Myślę że moja przygoda z prawkiem na A jest dosyć ciekawa...
Otóż za namową ojca, zrobiłem od razu A i B. Owszem, zawsze podobały mi się motocykle, ale jakoś nie jarało mnie aż na tyle żeby myśleć o jeżdżeniu, a jedyna dwa koła w moim życiu to rower. Żadnych komarków, skuterów... No ale w sumie, jeżeli jest możliwość, to zrobię. Wsiadłem raz, na placu i to wystarczyło żebym zdecydowanie powiedział "ja chce" ;p
Niemniej sam kurs - krótko mówiąc porażka. Póki nie wiedziałem tak do końca o co w tym wszystkim chodzi, to świetnie mi się jeździło, każda jazda była oczekiwana, bo sobie pojeżdżę!
Niestety sprawa miała się następująco: teoria: 0 . Facet dał mi płytę z pytaniami na kat. A, bo "to te same tylko kilka innych". Jeżeli chodzi o obsługę motocykla - "tu masz łańcuch, tu światła, tu ssanie. Na egzaminie sprawdź to to i to." Wsio.
Sama jazda - nauka techniki jazdy motocyklem - 0. "Hamowanie tylko i wyłącznie nożnym! Broń Boże używać przedniego!" Jak brać zakręty, co robić w razie poślizgu itd... NIC.
Wiadomo - na egzaminie na kat. A jest wyznaczona trasa. Obadałem ją raz, jadąc samochodem...
Dodam, że kurs robiłem na GS 250, a egzamin - świeżo wprowadzone (już w trakcie mojego kursu) YBR 250. Może dla kogoś kto w życiu się najeździł, nie robiłoby to różnicy, ale jak dla mnie - który w życiu nie jeździł na żadnych innych dwóch kółkach z silnikiem, to nie nastrajało pozytywnie. Na YBR pojeździłem 2 godziny dzień wcześniej, jego kolega - inny instruktor świeżo kupił. Jak wsiadłem, to miałem wrażenie że siedzę na jakimś potworze z silnikiem conajmniej 1,1 ! Zupełnie inna technika jazdy, zupełnie inne ułożenie się na motocyklu...
Ale następny dzień jakimś cudem okazał się szczęśliwy i zdałem za pierwszym podejściem...