Tam chwila odpoczynku (zrobiło się naprawdę gorąco) i ruszyliśmy na most Galata. W powietrzu unosił się dość nieprzyjemny zapach ryb (rybaków na moście to nie zliczysz). Zrobiło się dość „późno”, o zwiedzaniu jakichś wielkich zabytków typu Hagia Sophia już nie było mowy, ale nie jedliśmy od dosyć dawna więc wygłodniali skusiliśmy się oczywiście na… KEBAB :D Nie ma co się rozpisywać nad tym specjałem podawanym wprost na tureckiej ziemi. Jedno przyszło mi tylko na myśl – nie ma to jak dobry POLSKI kebab…. Ten podany nam, zachwalany („na pewno będziemy zadowoleni”) to placek, 1 plaster pomidora, może z pół garści kapuchy i -żeby nie przesadzić- z 5 kawałków mięcha. Flak taki, że ja to mam kciuka grubszego niż ten kebab. W Turcji tak się walczy o turystów… W żołądku nadal nie za wiele, płacimy i idziemy pod wieżę Galata. Droga prowadzi cały czas pod górę. Zwiedzać do środka nie idziemy, tylko krótkie spojrzenie i wracamy w dół, spacer po mieście i na dzisiaj tyle.
  5. DZIEŃ 8 Przejechanych kilometrów tego dnia: 0. Tyłki znowu odpoczywają. To był kolejny dzień pełen relaksu, więc i zdjęć będzie mało :cool: Miało być plażowanie cały dzień, ale rano obudziła nas burza z piorunami i wielkim deszczem… Jeszcze nie do końca obudzeni zorientowaliśmy się, że nasze ubrania wietrzą się na balkonie… Błyskało, lało i nie chciało przestać. :mad: Ostatecznie z łóżka wywlekliśmy się krótko przed południem. Było ciepło, ale pogoda cały czas nie zachwycała. Kiedy powoli traciliśmy nadzieję na słońce, przestało padać a chmury zaczynały się rozmywać. Wtedy poszliśmy na spacer po plaży, później przekąsić znowu coś bułgarskiego. Ok. 16 pogoda zrobiła się na tyle dobra, że znowu mogliśmy poplażować. Miejsce wybraliśmy to samo, co wczoraj. Kiedy już kładliśmy się na piasku, zaczepił nas pracownik hotelu, mówiąc, że plażowanie w tym miejscu jest płatne :o No cóż, trzeba było zebrać manatki i przenieść się tam gdzie plażowanie nic nie kosztuje. Fale znowu były dosyć wysokie i znowu mieliśmy niezła frajdę :laugh: Ogólnie bardzo miłe miejsce, zastrzeżenia tylko do pensjonaciku, w którym mieszkaliśmy. Czasami mieliśmy wrażenie, że jesteśmy tam sami, a pani właścicielka uciekła z forsą i się więcej nie pokazywała. Nic nie dawało pukanie do drzwi i dzwonienie… rozpłynęła się. Mimo kolejnej burzy, chociaż myśleliśmy, że pogoda w końcu się nad nami zlituje, było bardzo przyjemnie. W miasteczku można się przejść brzegiem morza, gdzie na głazach namalowane są twarze ważnych dla świata osobistości, są i z Polski :rolleyes: Miasteczko typowo turystyczne. Wieczorem istny jarmark! Karuzele, młyny, huśtawki i jak na każdym jarmarku można kupić wszystko, dosłownie. DZIEŃ 9 Dziewiąty dzień był tym, w którym mieliśmy osiągnąć nasz cel – Stambuł. Będąc w Primorsku droga była tylko jedna. Jedna, wydawałoby się, rozsądna – droga 99 na Malko Tarnovo. Rano szybko pobudka, bez śniadania, zamiast niego kupiliśmy sobie po drożdżówce. I w drogę! Nigdy, przenigdy nie wybierajcie tej trasy. No chyba, że macie traktor. Mieliśmy do granicy ok. 70 km, miało nam to zająć nie więcej niż godzinę, a zajęło jakieś 3 h. Od Tsareva droga jest w opłakanym stanie. Czasami mieliśmy wrażenie, że przejeżdżające samochody (może z 5 na całe 70 km) szczerze nam współczują. Droga zapomniana przez państwo. MASAKRA! https://plus.google.com/u/0/photos/113811360310204039916/albums/6077166679693483313/6107963356250088946?pid=6107963356250088946&oid=113811360310204039916 Jakoś przebrnęliśmy i dojechaliśmy do granicy. Tam też miało pójść gładko… Ale Turcja uprawia papierkologię (wiadomość z ostatniej chwili – Polaków tam lubią, ma się to zmienić – nie będzie wiz). Wysyłali nas od okienka do okienka. Ale po kolei. Najpierw kontrola na wyjeździe z Bułgarii. Potem kontrola pojazdu (dowodu rejestracyjnego) na wjeździe do Turcji. Nie sprawdzają wiz...paszportów? Dziwne… Jedziemy do kolejnych bramek, tam nas cofają, bo czegoś nie mamy. Pokierowali nas do kolejnej kontroli. Najpierw dosłownie rzucenie okiem na wizy – pierwsza pieczątka. Potem kontrola motocykla, dowód rejestracyjny, paszporty i… „baggage control…”! Pewnie wyglądaliśmy na szmuglerów, co rozwożą narkotyki w żołądkach. Czekamy aż ktoś przyjdzie przejrzeć nasze brudne gacie… Nikt się jakoś do tego nie pali… No dobra, idziemy zapytać czy mamy czekać, czy możemy jechać. Yhy, chcieli od nas znowu paszporty, machnęli jeszcze jedną pieczątkę i Go! Przed nami jeszcze tylko jedna bramka. Wszystko było OK., więc „manetka do oporu”. W Turcji czas raczej nadrobimy. Drogi, nawet te na wioskach, płaskie jak stół. Do Stambułu wybieramy drogę nr D555 do Kirklareli, potem do Babaeski, a wtedy tylko na D100 bezpośrednio do celu. Droga wzdłuż autostrady, szeroka i płaska, nawierzchnia super. Spokojnie można jechać 100/110 nie przesadzając, aby nie narazić się policji. CDN…
  6. Witam po baaardzo długiej przerwie i od razu na wstępie przepraszam ze zwłokę. Niestety nie było czasu na pisanie. Postaramy się skończyć relacje w najbliższych dniach. Tak dla przypomnienia, jesteśmy w Bułgarii w Bałcziku. DZIEŃ 6 Przejechanych kilometrów tego dnia: 0, słownie zero, dupa się cieszy... :) Szósty dzień naszej wycieczki był bardzo spokojny, bez żadnych przygód. Najpierw plaża, potem plaża, a wieczorem spacer po Bałcziku i degustacje lokalnych przysmaków. Za dużo nie pozwiedzaliśmy :D Rano wybraliśmy się na plażę, bez wypożyczenia leżaków nie sposób wytrzymać, skwar niemiłosierny. Na nasze szczęście rozlokowaliśmy się 4 metry od przenośnego baru z pysznymi zimnymi piwkami, na dodatek były bardzo tanie bo za 4 zł. :) Po kilku godzinach na plaży wróciliśmy do hotelu. Jako, że byliśmy już bardzo niedaleko granicy tureckiej postanowiliśmy zaopatrzyć się w wizy, w końcu… Trochę nam to zajęło, musieliśmy poprosić o dostęp do komputera panią z hotelu, zabraliśmy jej miejscówkę zaopatrzoną w wiatrak… trochę powietrza (było bardzo upalnie), za to ów pani o solidnych kształtach zaczęła bardzo mocno się pocić i dawać do zrozumienia żebyśmy sobie już poszli, bo już nie wytrzymuje bez swojej osobistej "klimatyzacji".... Zrobiliśmy co trzeba, wydrukowaliśmy wizy i zwolniliśmy miejsce. Po południu przyszła pora na małe zwiedzanie. Miasteczko jest bardzo urocze, szczególnie ciekawie prezentuje się z góry. Bardzo dużo straganów i sklepików z najróżniejszym chińskim badziewiem jakiego u nas pełno, na wybrzeżu dużo hoteli, oraz pełno restauracji, gdzie można spróbować bułgarskich dań (podobno). My się skusiliśmy, oto one: DZIEŃ 7 Siódmego dnia zamierzaliśmy zbliżyć się do granicy bułgarsko-tureckiej. Żeby jeszcze tego dnia posmażyć się na plaży i zaliczyć kolejną kąpiel w Morzu Czarnym. wybieramy Primorsko. Do przejechania ponad 220 km. W związku z tym, że po drodze mamy Warnę, postanawiamy rzucić okiem na miasto. Właściwie to chcieliśmy zobaczyć pole bitewne, ale ostatecznie padło na pomnik-mauzoleum Władysława III Warneńczyka. Generalnie nie wiedzieliśmy w jakiej części miasta się on znajduje więc zatrzymaliśmy się zapytać o drogę taksówkarza. Już chcieliśmy się zbierać do drogi, kiedy Łukasz mówi, że powoli gubimy stelaż od kufrów – okazało się, że gubimy śrubki...prawie jak HD :) Szybka decyzja, musimy kupić gdzieś śrubę, dalej tak jechać nie można bo luźny stelaż już zaczyna przecierać lakier na zadupku. Ten sam taksówkarz wskazał nam drogę do najbliższego sklepu, w którym możemy kupić zgubę. Jest dobrze, sklep zaraz „za rogiem” – jedziemy 2 ulice dalej. Trochę chodzenia, zanim udało się znaleźć właściwy sklep, bo w okolicy pełno sklepów hydrauliczno/sanitarno/metalowych. Namierzenie kogoś z pracowników kto potrafi mówić innym językiem niż turecki również trochę zajęło... Jak już zakupiłem śrubę i imbus (razem jakieś 2zł) to miły pan sprzedawca nawet pomógł z montażem. Jedziemy, szukać tego pomnika... Kiedy dojeżdżamy do muzeum polskiego króla, stwierdzamy, że jednak szkoda czasu… W głowach cały czas mamy perspektywę zwiedzania Stambułu, wiemy, że drogo ale przecież po to jedziemy. Obieramy kurs prosto na Primorsko, drogą E87 i 99. W międzyczasie zatrzymujemy się na tankowanie i kawę, bo powoli przysypiam. Do miasta docieramy o przyzwoitej godzinie. Znowu trzeba znaleźć jakieś lokum do spania. Tym razem ja pilnuję motocykla, Łukasz idzie na przeszpiegi. Wraca po 20 minutach z dobrą wiadomością, że mamy gdzie spać. W znalezieniu pokoju pomógł mu pan, który bardzo dobrze mówił po polsku (przez kilka lat pracował w Warszawie na budowie). Teraz zostało tylko się rozpakować, wziąć prysznic i szybko biec na plażę. Plaża niezbyt szeroka, ale baaardzo długa. Nie owijamy w bawełnę tylko szybko do wody. Mieliśmy takie fale, że Australia to pikuś. Dużo frajdy! Złapaliśmy trochę ostatnich promieni słońca i poszliśmy coś przekąsić. Na sam koniec dnia kupiliśmy bułgarskie winko i poszliśmy odpocząć :D
  7. Trochę długo to trwało, ale jest kolejny dzień. DZIEŃ 5 Piątego dnia naszej wycieczki znowu mieliśmy wstać wcześnie rano, ale noc była krótka dlatego daliśmy sobie więcej czasu. Ok. godziny 9.30 byliśmy zwarci i gotowi do wymeldowania się z hotelu. Godzina była jeszcze młoda, więc przed opuszczeniem miasta postanowiliśmy jeszcze zobaczyć Czarny Kościół – klimatyczny, czuć było w powietrzu tamte czasy. I wcale nie jest czarny, nazywają go tak dlatego, że kiedyś się palił i mury zyskały czarną opaleniznę. Po wizycie w kościele obraliśmy kierunek na Bran, niech będzie. Jak tyle o nim gadają no to wpadniemy. Do zamku w Branie dojechaliśmy drogą 73 przez Rasnov (tam też mają swoje Hollywood :D). No dobra, co by tu o tym "zamczysku"… tłumy przed wejściem, w sumie to nie wiemy dlaczego...jakieś to takie małe, bez klimatu tamtych czasów (nawet nie próbują nawiązać do Drakuli) a przy tym cholernie drogo (w przeliczeniu 50 zł od osoby). Zamiast trupów na palach i aury horroru wpadamy do jakiegoś pałacyku ze zbrojami i ciuszkami z XVIII wieku. Słabo. Po szybkim 30 minutowym zwiedzaniu kupujemy jeszcze magnesik i uciekamy w stronę Bułgarii. Wracamy do Rasnov i tam drogą 73A kierujemy się na Bukareszt. W planach jest dojechanie pod granicę Rumunii i Bułgarii, ewentualnie kawałek za. Było już południe więc nie tracąc czasu zebraliśmy się szybko do drogi. Kilometry uciekały, fajne widoczki wokół, ale przed nami zaczęły zbierać się czarne chmury. Zrezygnowani zatrzymujemy się na stacji, tankujemy i na wszelki wypadek przebieramy się w ceraty. Tam zaczepia nas jakiś pan, który udziela nam wskazówek gdzie najlepiej się zatrzymać. Proponuje nam rzekomo super wioskę gdzie jest pełno miejsc noclegowych – Vama Veche. Zobaczymy…Ktoś się chyba na nas obraził bo nie zdążyliśmy dojechać nawet do Ploiesti, a tu nie zgadniecie co się stało… tak, znowu ulewa. Właściwie to natknęliśmy się na małą powódź. Przejeżdżaliśmy przez jakieś małe miasteczko, gdzie ulice były dosłownie zalane po kostki. I tak przez pardziesiąt łądnych kilometrów. Około 16 pogoda się poprawiła. Przestało padać, wychodzi słońce. Bukareszt objeżdżamy obwodnicą i z Autostrady A3 wbijamy się na A2 – prosto na Constancę. Pod wieczór docieramy nad wybrzeże i jedziemy do wioseczki Vama Veche. Zadowoleni, że jest jeszcze w miarę wcześnie, a za nami już ponad 430 km szukamy noclegu. To „miasteczko” to zaledwie 3 skrzyżowania i parę hoteli, które ma chyba jeden właściciel… Nie udało nam się tam znaleźć nic przyzwoitego. Zapadła decyzja, że dzisiaj będziemy nocować już w Bułgarii. Jedziemy do Shabli. Tam znowu nic, a raczej coś było tylko bez wolnych miejsc. Po drodze też nic. Słońce już zaszło, zaczynało się ściemniać. Jedziemy szukać dalej. Ostatnia nadzieja w Balchiku. Po drodze zaczepiamy jeszcze o jakiś zajazd przy drodze, tak żeby tylko się przespać. Przy wejściu wita nas jakiś opryskliwy facet, który po pytaniu czy zaproponowana przez niego cena 15 euro jest ze śniadaniem macha tylko ręką i daje do zrozumienia, że mamy się wynosić…Do Balchiku docieramy ok. 21. Jako, że jest już ciemno i nie bardzo widać czy jakiś budynek może być hotelem, korzystamy z Internetu. Znajdujemy parę hoteli i jedziemy szukać. Kiedy dojeżdżamy do jednego z nich okazuje się, że recepcja jest czynna tylko do 20… Po chwilach stresu i bieganiny znajdujemy pokój w hotelu z basenem za ok. 32 euro. Balchik przyciąga naszych – język polski można było usłyszeć za każdym rogiem. Postanawiamy, że odpoczniemy tutaj 2 dni. Czas dać odpocząć tyłkom, bo zaczęły już robić się kwadratowe :DPrzez cały dzień nie zjedliśmy za dużo dlatego po odświeżeniu się poszliśmy coś zjeść do pobliskiej knajpki. Po złożeniu zamówienia czekało na nas przedstawienie Pan kucharz robiąc dla mnie kurczaczka nawywijał, namachał się i z podkładem muzycznym przygotował późną obiado-kolację. Trzeba było podziękować więc kelner i kucharz dostali po banknocie. Tego dnia byliśmy bardzo hojni. Ale co tam, było fajnie. Jeszcze tylko mały spacerek nocą i spać!
  8. proszę o cierpliwość i wyrozumiałość:) DZIEŃ 4 Czwartego dnia zaplanowaliśmy przejażdżkę szosą Transfogarską. Rano śniadanie i ruszamy w drogę. Przed nami 100 km, a czas uciekał przez palce. Trasa oczywista – droga 67, za Ramnicu Valcea na 73C. Poszło sprawnie, po krótkim czasie byliśmy już w Curtea de Arges gdzie skręciliśmy na północ, na drogę krajową 7C (droga Transfogarska). Zaraz po Transalpinie najwyżej położona droga Rumunii. Od miejsca, z którego zaczęliśmy mieliśmy do przejechania ok. 120 km. Niby niewiele, ale jest tyle do podziwiania i sporo zakrętów do przejechania. Początek trasy taki sobie, ot zwykła droga. Ciekawie zaczyna się dziać od okolic Poienari. Tutaj też znajduje się zamek, a właściwie pozostałości zamku Włada Palownika – Drakuli (to ten prawdziwy, nieoszukany zamek Drakuli). Stwierdziliśmy, że chcemy go zobaczyć. Ale najpierw trzeba wejść po schodach… 1480 schodach! Tak, daliśmy radę. A tak przy okazji to była chyba z 30 stopni w cieniu… Ruiny spoko, trupy na palach były, bilety tanie, widoki SUPER. Można zejść. Schodziło się o wiele przyjemniej. Na dole schłodziliśmy się lodami i pojechaliśmy dalej. Dalsza część drogi była tym lepsza im dalej byliśmy. Najpierw jezioro Lacul Vidraru i zapora Ardżesz, a potem coraz wyższe partie gór Fogarskich. Oczywiście to, co najlepsze mieliśmy na deser. Dzień nie byłby dniem normalnym, jeśli by nie padało… Zaraz przed najdłuższym (niecały 1 km) tunelem w Rumunii spadły na nas pierwsze krople deszczu. Po wyjechaniu z tunelu i zrobieniu dosłownie kilku fotek w najbardziej znanym i popularnym miejscu usłyszeliśmy grzmoty, no i zaczął padać… grad! Uciekliśmy z powrotem do tunelu. Czekaliśmy ok. 1h zanim ruszyliśmy dalej. Oczywiście wystarczyło zjechać troszkę w dół i wyjechać z gór, a chmury gdzieś się rozmyły. A po deszczu piękne słońce. Trzeba było się zatrzymać i pozdejmować kombinezony, żeby się nie rozpłynąć. Krótkie spojrzenie na mapę. Do Braszowa ok. 100 km, a że godzina dosyć wczesna (ok. 16) stwierdzamy, że na pewno dojedziemy, nie ma innej opcji. Nie pamiętam ile już wtedy przejechaliśmy, ale nie daleko i na pewno nie zgadniecie, co się stało… Daleko przed nami wyglądało to jak burza piaskowa na pustyni, a na niebie jedna wielka czarna chmura, a na niej pioruny. Hmmm… jedziemy dalej. Szybko dogoniliśmy to coś, a raczej bardzo szybko się spotkaliśmy. Mieliśmy wrażenie, że wjechaliśmy w jakiś tajfun. Szybka nawrotka, pamiętamy, że niedaleko stąd mijaliśmy jakąś stację benzynową. Tam pod dachem przeczekaliśmy deszcz (znowu w plecy z czasem) i pojechaliśmy dalej. Udało się. W Braszowie byliśmy po 19. Chcieliśmy jeszcze pozwiedzać co nie co, więc trzeba było znaleźć szybko nocleg. Nie było łatwo znaleźć coś taniego w centrum miasta, ale to raczej nie dziwne. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na coś droższego (40 euro). Szybki prysznic i na starówkę. Za dużo nie zobaczyliśmy, ale poczuliśmy się jak w Hollywood :D Szybko się ściemniło więc pozostał nam tylko spacer uliczkami Braszowa. Wypiliśmy po drinku w jakiejś knajpce, poszwendaliśmy się jeszcze trochę i wróciliśmy do naszego hotelu. Była już północ a w planach na jutrzejszy dzień dużo rzeczy do zrobienia, więc - Dobranoc!
  9. Jak na złość, kiedy zaczynaliśmy zjeżdżać w dół, w Novaci rozpogodziło się i wyszło piękne słoneczko. No cóż, i tak czasem bywa. Całą Transalpinę (ok. 145 km) „zrobiliśmy” do ok. godziny 18. Czas na szukanie noclegu. Wjechaliśmy to tu, to tam. Trochę się potargowaliśmy, ostatecznie nocleg znaleźliśmy w bardzo ładnym pensjonacie „Andreea” niedaleko zjazdu z Transalpiny w Baia de Fier, za przystępne 25 euro. Tam napiliśmy się wina i Jidvei (rumuński koniak robiony z destylowanego wina, bardzo specyficzny smak. Niestety nam nie smakowało, ale nie wypadało odmówić.) – wszystko hand made. Zjedliśmy też pyszne, tamtejsze specjały i odpoczęliśmy na bardzo fajnym tarasie, w bardzo ładnej okolicy, trochę na boku, ale nadal blisko do głównych dróg. Polecamy!
  10. DZIEŃ 3 Trzeci dzień zaczął się równie przyjemnie, jak drugi. Do przejechania mieliśmy jeszcze ponad 100 km, ale nie ma co się martwić na zapas. Kiedy wyjechaliśmy dalej, mieliśmy przez chwilę nadzieję, że najgorszy odcinek mamy za sobą. Aż tu nagle znowu! Dziury, rozkopy… mijanki… mijanki. Dla przyszłych chętnych na Rumunię – widoki na trasie są naprawdę super. Jeśli droga zostanie skończona, wyremontowana, to będzie to jedna z tych, które mogą spokojnie znaleźć się na liście opcji. Ale na razie trzeba poczekać… i omijać J Następnym punktem wycieczki jest Hunedoara – niewielka mieścina w Siedmiogrodzie, znana i odwiedzana głównie z powodu zamku Jana Hunyadyego. Dojeżdżając więc do Devy odbijamy na drogę 687. Przy głównej atrakcji turystycznej, jak można się było spodziewać, dużo ludzi. A my w tym tłumie odnajdujemy parę motocyklistów na GS’ie z Polski (jak się później okazało z Tczewa, więc prawie sąsiedzi). I tu chciałoby się powiedzieć „ Uf, jak gorąco”. Smażyło. W czarnych kombinezonach, w czarnych kaskach. Patelnia! Jak już tu jesteśmy, to idziemy zwiedzać. Kaski i kurtki zostawiamy w pobliskim sklepiku. Wejście na zamek – 8 lei (ok. 16 zł). Szybkie zwiedzanie i po ok. 40 minutach wracamy na parking. Tam poznajemy ludzi od GS’a :D. Po krótkiej wymianie doświadczeń, dostajemy kilka wskazówek jak, gdzie tak, a gdzie nie (dowiadujemy się, że droga na wybrzeże jeszcze parę dni temu była zamknięta… zobaczymy) i ruszamy dalej. Decydujemy się dojechać do Sebes dalej drogą 687, potem 66/E79, a dalej autostradą A1. Polecamy krótki odcinek drogi 687 (Hasdat i okolice) prostopadły do 66/E79. Drogi bardzo ładne, a przy okazji można się natknąć na dzielnicę Romów, chyba Romów… Okoliczne wille aż ociekają przepychem od zewnątrz (ciekawe jak wyglądają wewnątrz :D). Całkiem szybko i sprawnie docieramy do Sebes a tam, już tylko na drogę krajową 67C zwaną potocznie Transalpina (najwyżej położona droga górska w Rumunii – pewnie i tak wszyscy to wiedzą, ale nie zaszkodzi napisać). Droga jest ogólnodostępna, bo od 2010 roku ma częściowo asfaltową nawierzchnię, ale oficjalnie wjeżdżać na nią można tylko na własną odpowiedzialność (dowiedzieliśmy się o tym później). Wszystko przez brak barierek ochronnych. Co tu dużo pisać. Jest po prostu CUDOWNIE! Tego, co widzieliśmy, nie oddadzą nawet najlepsze zdjęcia. W związku z tym, że pogoda w najwyższych i najpiękniejszych partiach nie dopisała zdjęć mamy mało. Co tam, że czasami brakowało twardego podłoża, że złapaliśmy czarną chmurę! Nieważne, wrócimy tam na 1000000%! Rada dla mało wytrwałych – pod żadnym pozorem, jeśli zaczynacie od Sebes, nie kończcie na wysokości jeziora Lacul Vidra i nie zjeżdżajcie na drogę 7A do Brezoi. Tracicie to, co najpiękniejsze! Co do tej pogody jeszcze przed przełęczą Urdele natknęliśmy się na burzę z piorunami i mega ulewę! Przejeżdzając przy jakiejś knajpce zauważyliśmy grupkę motocyklistów z Niemiec pod parasolem, patrzących się na nas jak na dziwaków. Ok! Jak na prawdziwych motocyklistów, którzy deszczu się nie boją… wróciliśmy pod parasol… dla towarzystwa ;) nie wiem dlaczego, ale nie moge dopisać końcówki 3 dnia (za duzo zdjec?).
  11. Chciałbym sie podzielić relacją z naszej podróży wakacyjnej. Mam nadzieje, że kogod to zainteresuję. Relacja dopiero powstaje wieć będe dopisywał kolejne dni jak będzie czas. Zaczęło się lato, czas urlopów. Trzeba pomyśleć o wakacjach! Po słonecznej Chorwacji, gorących Czechach i cudownych Włoszech przyszedł czas na podróż przez Rumunię i Bułgarię aż do Turcji, na sam koniec Europy z domieszką ziemi azjatyckiej J Popularny kierunek wśród motocyklistów, więc na pewno będzie fajnie! Dzień przed wyjazdem zrobiliśmy ostatnie zakupy. W planach było zaopatrzenie się w kombinezony przeciwdeszczowe (no, bo ile można mieć tego szczęścia). Wiecie jak to bywa z planami… A to za czarny, za krótki, za długi, za szeroki, a na dodatek porwany J Ostatecznie kombinezon kupiłam ja, a Łukasz postanowił skorzystać ze skarbonki szczęścia i pojechał bez. DZIEŃ 1 W piątek 1 sierpnia pobudka wcześnie rano. Prowiant na drogę spakowany, kufry załadowane, dobry humor ze sobą. No to jedziemy! Pogoda idealna. Gorące, letnie powietrze dmuchające w kask ;) i czyściutkie niebo. Drogę przez Polskę traktujemy jako zło konieczne, więc jedziemy tranzytem A1 do Łodzi, następnie w planach gierkówką, A4 i dalej według najszybszej trasy. Jak to się mówi: wszystko, co dobre kiedyś się kończy, szczęście nie trwa wiecznie. Skarbonkę wycisnęliśmy do zera. Około 40 km przed Łodzią zaczęło padać. A właściwie to zaczęło lać! Po prostu urwanie chmury. I nic nie wróżyło, żeby miało się poprawić. Zrezygnowani zatrzymujemy się na nieczynnych bramkach autostradowych i czekamy… zjadamy po kanapce i batoniku, czekamy… czekamy… . Jak już wcześniej wspomniałam nie wyglądało to dobrze. Widzieliśmy tylko czarne chmury i siekający deszcz. Po około godzinie, kiedy tylko ulewa zamieniła się w deszcz ruszamy dalej. Łukasz bardziej mokry już i tak nie będzie... Plan na najbliższe godziny – wjechać do Łodzi, znaleźć sklep motocyklowy i kupić kombinezon. Oczywiście po przejechaniu paru kilometrów zaczęło znowu mocniej padać. No nic, jedziemy! Wjeżdżamy do Łodzi i szukamy sklepu. Nawigacja w telefonie oczywiście wariuje i gubi się. Znowu pada… straciliśmy już sporo czasu wcześniej, więc nie zatrzymujemy się. Jedziemy… Jest! W Łodzi mają chyba najmniejsze Motoakcesoria w Polsce… Trochę kasków, parę kurtek, ew. spodni i On – kombinezon J Rozmiar pasuje – bierzemy. Jako, że pierwszy nocleg mamy już zarezerwowany w Krynicy Zdroju, ubieramy się w ceraty i ruszamy dalej. Straciliśmy w mieście co najmniej 1,5 godziny, ale… nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło! Na gierkówce robimy trochę dłuższy postój, znowu kanapka, batonik, zmiana rękawiczek i szybkie suszenie na stacji. Oczywiście przez dalszą część drogi prawie nie padało. Nowy kombinezon złapał tylko kilka kropel. Do pensjonatu dojechaliśmy po 20. 740 km jechaliśmy 13 godzin, Łukasz przez 8 h cały mokry, z kałużami w butach. Zmęczeni, ale zadowoleni, że się udało meldujemy się w okolicach Krynicy już po zmroku. Nasz pensjonat (ORLE) położony jest w przepięknej górskiej scenerii, która jak się później okazało, bardzo mile nas zaskoczyła. Pozostało nam tylko wylać wodę z butów, wysuszyć ile się da i zebrać siły na następny dzień. DZIEŃ 2 Obudziliśmy się wcześnie rano. A właściwie to Łukasz obudził się skoro świt, zrywając mnie ze snu: „Marzena! Aparat! Szybko! Wstawaj!” „No dooobra… już”. Wyjęłam aparat, wyjrzałam za okno… i zaczęłam robić zdjęcia… Najpiękniejszy wschód słońca jaki kiedykolwiek widziałam. Było przed 5 rano więc po zrobieniu słońcu sesji poszliśmy spać dalej. Pobudka o 8 rano, bo zanim wyruszymy trzeba jeszcze dosuszyć: buty, ciuchy, generalnie wszystko, co mieliśmy wczoraj na sobie i to, co musieliśmy wyprać. Suszareczka dzielnie dawała radę, słońce również :D Pogoda była wręcz wymarzona. Około godziny 9 szybkie śniadanko i… komu w drogę temu czas! Początek trasy poszedł sprawnie. Najpierw Słowacja i zanim się obejrzeliśmy, to już przekraczaliśmy kolejna granicę – Węgry. Tu tranzyt – byle sprawniej, byle szybciej. Na granicy z Rumunią stawiliśmy się około godziny 14. Króciuteńki przystanek w Oradei na przemyślenie trasy. W związku z tym, że następny dzień miał być zarezerwowany na Transalpinę wybór pada na drogę krajową E79 Oradea – Deva. Na mapie oznaczona jako widokowa, więc czemu nie. Ruszamy, na koniec dnia chcemy być jak najbliżej końca tej drogi, może się uda. No właśnie! W tym „morzu” to mieszkała TAAAKA ryba, a im głębiej w las tym bardziej… dziurawo. Widoczki, co prawda, bardzo przyjemne dla oka, co kawałek przejazd przez rumuńskie, sielankowe wioseczki (i te babuleńki na ławeczkach przed chatkami…), ale sama nawierzchnia, a czasami jej brak była momentami bardzo irytująca. Generalnie droga E79 jest CAŁA w remoncie (a przynajmniej na wspomnianym odcinku do Devy). Dziury, wyrwy, piach i te mijanki… co 5 km przez 5 km jazda jedną stroną drogi. Z tymi 5 km to może przesadziłam, ale czasami wydawały się one naprawdę dłuuuugie. No i bym zapomniała. Na tejże trasie, co rusz spotykaliśmy najlepszych przyjaciół człowieka – psy. Każdy cieszył się tak mocno na nasz widok, że czym sił w nogach pędził za nami, próbując podgryzać nam nogi. A my… uciekaliśmy im :D Ostatecznie z planów wyszło tyle, że zdążyliśmy dojechać do Beius – ze 190 km odcinka zrobiliśmy 65 km… Myślę, że jak na panujące warunki nawierzchniowe, całkiem sporo. Zdecydowaliśmy się na nocleg w hotelu, przy drodze. W pokojach, co prawda cicho, ale pan w hotelu ni w ząb po angielsku – nawet o papier toaletowy prosiliśmy jakbyśmy grali w kalambury, ale jak na Rumunię drogi – 35 euro (po obniżce), przynajmniej wg naszej opinii i późniejszych doświadczeń. Znowu nie, tak jak miało być, bo przecież wcześniej założyliśmy sobie, że najpóźniej nocleg będziemy szukać o 17 no i miało być tanio, w Rumunii przecież jesteśmy, a tu było już grubo po 19, a ceny wcale nie przypominały nam, że przecież to biedny kraj. W nagrodę wieczorem zimne, rumuńskie piwko. Tak oto minął dzień nr 2 J
  12. p3kin

    Wyjazdy w 2014 roku

    moze zabacz kilka postów wyzej na link który tu dałem. http://forum.motocyklistow.pl/index.php/topic/2234-po-co-ten-dzial/
  13. p3kin

    MotoGóry

    u mnie jakieś 5-10 sekund. właśnie taka forma relacji jest najlepsza (opis, foto, trasa), wszystko widać jak na dłoni.
  14. p3kin

    Wyjazdy w 2014 roku

    http://www.bestbikingroads.com/index.php zakładka "przeglądaj trasy" Trasy alpejskie: http://www.alpineroads.com/ Trasy w Rumunii: http://www.motoromania.com/index.htm UK i Irlandia http://www.motorcycleroadsonline.com/ troche dróg w Hiszpani (poza Hiszpanią reszta strony w formie blogu) http://www.sylviastuurman.eu/stories/spain/roads/ 684Km po Alpach francuskich (po francusku) http://www.grande-traversee-alpes.com/je-voyage/par-la-route/la-route-des-grandes-alpes.html Dla turystów wsród motocyklistów pomysły na Norwegię http://www.turistveg.no/index.asp?lang=eng belgijskie Ardeny (plik pdf) http://www.ardennes.com/brochures/itineraire-GB-2005.pdf kopalnia wiedzy i pomysłów dot. Niemiec (po niemiecku) - polecam sekcje TOP routes of Germany http://www.deutschland-erfahrbar.de/ferienstrassen.php I jeszcze to (mapa po prawej): Niemiecki Szlak Motocyklowy
  15. p3kin

    Wyjazdy w 2014 roku

    Lukipnnt, http://forum.motocyklistow.pl/index.php/topic/2234-po-co-ten-dzial/ czyli ten dział jest właśnie od tego.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...